Czekałam na tę imprezę z kilku powodów. Jeden z nich to taki, że lubię Bałtyk i spacery plażą, a nie byłam nad naszym morzem ponad dwadzieścia lat… W międzyczasie na wybrzeżu odbyły się dwie imprezy, na których miałam ochotę być, ale jedna nie pasowała mi ze względu na termin, a bytność na drugiej uniemożliwiło przeziębienie R.
Tym razem nic nam planów nie pokrzyżowało i pojechaliśmy.
Organizatorzy
Foto: Gdynia Tango Festival, impreza, na którą jeszcze nie dotarliśmy
Cieszyłam się na ten wyjazd także ze względu na nich: Beatę i Marcina Darkowiczów. Wcześniej nie mieliśmy okazji bliżej się poznać, a chciałam. Zwrócili moją uwagę już jakiś czas temu, kiedy okazało się, że nie są zwykłymi tancerzami bywającymi na maratonach czy festiwalach, lecz angażują się w rozwijanie naszego środowiska. A nie jest to wcale takie oczywiste, że ten, kto ma szkołę tańca czy nawet szkołę tanga, dba o rozwój (własny też). Niektórzy zachowują się, jakby byli organizatorami za karę… W tym przypadku tak nie jest, a prawda pokrywa się z dobrym wrażeniem! Obydwoje są pełni zapału, dobrej energii i widać, że ich impreza cieszy nie tylko gości, ale także ich samych (a z tym znowu: u różnych organizatorów różnie bywa, oj, różnie…). Atmosfera była świetna i na moje oko uczestnicy podzielali moją opinię.
Wspomnę też Alka, syna Beaty i Marcina: był bardzo dzielny na swoim posterunku, dbał o porządek i zaopatrzenie bufetu. Poza tym widać było, że cała trójka jest bardzo blisko ze sobą emocjonalnie. A jak rodzina jest zgrana, to każde dzieło ogarnie. Do tego zaangażowanie wolontariuszy, pyszne świeżo pieczone ciasta, trunki wszelakiego rodzaju pochłonięte w ilości ponad 80 butelek… Nie mam wątpliwości, że te cztery dni wymagały dużo nakładów i wysiłku, ale efekt naprawdę był imponujący.
Foto: zrobione w niedzielę po południu, czyli pod koniec imprezy, a i tak jeszcze były
zarówno przekąski, jak i trunki…
Weekend
Rozpoczął się już w czwartek. My planowaliśmy pojechać w piątek i zostać do niedzieli. To znaczy: ja tak planowałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.
I teraz przygotuj się na fragment story telling baj mła., czyli mój standardzik: wykręcenie zamieszania, tu nawet jeszcze przed imprezą…
Sopot już na nas czekał…
Chciałam, żeby nocleg był jak najbliżej imprezy. Lubię spacerować, zwiedzać itepe, jednak na tango i z tanga lubię mieć trzy kroki. Góra pięć. Taki też obiekt znaleźliśmy jeszcze w lutym. R. zapłacił za trzy noce. W międzyczasie dostałam mejla o anulowaniu naszej rezerwacji, ale kasy nie zwrócili, więc po lekkich zawirowaniach przyszło ponowne potwierdzenie. I to mnie skołowało, a nadszedł czas kupowania biletów na pociąg. I kupiłam. R. przyleciał jak należało. Gdy byliśmy w drodze z lotniska, a była to środa, czyli dwa dni przed planowanym przeze mnie wyjazdem, zadzwoniła pani z zarezerwowanego apartamentu, że po wcześniejszym zamieszaniu z anulowaniem naszej rezerwacji, jakoś się rozmnożyły i tym razem widnieją rezerwacje dwie, więc czy skoro przyjeżdżamy w czwartek, to czy jedną może zwolnić… W czwartek?! Czyli następnego dnia. Ale ja bilety kupiłam na piątek! I na powrót w niedzielę! A zapłacone są trzy noce, jeszcze w lutym, księgowość zamknęła miesiąc i korekta wymagałaby nadzwyczajnego wysiłku pani księgowej, a sympatyczna pani z apartamentu bała się nieprzyjemności… Zdecydowaliśmy, że co prawda w czwartek nie zdążymy przyjechać, ale zmodyfikujemy rezerwację i zostaniemy na spokojnie do poniedziałku. I tak szczęśliwie mieliśmy ogromny pokój z wielką łazienką, ale gdybym nie znalazła mejla, że rezerwacja odwołana, to moglibyśmy spać nie wiem, gdzie. Co prawda Marcin zadeklarował kanapę, ale na szczęście nie musieliśmy skorzystać.
Ten pokój był w budynku obok i miał jak nic ze 30 metrów kwadratowych.
Prognoza pogody zapowiadała na sobotę deszcz. Przy okazji wpisu o Zakopanem wspominałam, że mam swoje konszachty z wiatrem, który steruje pogodą, więc załatwiłam, że przelotnie padało tylko w piątek, a sobota i niedziela były słoneczne. Dość chłodne, ale suche. W piątek zaliczyliśmy okolice sopockiego mola, w sobotę i niedzielę przeszliśmy się plażą i to nawet bez butów.
Ja nie byłam tak odważna… Chociaż byli też tacy, co nie poprzestali na moczeniu nóg.
Event
W piątek i sobotę były popołudniówki od 14.00 do 18.00 (w sobotę: na biało!), a później milongi wieczorno-nocne, od 20.00 do 4.00. Kończyliśmy trochę wcześniej, bo intensywne tangolonko odchodziło już od popołudnia. Wytańczyliśmy się, że hej. W obcasach byłam tylko w piątek, później już tylko płaskie butki.
W niedzielę natomiast poleciało już ciurkiem: od 14.00 do 18.00 milonga zamykająca Sopot Tango Weekend, o 18.00 rozpoczęło się after party, a o 22.00 stery przejęła Beba i zagrała tandy tradycyjne + alternatywne – bardzo taneczne! Aż chciało się zostać na parkiecie, co też było czynione.
Igor, niegdyś najbardziej radykalny tangowy talib, pląsał do alternatywy,
aż furczało!
Foto: Peter Stefanics.
Wspomnę o drobiazgu, ale dość istotnym estetycznie: otóż bardzo mi się podobały weekendowe bransoletki. Różnorodność wzorów powodowała, że niełatwo było się zdecydować: serduszko? koniczynka?
Ja ostatecznie wybrałam motylka, a R. żywe serce 🙂
Ludzie
Fajnie jest spotkać tych, których się lubi, a na co dzień nie ma okazji (od święta też rzadko). Igor Chmielnik, tangowy dinozaur, który zaczął prawie w przedszkolu, po ośmiu latach przerwy wrócił na tangowe salony. Koledzy i koleżanki z Gdańska i Olsztyna – miło było się uściskać i zatańczyć. Imprezę odwiedził także Julio Saavedra z partnerką, którego warszawiacy znają z lekcji i pokazów.
Na imprezie była liczna reprezentacja miejscowej społeczności.
Foto: Peter Stefanics.
Pogaduchy, żarty, ploteczki… Tych ostatnich było najmniej, za to wesołość nas nie opuszczała. Większość dopytywała się, kiedy następny sopocki weekend? Odpowiedź nie bardzo była satysfakcjonująca, na szczęście jednak obiecująca (szczegóły pod koniec tej relacji).
Para nauczycieli z Belfastu, Paula i Peter.
Foto: Peter Stefanics.
Jak dla mnie ilość osób była optymalna (limit 100 osób). Niektórzy mówili, że jeszcze z dziesięć par by się zmieściło, bo nie wszyscy przychodzą w jednym czasie i nie wszyscy w tym samym czasie tańczą, wiadomix. Dla mnie było super, bo nie było ciasnoty, a i nogą można było sobie machnąć. Jedno, co czasem doskwierało, to ładowanie się na parkiet bez uważności na tańczące pary i wolne elektrony tańczące w rozgwiazdę, ale nie działo się to na szczęście aż tak często (w tym był warszawiak z dużym stażem. Nieładnie! I nie mówię tu o tańczeniu na środku sali, bo to jest jak najbardziej ok. Mówię o lataniu w poprzek).
Złoty człowiek – jedyny uprawniony do lewitowania w poprzek parkietu.
Foto: Krzysztof Rficz.
Miejsce
Boso Dance Studio Beaty i Marcina usytuowane jest 10 minut spacerkiem od dworca kolejowego, 12 minut od plaży, 25 minut od mola (tak, wyraz molo się odmienia i cóż poradzić, że kojarzy się z owadem). My mieliśmy nocleg w budynku obok i – jak to stwierdził Marcin – jeśli muzyka by nam się nie podobała, to mogliśmy z okna rzucać w DJ-a pomidorami hehe… Na szczęście nie było takiej potrzeby.
Fragment białej popołudniówki, a za oknem widać budynek z naszym apartamentem.
Gusta muzyczne są różne, ale generalnie uważam, że muzyka była dobra, a każdy DJ dokonał takiego wyboru, że można było potańczyć. Podłoga była rewelacyjna, do tego klimatyczne oświetlenie, dobre nagłośnienie, strefa chill, bogaty bufet w przekąski, owoce, ciasta i trunki – nic dziwnego, że padło wiele deklaracji ponownego przyjazdu.
Gosia w niedzielę oznajmiła Marcinowi, że co prawda rejestracji jeszcze nie ma, ale ona już się wpisuje na listę rezerwową…
Podsumowując
Bardzo, bardzo udana impreza towarzysko-tangowa! R. mówi, że jedna z najlepszych, na jakich był. Ja też mogę to samo powiedzieć. Wiadomo, że impreza jest dla każdego na tyle udana, na ile się dobrze bawił. Myślę, że świetnie bawili się wszyscy. Beba i Marcin zadbali o idealny balans z przewagą – uwaga – liderów! Tak, dobrze czytasz. Efekt: panowie nie czuli się osaczani i nagabywani, więc nastroje mieli dobre, co przekładało się na tańczenie. Kameralne imprezy mają tę przewagę nad dużymi, że chcący nawiązać nowe znajomości nie mają z tym problemu, a miradę i cabeceo można trzasnąć z drugiego końca sali.
Foto: Irina Yastrebkova
To, co ważne: generalnie nie było wyalienowanych towarzystw wzajemnej adoracji, tańczących tylko ze sobą. Impreza była prawdziwie socjalna. Jasne, że nie zawsze i nie wszystkim udawało się zatańczyć z tym, z kim chciał, ale tutaj nie było czegoś takiego, że „z tej strony my, a z tamtej oni”.
Jacy gospodarze, taka energia eventu
Dlatego zachęcam: wypatruj kolejnego sopockiego weekendu! Drogie panie, aby ten idealny balans był możliwy, rozmawiajcie z kolegami, z którymi lubicie tańczyć, żeby rezerwowali czas (kiedy – zaraz napiszę). Samej na kameralną imprezę trudno się dostać. Co prawda nie jest to całkiem niemożliwe, bo bywa, że panowie zgłaszają się sami, jednak zawsze większą pewność ma się wtedy, kiedy ma się z kim.
Foto: Peter Stefanics
Co do gospodarzy – naprawdę super jest, kiedy widać, że także mają radochę ze wspólnej zabawy. Że dbają o atmosferę i komfort uczestników z prawdziwym zaangażowaniem. Tych, którzy byli, zachęcam do zostawienia komentarza, zawsze to większa zachęta na przyszłość dla innych.
Foto: Peter Stefanics
Zapowiedzi
Słuchajcie! Zacznę od tego, że Marcin Darkowicz, zapalony żeglarz, organizuje tangowy rejs po przepięknej greckiej Zatoce Sarońskiej. Nie musisz być żeglarzem, nie będzie kołysało, za to będą zachody słońca, zakamarki małych plaż, zwiedzanie urokliwych miejsc, greckie tawerny i tango… Na początku fajne warsztaty z super parą (Virginia Vasconi & David Alejandro Palo), a potem lajcikowo, bez napinki, bez pośpiechu, w komfortowych warunkach wynajętych jachtów – sternicy zapewnieni!
Foto: poglądowe (Pixabay).
Link do wydarzenia znajdziesz TU. Mam taki pomysł, żeby systematycznie pojawiały się informacje z ciekawostkami i atrakcjami, których będzie można doświadczyć. Nie mam wątpliwości, że to będzie bardzo udany rejs, więc rezerwuj czas na urlop: 10 – 18 października tego roku. Zbiera się całkiem fajna ekipa! Już jest ok. 20 osób. A niedługo po powrocie, czyli 24 – 26 października, kolejny Sopot Tango Weekend, na którym będzie gościła para z rejsu.
Maraton na zamku w Książu
Foto: zasoby Internetu (nie znalazłam autora, ale po mojej wizycie będę miała swoje zdjęcia).
Zanim nastanie październik, zachęcam, żeby zarejestrować się na maraton w Książu (link znajdziesz TU), który odbędzie się już w najbliższy weekend, czyli 16 – 18 maja (z pre party w czwartek we Wrocławiu) . Zmiany tak szybko zachodzą, życie jest tak dynamiczne, że nie wiadomo, co to będzie za rok, czy ten maraton się odbędzie, czy np. zamek nie zamorduje imprezy cenami… Dlatego co masz zrobić za rok, zrób teraz! Cena za full pass jest sprzed trzech lat.
Dodatkowa atrakcja – nocne zwiedzanie zamku!
Nie jest wliczone w cenę maratonu i jest to atrakcja specjalna. Fragment opisu brzmi tak: „
Czy słyszycie wycie w oddali?
Właśnie w okolicach weekendu nastanie jedna z najbardziej wyjątkowych nocy tego miesiąca – pełnia księżyca!
To czas paranormalnych wydarzeń, duchów i ciemności.(…)
Dla kogo? Dla odważnych dorosłych, którzy nie boją się ciemności, schodów, tajemniczych zakamarków, ani krzyku dobiegającego z ciemności.(…)
Jak długo? ok. 90 minut.
Co zobaczycie? głównie nieudostępniane dziennie, mroczne pomieszczenia, gdzie cisza jest złotem, a tajemnica sercem przygody. Otwórzcie drzwi do nieznanego!
Atrakcje? Nieustraszony przewodnik, paranormalne spotkania, przerażające historie (czasem histerie), magiczne obrzędy, dużo emocji (trochę trwogi, trochę przerażenia, jeżeli szybko biegacie to i śmiechu), trochę zjaw, a dalej… nie powiemy!”. Czyż to nie jest fascynujące? Dla mnie absolutnie tak!
Cały opis zwiedzania i link do zakupu biletów znajdziesz TU.
Zamek Książ nocą.
Foto: Mateusz Macuda Fotografia
Zamek Książ to jedna z najpiękniejszych europejskich budowli. Obejrzyj to krótkie video – miejsce jest niesamowite! Można oczywiście pojechać bez tanga, ale przecież zdecydowanie lepiej jechać z tangiem, i to jakim! Jest okazja, grzech nie skorzystać. To jest większa impreza, z dużym rozmachem, tańczy się na sali balowej, catering tego maratonu jest już legendą – nie czekaj, bo nie ma na co, tylko rejestruj się i przyjedź! Zamkowe ogrody są pięknym tłem do sesji zdjęciowej. Możesz sobie zrobić własnym telefonem, ale będą też tam fotografowie i myślę, że będzie można umówić się na prywatną sesję. Z noclegami też nie ma problemu. Są różne hotele, można też znaleźć apartament w Wałbrzychu (sporo tańszy, a organizator poinformował mnie, że dojazd do zamku Uberem to koszt kilkunastu złotych).
La Juan D’Arienzo Orchestra
Foto: webside zespołu.
Jeżeli z jakichś powodów nie możesz jechać do Książa, wybierz się w piątek 16.05. na milongę z La Juan D’Arienzo Orquestra, która zagra koncert w Warszawie. Przyjedzie dziesięciu muzyków, w tym czterech (!) bandoneonistów. Słyszałam ich na Majorce, w Istambule i w Buenos Aires, a Ty, w tej chwili, możesz posłuchać ich TU. TO JEST CZAD! I tańczy się do nich bosko. Salon Tanga we współpracy z Milongą Warszawską zaprasza na ul. Poligonową 32 w godz. od 21.00 do 3.00., wstęp 170 zł (DJ: Ezequiel Mendoza).
***********************************************************************************************
Czyż życie nie jest piękne? Tyle możliwości… Żyjemy dla rozwijania się poprzez doświadczanie. Zatem doświadczajmy pełną piersią i wszystkimi zmysłami!
Jeżeli lubisz mnie czytać, w ramach wymiany energii możesz postawić mi wirtualna kawę, za którą dziękuję, bo mogę opłacić domenę serwer tego bloga.
Do następnego razu!
Ania





























































































































































