Gryf Tango Marathon VIP Edition

Było świetnie!
I właściwie nic więcej mogłabym nie pisać, bo jak kto nie był, to jego strata.
Ale lubię, więc nie odmówię sobie, o!

Atrakcje dodatkowe i bardziej osobiste przygody opisuję pod koniec, więc zrób sobie herbatkę albo co tam lubisz i zarezerwuj ten czas na podróż ze mną…

Szczeciński Gryf Tango Marathon 2021 odbył się pełną parą. Było nas ponad 150 osób, ponad połowa to cudzoziemcy, głównie Berlin i Hamburg. A jak wiadomo, tam mieszkają Argentyńczycy, Chilijczycy, Turcy… Nie zabrakło Hiszpanów, Włochów, Holendrów, był Amerykanin, Duńczyk, byli Szwedzi różnych narodowości… 😀 

Zawsze w połowie lipca!

ZAWSZE. Czyli w roku 2022 – patrzymy w kalendarz – Gryf odbędzie się 15 – 17.07. I wszystko jasne: zaznaczamy czerwonym kółeczkiem i kupujemy bilety na samolot. Mam nadzieję, że tym razem, niezależnie od wymysłów dumaczy od zagrożeń, organizatorzy nie będą się czaić do ostatniej chwili i ogłoszą wcześniej. Ja za bilet w dwie strony płaciłam 470 zł (gdyby Monika się posłuchała i kupiła, jak mówiłam, dzień wcześniej, płaciłybyśmy po 350 zeta. Tak, tym razem nie byłam z „moją dziewczyną”, bo na termin Gryfa nałożył się obóz w Jarnołtówku, bardzo zresztą fajny. Już poinstruowany, że za rok termin ma być inny, a południe Polski, świetnie tańczące, ma się stawić w Szczecinie!).

Organizatorzy.

Pisałam o nich w zapowiedzi i nie zmieniam zdania. Dorota i Adrian Grygierowie oraz Gracja i Rafał Kołodzieczykowie nie zepsuli się.

Szefowa wszystkich szefów instruowała młody maratonowy narybek, jak z godnością się witać. 

W teamie były jeszcze Margarita Bessas i An Tang (nicki fejsbukowe), które dbały o miłe powitanie i całą resztę. Krysia Kun też.

Ludzie.

Niektórzy tylko stęsknieni, inni wygłodniali (ci nie tańczący w pandemii). Maratony mają to do siebie, że jeżdżą na nie ludzie chcący tańczyć.

Doświadczenia nabiera się z każdą kolejną taką imprezą. Nawiązuje się coraz więcej znajomości.

I tak jak na początku najważniejsze jest, by tańczyć, tak z czasem stawia się na jakość i docenia się socjalny wymiar tanga.

Kliki i koterie – nie tu.

Niektórzy mówią, że w tangu są. Rzeczywiście bywają. Ale nie zawsze. Czasem jakaś grupa bardziej trzyma się ze sobą, bo po prostu na co dzień się nie widuje i taka trzydniówka jest okazją nie tylko do tańczenia, ale także żartów, wygłupów i spędzenia wspólnie czasu. I zjedzenia kolacji. Jedzenie było smaczne i sprawnie podawane, mimo kolejki. 

Niektórzy lubią zmieniać miejsce i siadają w różnych częściach sali. Ja wolę mieć swoje, najlepiej jedno i to samo przez całą imprezę. Wtedy ten, co chce, łatwo mnie znajduje. Poza tym lubię mieć torebkę, szal i buty na/pod moim krzesłem. Lub fotelem 😀 

Premilonga.

Jak to pre: odbyła się w czwartek w hotelu Vulcan. Monika chciała na nią przybyć i zostać do poniedziałku, ale ja mam maratonowy lipiec, co weekend coś, więc wiedziałam, że piątek – niedziela wystarczą. Nooo Monia, dziękuj Matce, bo gdybym się na to zgodziła, to byś się zatańczyła na śmierć i żywa do męża nie wróciła!

Na premilondze grał Darek Bekała, szczecinianin, znany i ceniony w djskim świecie. TU obejrzysz, jak było.

Piątek.

Zaczął się krótkim warsztatem: wprowadzeniem do chacarery, prowadzonym przez Ulę i Chucky’ego ( w sobotę prowadzili warsztaty z folkloru).

Maratonowe granie rozpoczął Francisco Saura: wielbiciel romantycznych tang. Film może mieć wyciszony dźwięk, taki fejs.

Następny set należał do Santiago Buonomo, Urugwajczyka, który wrósł w Polskę dzięki miłości do tanga i kobiety. Mówi po polsku! I to jest imponujące. Jeszcze niedawno nie znał ani słowa… Znam cudzoziemców będących tu od dwóch dekad i nie umiejących porozumieć się na podstawowym poziomie. Szacun.

Piątek to taka maratonowa noc, w czasie której witasz się ze znajomymi i tańczysz głównie z nimi: żeby się roztańczyć, bo się nie widzieliście, bo jesteście stęsknieni swojego abrazo… Oczywiście nie tylko, z nieznajomymi tez się tańczy, ale piątek jest taki bardziej znajomościowy. Więc siedzisz, rozmawiasz, pijesz różne napoje z gryfowych naczyń…

Królewski zakątek.

Nie mamy z carycą Anną zdjęcia w naszych fotelach… Ale to za chwilę.

Przyjechałyśmy z Moniką po 21.00. i kiedy wkroczyłyśmy, Pietruszka & company okupowali królewski zakątek (w przyszłym roku zamawiam tę miejscówkę!): dwa okazałe fotele (w sam raz dla carycy i królowej) oraz kanapę (tu następowała dynamiczna zmiana zasiadaczy).

To było doskonałe miejsce! Na uboczu, ale w gruncie rzeczy dobrze widoczne. Wprost stworzone zarówno do biesiadowania i towarzyskich pogaduszek, jak i bezproblemowego cabeceo, nawet z drugiego końca sali. Dorota, Szefowa szefów, przyszła do mnie na początku zatroskana, że tak siedzę z boku… To był doskonale wygodny bok!

Sobota

Szczecin jest jedynym tangowym miastem na świecie, do którego przybywam i znajduję przestrzeń na coś poza tangiem: obiad rodzinny (mam tu dwie siostry cioteczne z rodzinami, dwie starsze ciocie i chrzestnego, też już nie młodzieniaszka) i spotkanie ze szczecińską czarodziejką Eleną.

Elena zamierza zacząć tańczyć tango. Już nie mogę się doczekać, jak zobaczę rozdziawione oczy i buzie naszych wiecznych tangowych kawalerów z ciągłych odzysków… Jak będą się wokół niej uwijać… Prężyć bardziej lub mniej wątłe torsy… Wciskać stare, wytarte przez inne kobiety bajery…

Po spotkaniach pobiegłam na popołudniówkę.

Grał Michał, który kiedyś był Zorro, teraz ściemnia, że jest El Monje… Taki ma okres w swoim graniu, że to kolejna impreza, na której wyrywa ludzi z butów. No dobra, tańczą w, ale jakby nie mieli, tańczyliby bez, bo przy puszczanej przez niego muzie usiedzieć się nie da. Rozgrzał parkiet do czerwoności. Zagrał taką tandę… że dostał brawa za poszczególne walce i za całość. Wymusiliśmy na nim bis.

Ja już byłam wytańczona.

A tu wieczór dopiero nadchodził…

I rozpoczął go, tak jak w piątek, Francisco Saura, po nim konsolę przejął Luis Cono.

Co to się działo… z krzesłem w tle hehe…

Gracja powiedziała, że zakazuje mi ruszania tego przedmiotu. Chociaż tu akurat nie latałam z krzesłem, a z fotelem… Ale tylko trochę i nie na eleganckiej kolacji, więc przesadza!

Rozmowy odbywały się w różnych konstelacjach fizycznych… Krzesło dało radę!

O północy wjechał tort.

A ja wskoczyłam na krzesło, żeby to filmowo udokumentować. I będzie film! Ale nie teraz. Bo Barocco przede mną, a walizka nie spakowana…

Powyżej fota z Gryfa 2020. Tym razem nie pozowałam do wspólnego zdjęcia, bo nie było na to klimatu i przestrzeni. No i nie było Meg, a jako fotografka tangowych eventów tylko ona rozumie indywidualne do mnie podejście. Meguś, dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość! Jak tylko ta maratonowa nawałnica się skończy, zabieram się za Ciebie!

To jest zdjęcie zbiorowe baj mła. Stałam na krześle 😀 

To nie koniec maratonowych atrakcji. Jak komu mało aktywności tanecznej, to dorzucał fitness 🙂

I streching.

Rysie wpadli, żeby co poniektórych uściskać.

I wydało się: Margarita to największa maratonowa przytulanka!

Nie wszędzie krzesło było kluczowe. Bez niego tez się działo. Na przykład do zabiegów dezynfekcyjnych nie było potrzebne.

Niedziela

To dzień pożegnań, wcześniejszych lub późniejszych. Zagrał Guillermo Monti.

Nie miałam siły zakładać obcasów, na szczęście okazało się, że moje mega zaj…ste adidasy, które córka przywiozła mi ze Stanów, dają radę i nawet pivotować się mogłam. Więc zaliczyłam jeszcze parę tand…

XXI wiek ułatwia cabeceo. Kiedy sobie siedziałam w telefonie, brzdęknął messenger. Dostałam wiadomość:

Tak, wiem: po „b” powinno być „e”… Ale nie czepiam się, przyjęłam 😛 

Tuż po 17.00. zwinęłyśmy się z Moniką na lotnisko, ledwo żywe, ale przeszczęśliwe i wytańczone w dobrej jakości.

Atrakcje dodatkowe.

Było ich trochę 🙂 Na szczęście organizatorzy Gryfa nie wpadają na pomysł, by ktoś rzępolił albo wyjcował. Dla mnie maraton to maraton, a nie cudaczenie. Zwłaszcza że naprawdę nie każdy powinien śpiewać czy grać. Kiedy jadę na festiwal, wiem, że tam wszystko się zdarzyć może (także nieudany pokaz) i wliczam to w bytność. Tu nie ma niebezpieczeństwa łapania się za głowę, zamykania oczu i zatykania uszu.

Rejs statkiem i flash mob

To coroczny punkt gryfskiego maratonu. Djował Adi. Widziałam filmik z flash moba w ubiegłym roku. Oprócz tanga tańczyli takie coś, co miało choreografię i nawet fajnie to wyglądało. Dobrze, że mnie nie było, bo gdyby kogoś podkusiło, żeby mnie na to namówić, to skończyłoby się jak kiedyś na zumbie – ogólnosalową katastrofą: oni w jedną, ja w drugą, a jak chciałam naprawić, to w trzecią, więc oni w czwartą… Jedyny taniec z tych takich, co to jest coś po czymś, który ogarniam, to chacarera, i to tylko w tej podstawowej wersji.

O warsztatach pisałam, że były, TU można podejrzeć.

After Party.

Pietruszka wynajęła boat house i w sobotnią letnią noc zrobiła spęd. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili…

Impreza odbywała się na górnym pokładzie, na który trzeba było wtarabanić się po stromych stopniach jachtowej drabiny. Widziałam, jak niejaki Rafał K. pokracznie się stamtąd starabaniał i stwierdziłam, że ja chyba zostanę imprezować na dole.

Najpierw w ogóle miałam problem z wejściem. W dzień to inaczej wygląda. W nocy czarna toń wody robi na mnie wrażenie czarnej dziury… Która mnie zassie… Więc tak trochę podramatyzowałam, ale w końcu weszłam. I uznałam, że drabina przekracza moje możliwości alpinistyczne.

Na dole zostałam sama i mogłam imprezować co najwyżej ze sobą, o suchej twarzy, bo napoje wzmacniające poczucie samozaj…ści były na górze. Rysio, kochany, był gotów znieść stół imprezowy specjalnie dla mnie. Nie lubię sobą absorbować otoczenia, więc wzięłam się w garść i wlazłam na tę górę.

Warto było. Widoki piękne. Na oświetlone Wały i inne jachtowe imprezy, tylko jednopoziomowe.

Powietrze lekkie i świeże… Tłum… Życie!

Zejście nie było dla mnie tak trudne, mimo że drabina robiła wrażenie.

Trzeba sposobem. Rafał K. tarabanił się przodem, a tyłem się śmiga bez problemu.

I nastąpiło dla mnie kolejne wyzwanie: jak trafić z powrotem na maraton..? Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą, bo doświadczyli hehe… Ale najpierw: jak trafiłam do Pietruszki? Otóż zostawiła mnie pod opieką. Ale ta opieka, jak wychodziliśmy, jakoś tak za bardzo chciała skandalu i tak się z otoczeniem żegnała, jakbyśmy wychodzili razem. To znaczy: wychodziliśmy, ale nie tak, jakby to mogło być zrozumiane. 
Więc nie omieszkałam oświadczyć, że idę do Pietruszki i wracam. 
Z innym mężczyzną, ale to siła wyższa. Otóż
znowu Rysio okazał się kochany, bo po prostu się ze mną z tej drabiny starabanił i mnie na maraton odprowadził. Bez niego czort wie, gdzie bym trafiła. Moją cudownie fantastyczną cechą jest to, że zawsze idę w innym kierunku. Pod prąd.

A potem wszyscy wrócili i tańczyliśmy do ostatniej tandy. Ja już w adidasach i naszło mnie na prowadzenie. Także chłopaków! Ich skład poszerzyłam o Chucky,ego i było super.

W ogóle to była pierwsza impreza, na której tak dużo tańczyło par męsko-męskich i damsko-damskich tylko dlatego, że taka była ochota, a nie brak.

Spacer nadodrzańskim bulwarem.

Noce były piękne i ciepłe. Po czwartej nad ranem zaczynało świtać. Zwykle rozglądam się za transportem, bo po intensywnym tańczeniu nie chce mi się łazić. Ale tym razem było inaczej. Te moje adidasy mają tajemne moce: nie tylko tańczą, ale także regenerują hehe…

Trochę było ludzi, trochę młodzieży w stanie poimprezowym. Minęłyśmy z Moniką dość głośną grupkę. I dziewczynę w emocjach w związku z tym, że jej chłopak coś tam, ale on nie wiedział, że jest jej chłopakiem, no ale ona wiedziała, że jest, tylko nie chciała mu o tym powiedzieć, więc skoro nie wiedział, to siedział z jakąś inną… Cisnęły się na jej ust korale szewskie słowa. I ta oto dziewczyna zawołała:

– Halo, proszę pań!

Byłam ciekawa, czego chce? A ona… nas przeprosiła, że słyszymy jej przekleństwa.

Nie, młodzież nie jest gorsza, niż byliśmy my. Kiedy sobie przypominam moje młode czasy i to, co wtedy było wyprawiane (niekoniecznie przeze mnie), to ci, którzy narzekają na „dzisiejszą młodzież”, albo mają już sklerozę, albo wypierają, albo żyli w bańce i buntują się oraz rozrabiają, kiedy dopada ich druga młodość.

Bardzo dobry pomysł uchwyciłam, warto go przenieść na nadwiślański warszawski brzeg.

Kodeks Dobrego Bulwarowicza. Czad! Jest instrukcja i ludzie się do niej stosują! Nie ma porozwalanych butelek i petów na każdym centymetrze podłoża. Jest po prostu porządnie.

Stroje.

To jest bardzo ciekawy temat, który opiszę w osobnym wpisie.

Doszłam do jednego wniosku: kobiety przebierają się dla siebie. Faceci często na to narzekają: „Zmieni sukienkę, fryzurę, i nie umiem jej znaleźć…” 🙂 Że gamoń? No tak, ale cóż zrobić. Więc tym razem z Monią zrobiłyśmy eksperyment (ja nawet podwójny) i … Udał się 😀  Jaki? To temat na osobny wpis.

Zazdrość.

Głównie kobiety jej ulegają. To też temat na osobny wpis. Dziewczyny, jeśli coś Was niepokoi, rozmawiajcie o tym ze swoim mężczyzną. W tangu jak w życiu: wiele bab tylko patrzy, żeby wydrapać faceta innej kobiety pazurami. I to się dzieje. ALE! Naprawdę nie wszystkie takie są. Naprawdę.

Podróż tak w ogóle.

Lubię Okęcie 😀

Kontrola niby bezpieczeństwa na naszym lotnisku to dla mnie zabawa w kotka i myszkę: kotkiem są kontrolerzy, myszką moje kosmetyki. Kiedy jadę na weekend, nie ma takiego problemu, chociaż i tak się nie mieszczę w worek 1000 ml. Moja myszka ich przechytrza. Kocury działają schematycznie, nie są czujne. O czym to świadczy? O automatyzacji. Wszystko, co wychodzi poza ich schemat, jest przez nich nie do ogarnięcia. Chcesz wiedzieć, jak się to robi? Czasami potrzebne są atrybuty, ale można poradzić sobie bez nich. Na prywatne korepetycje zapraszam na priv. Lekcja: kosztuje stówę na rzecz ratowanych psów przez naszą tangową Dorotkę Wandrychowską. A ci, którym zdradziłam metodę za darmo, też tę stówę mają wpłacić 🙂

Zamieszanie.

Jako rasowa uraniczka (nie wiesz, co to? Nie idę z tobą do łóżka! 😛 ) jakoś tak mam, że mimo mojego społecznego wycofania, biorę udział w różnych zamieszaniach. Niektórzy imputują, że to ja je tworzę… Foch!

Wylot w piątek o 20.00. W czwartek ok. 23.00. zorientowałam się, że kupiłam bilety na busa z Goleniowa do Szczecina na 10 minut przed wylądowaniem naszego samolotu…

Monia jakoś tak jest bardziej ogarnięta w temacie biletów, chociaż w jej podróżach załatwia to mąż. Szybko wynalazła stary dobry PKS, który miał nas zabrać 15 minut po wylądowaniu.

Monia kupowała bilety i odprawiła nas elegancko elektronicznie.

Bording.

Patrzę, a tu jedna pani daje oznaczenia na zabranie bagażu podręcznego do luku. No nie… Nie mamy na to czasu. Mówię Moni: chodź tu ze mną, ta pani nas puści z bagażem. No i „moja pani” usłyszawszy, że mam busa 15 minut po wylądowaniu, powiedziała: ok. Monia nie posłuchała i poszła do innej pani, która stwierdziła, że przecież nie odbiera z taśmy, tylko z luku… Ale to trwa! Jak sobie poradzić? Kolejna lekcja za stówę na psy Dorotki. Za darmochę użytecznej wiedzy nie oddaję, o!

Monia siedziała na przodku, ja na kompletnym tyłku. Samolot miał opóźnienie ze względu na over booking – dobrze jest się odprawiać o właściwej porze… Linie sprzedają więcej biletów niż jest miejsc i potem rzeźbią. Dlatego bardzo byłyśmy zmotywowane, żeby na dobę przed powrotem od razu się odprawić.

Ale na razie jesteśmy przy wylocie. No więc mówię do Moni: grzej z walizką (nie w luku, nie pozwoliłam na to) przed lotnisko, może kierowca zaczeka na opóźniony samolot.

Monia poleciała. Czekał.

Droga powrotna – tak dałyśmy się uwieść Gryfowi, że… zapomniałyśmy o odprawie. Monia się ocknęła o ósmej rano i… Udało się. Nawet dostałyśmy miejsca obok siebie. I okazało się, że nie był to kukuruźnik z masakrycznymi śmigłami na wierzchu, więc w 9. rzędzie wróciłyśmy komfortowo do Warszawy.

Żegnaj, Gryfie, na rok!

Tak, przyjadę. Nie wyobrażam sobie inaczej.

Jeżeli lubisz czytać moje wpisy, postaw mi wirtualną kawę – moja wena to lubi 🙂

Encuentro w Biedrusku – o matko…

Czekam na ten wyjazd.

Encuentro, czyli spotkanie. Nic nadzwyczajnego – przecież w tangu chodzi właśnie o to. Ale ta formuła zarezerwowana jest dla określonego rodzaju spotkania. Kobiety z mężczyzną. Każde w swojej roli. W bliskim objęciu – czyli bez szarżowania w poprzek parkietu. Z zachowaniem rondy. Bez desantu, czyli wyciągania łapy po kobietę.

Mirada i cabeceo.

To podstawa zapraszania do wspólnego spotkania przez 12 minut miłości na parkiecie. Wyszukujemy się wzrokiem, uśmiechamy, skinienie głowy jako potwierdzenie, i… Kobieta siedzi na tyłku, zanim mężczyzna, przyszpiliwszy ją wzrokiem z drugiego końca kraju, nie stanie DOKŁADNIE przed nią.

Łatwo o pomyłkę.

Zdarza się, że dwóch panów odczytuje zaproszenie siebie do jednej pani. Częściej jednak to kobiety chcą zawładnąć nie swoim cabeceo. Wyrywają się przed szereg. Ale na takich imprezach jak encuentro, panowie są doświadczeni i świadomi. Utrzymują kontakt wzrokowy z wybranką, więc ta nie wybrana nie ma szans. To właśnie świadczy o dojrzałości tangowej: nie z tobą chciałem, więc nie z tobą tańczę.

Biedrusko to wyjątkowe miejsce.

Tak zameldowały służby operacyjne, które są sprawne, bystre i raportują, jak jest. No i tam jest tak, jak najbardziej uwielbiam: wszystko w jednym obiekcie. Śpimy, jemy, tańczymy. I feromony buzują, oj… podobno buzują. I dobrze. W końcu tango to tango, pierwotne jego założenie jest takie, że panie mają być zadowolone…

Będę tam po raz pierwszy.

Wydarzenie nie było jakoś specjalnie reklamowane, dlatego przypuszczam, że po poprzedniej, bardzo udanej edycji, jest już full. Ale może jeszcze jakieś miejsce się ostało? Pytać organizatora. Osobiście mam tak, że ponieważ nie da się być wszędzie, wybieram imprezy dość starannie. Osoba organizatora ma dla mnie znaczenie. Etyka, lojalność, solidarność. Patrzę na to wszystko.
I wdzięczność. Nie ma na świecie nikogo, kto by wszystko zawdzięczał tylko sobie.
A w tangu ZAWSZE zawdzięcza się innym.

Jaram się!

Uwielbiam takie tangowe warunki. Mam to szczęście, że bywam na imprezach, które z czystym sumieniem mogę dobrze opisać. I wiem, że Biedrusko też się w to wpasuje. Wiem, bo moja wiedźmia intuicja mnie nigdy nie zawiodła.

P.S. Kolejny wpis bez zdjęć. Nie znalazłam takich, które chciałabym Ci pokazać. Guglowskie – nie mam praw do użycia, ale obiekt możesz obejrzeć TU. Dzięki R. (nie mam w moim wordpressie emotikonki serduszka, a bym dała cmok cmok).

P.S. Naprawdę dotarłaś/łeś do końca bez obrazków? Jest nadzieja… 
Serdecznie Cię pozdrawiam i jak zostawisz jakąś reakcję, będę wiedziała, że mam po co pisać 😀 

Tango pod Żaglami 2021

Co to się będzie działo!

Po okresie zminimalizowania aktywności tangowych następuje rozkwit.
Tu, w tym miejscu tekstowym, były napisane przeze mnie moje (no przecież nie czyjeś) przemyślenia odnośnie pandemicznych wynurzeń, ale je usunęłam
(żałuj! Piękne były me przemyślenia… I jakie kwieciste…).

Nadchodzi piękny czas!

Jaram się lipcem i do lipca ograniczę ten wpis. A właściwie do maratonowych lipcowych imprez, bez uwzględniania obozów. Czemu tak? Bo to mój wpis i tak mi się chce. Ach… Uwielbiam zmieniać zdanie. Wpisy będą pojedyncze, chronologiczne, codzienne. Nigdy tak nie było…

Co do ogółu – wychodzi na to, że KAŻDY weekend będę miała zajęty! Sorry, trzecia książko (czwarta, piąta i szósta też), filmie, adaptacjo i… (no… Ty już wiesz, Ty…) – nie będę zbyt dyspozycyjna, a właściwie nie będę dyspozycyjna wcale. Siła wyższa, czyli imprezy tangowe, że hej…

Teraz o pierwszej:

Tango pod Żaglami

Pietruszka jest niemożliwa. Wymyśliła takie coś, bo sama jest sternikiem i kocha żeglować. A ja kocham żeglowanie jak pies sałatę (hmmm… Moja Miniutka uwielbia wszystko, zwłaszcza ogórki Moniki B., więc to chyba nie jest trafne porównanie). Pietruszka robi imprę na całego! W dzień włóczą się po jeziorach, wieczorem tańczą na milongach. W tym roku będzie ich prawie czterdziestka, więc warto na milongi wpaść (a goście się zapowiedzieli, więc będzie się działo!). Tangowi dje są zacni:

TDJ Roberto La Barbera „El Panormo” (Italy/PL);

TDJ Fernando Romero Chucky (Arg/PL);

TDJ Mateusz Stach (PL, Brzeg);

TDJ Marta Zatarska (PL, Szczecin);

TDJ Anna „La Pola” (PL, Bielsko-Biała) – debiut!!! Nie, nie didżejski. Pseudonimowy!
O pseudonimach pięknie pisze Luis Cono, jego posty są ilustracją wtorkową grupy „Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie?” w sekcji #dokształcanie

Cymesik: gościnnie Milonga Kapitańska na zakończenie Tanga Pod Żaglami TDJ Krzysztof Rumiński PL, Toruń.

Gdzie i kiedy konkretnie? Anno, dawaj rozkład jazdy! Mnie korci, żeby jakoś tak trochę wpaść… Może piątek – sobota w lipcu..?

No i Belltango… Anno… Ten deszczyk w słońcu… Co prawda w mojej historii był park, ale może zmienimy na… przyportowy park…

Tango pod Żaglami

26.06. zbiórka, 3.07. koniec. Milongi. Jeju… Korci mnie ich odwiedzić…

P.S. Mówi się, że jesteśmy generacją obrazkową, że nie umiemy czytać do końca. Kto jednak dobrnął – poproszę reakcję w postaci serduszka heh 🙂 

I World Gym Tango Challenge – Ustroń 2021

Wszystkie zamieszczone zdjęcia by Alicja Kajdrys
Aliszja Ka photography

Trening odbywał się zgodnie z wytycznymi:
podczas treningu zawodnicy bez masek, poza obiektem – w maskach.

Dawno udowodniono, że przetrwa wcale nie najsilniejszy ani nie najmądrzejszy, a ten, który jest elastyczny i potrafi dostosować się do warunków.

Miał się odbyć Beskid TANGO Marathon 7th Winter Edition.

Ale czasy są, jakie są. Przepisy się zmieniają w zależności od nie wiadomo czego. Po zmianach terminów (nie raz i nie dwa!) podyktowanych zamknięciem hoteli wypatrywałam, co też Anna P. wymyśli. Cóż za ekscytujące przeżycie! Jak kto umiał poluzować gumę w gatkach, to taka zgaduj-zgadula: odbędzie się czy nie? – mogła urozmaicić szarą codzienność. Może niekoniecznie organizatorom (nie mieli humorów jak Amerykanie podczas świątecznej loterii), ale emocje były.

Organizatorzy nie poddali się.

W końcu tango to absolutnie sport wyczynowy. Każdy, kto wytrwał dłużej niż 3 lata, zalicza się do kadry reprezentacyjnej. Są wśród nas także mistrzowie, a co! Zatem żeby towarzystwo w pandemii nie utraciło formy, konieczne jest organizowanie wyjazdowych treningów sportowych. Bez udziału publiczności. Halowe Mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce też się tak odbyły (Polacy zdobyli 10 medali: 1 złoty, 4 srebrne i 5 brązowych), więc i formę w tangu trzeba trzymać.

Zawodnicy rozumieli powagę sytuacji i absolutnie się do niej dostosowali.

Są tacy, co należą do tangowych kółek artystycznych i co tydzień trenują choreografię czirliderską na Mistrzostwa Polski Taekwondo, biorą udział w próbach do spektakli lub uczestniczą w przedstawieniach z udziałem publiczności (wolno), ale sport to sport, trening to trening. Ja tam wolę się mocno wytrenować. Wtedy wiem, że żyję.

Rozpoczęliśmy w czwartek.

Normalnie to by się nazywało pre-party, a tak to chyba był przedtrening do treningu głównego. Dojechałyśmy, jak już zawodnicy byli rozgrzani i wykazywali się świetną kondycją. Pierwsza moja treningowa tanda odbyła się w kooperacji polsko-włoskiej. Co to był za czaaad… Roberto jest także świetnym TDJ-em i był podczas treningu jednym z trenerów. Gra tak jak tańczy: cudownie. Po Wielkanocy spodziewajcie się, że w pewną sobotę przeprowadzi Was po ścieżkach parku Krasińskich. Tak samo jak drugi znakomity tancerz, który także umie zacnie drużynę przetrenować. Ayad zwany Eddim także się szykuje, więc zaglądajcie do grupy „Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie” – tam z wyprzedzeniem zapowiem, co i jak.

Trening to trening: nóżka do przodu, nóżka do tyłu i raz, dwa, trzy…

Piątek był dla mnie najbardziej energetyczny.

Wiecie, jak to jest: na tyle dobrze trenujesz, na ile dobrze trenujesz. To był dla mnie mega intensywny i energetyczny trening. Taki, jak lubię.

Zawodniczka w pełni przygotowana do startu.

Balans.

Ponieważ ze względu na obostrzenia i wymysły władz nie był to typowy maraton, standardowe procedury maratonowe nie były do końca zachowane. Sportsmenki były tak stęsknione treningu wyczynowego, że w ostatniej fazie przyjmowania były informowane, że jest ich więcej.

Prowadzące panie to coraz częstszy widok. I to jak prowadzące… I robią to nie dlatego, że nie są proszone. Ta była rozchwytywana: młoda, piękna, zgrabna, świetnie tańcząca. A jak prowadzi… 

NIE balans jest najważniejszy.

Nie to powoduje: trenujesz, dziewczyno, czy nie. Bo jak jest balans, a nie ma tych, z którymi panowie chcą trenować, to i tak nic z tego: siedzą, piją napoje (d)regeneracyjne i pożytku z nich nie ma. Jak jest tłok, a są moi ulubieni partnerzy i chcę z nimi potrenować, podejmuję aktywność i tyle (damska aktywność to osobny temat, w sam raz do „Tangowych obyczajów” – będą, ale później, zarobiona jestem nowym pomysłem, szczegóły niebawem). Natomiast niestety prawda jest taka, drogie zawodniczki, że:

To panowie lubią balans.

Tak mi wynika z rozmów z nimi. Jak jest nas trochę więcej, to im nie przeszkadza, ale jak jest babiniec, czują się przytłoczeni i nagabywani. Powiecie: biedaczki. Tak, oni też mają problemy z asertywnością. Tak jak kobiety nie umieją odmówić niechcianej tandy, tak i panowie się krępują nadaktywnością niektórych pań. Na szczęście większość jednak nie jest nadmiernie ekspansywna, co pozwala na dobre wykorzystanie energii.

Bo w sporcie chodzi o to, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Sobota – to był czad.

Frekwencja treningowa większa niż w piątek. Ponieważ moje stopy odwykły od tak intensywnego treningu, zwolniłam trochę obroty. Mogłam się oddać życiu sportowemu w nieco innym wymiarze, które na takich treningach o pewnej porze zaczyna być aktywne.

To jest cudowny aspekt zgrupowania kadry: intensywny trening, ale i spotkania z dawno nie widzianymi zawodnikami.

Nasza Dorotka Wandrychowska, która ratuje najbiedniejsze psy z biednych, przywiozła piękne kalendarze, z których całkowity dochód poszedł na ich rzecz.

Trenerzy mieli stanowisko dowodzenia na podwyższonej scenie. 

Czujnie patrzyli, czy zawodnicy trenują jak należy, zgodnie z kunsztem zawodników wyczynowych.

Niedziela była na dobicie.

Ale w końcu to poważny trening sportowców wyczynowych, do tego w sekcji gimnastycznej, więc to nie mogło być żadne lelum-polelum. Jak to w niedzielę: większość ludzi po południu wyjeżdża. Nadszedł czas pożegnań. I właśnie podczas pożegnania spotkało mnie, jako autorkę, coś, co motywuje mnie do pisania. Było to z kategorii społecznościowo-socjalnej. Ale to też opiszę w „Tangowych obyczajach”.

Wiadomo: jak trening, to i obuwie musi być odpowiednie…

…i stroje nie od pardy, a od sportu wyczynowego!

Pewne nieporozumienie.

Jest tak, że na większych imprezach trener trenuje i czasem nie ćwiczy, czasem mało i z nielicznymi. Wiem, że nie jest to dobrze odbierane. O tym też kiedyś napisze szerzej, tu chcę jedynie coś sprostować. Otóż to NIE było tak, ze elyta se wlazła na scenę, żeby się alienować za suto zastawionym stołem tylko dla wybrańców i patrzeć na innych z góry. Zresztą: nic nie widzieli, bo w pewnym momencie coś się stało z oświetleniem i lampiło im prosto w oczy heh. Z tym stołem to było tak, że miało być wygodniej trenerowi, który pilnował konsoli, i nie trener to wymyślił. Dosiedli się jego znajomi. I więcej nikt, a na tej scenie stały inne stoły i można było tam siedzieć. Tylko nikt nie chciał, bo to było słabe miejsce. Więc dementuję: nie, nie było to celowe. Co oczywiście niewiele zmienia w ogólnej integracji, ale tak to jest: nie ze wszystkimi da się radę. A jak z tymi, to czemu nie z tamtymi? Bycie pod obstrzałem nie jest łatwe.

Dobre nastawienie to podstawa wszystkich działań, sportowych zwłaszcza.

Zakwaterowanie.

Nie byliśmy wszyscy razem. Nie było takiej możliwości ze względu na przepisy. Ale poradziliśmy sobie i jak ktoś będzie w Ustroniu, mogę z czystym sumieniem polecić miejsce, gdzie nocowałam: czysto, przemiła uczynna obsługa, wygodne pokoje.

Gratulacje dla organizatorów!

To było wyzwanie pod presją. Anno Pietruszewska & Lechosławie Hojnacki – doskonały z Was team! My trenowaliśmy, ale to Wy wygraliście te zawody! 

Podsumowanie:

Bardzo udany trening. Trenerzy trzymali właściwe tempo, zawodnicy dali radę, atmosfera była prawdziwie sportowa. Na każdych zawodach pojawiają się nowe twarze, ponieważ nowe osoby dołączają do grona tangowych gimnastyków sportowych. Tak już jest, że czasem trenuje się więcej, czasem mniej, i dotyczy to zarówno starych, jak i nowych bywalców. Ogólnie słyszałam, że zawodnicy byli zadowoleni mimo tego, że parkiet postanowił pylić. Ale nie był tępy! Więc ja się nie czepiam, zwłaszcza że ekipa ratunkowa zadziałała błyskawicznie i sprawnie, a buty spokojnie się doczyściły.

Jakie będą kolejne formuły naszych spotkań?

Zapowiada się tak:

9-11.04. – Tango Barocco/Zamek na Skale

14-17.05. – Magic Castle Tango Marathon/Książ

17-20.06. – Recuerdo Tango Festival

26.06. – 3.07. – Tango pod Żaglami VI edycja

30.07. – 1.08. – Ustroń Tango Open Air Festival

P.S. Nie wiem, dlaczego różne akapity napisały się różnymi czcionkami. Pisałam to o 1 w nocy, nie będę rozkminiać. Da się przeczytać? Da.

I szafa gra.

P.S. 2 „Pasja budzi się nocą” – powieść wprowadzająca w świat subkultury tanga, do zamóienia z dedykacją u mnie.

Drugą powieść pt. „Przenikanie” zamówisz pod linkiem

na empik.com

Tango Barocco – Żagań 2020

Przełom lipca i sierpnia należał do tego wydarzenia. Zachowując obowiązujące przepisy sanitarne: dezynfekcja rąk, podanie danych osobowych, mierzenie temperatury (jakby nie można się prochami przeciwgorączkowymi nafaszerować heh), przystąpiliśmy do tańczenia. Ponieważ jesteśmy członkami jednej tangowej rodziny (ojjj konfiguracje się zmieniają szybciej niż w „Modzie na sukces”), dystans społeczny nas nie obowiązywał.

Foto: Wojtek Wyżga.

Był czad.

Wygłodniali po niby (moim zdaniem) pandemii, ci niezastraszeni, bawili się świetnie. Pałac Książęcy oferował dwa miejsca do tańczenia: parkiet na dziedzińcu i salę zamkową. Ze strony organizatora: Ideą festiwalu jest łączenie pasjonatów tanga niezależnie od stylu. Planujemy dla Was łącznie 12 milong z podziałem na TRADYCYJNE oraz NUEVO, świetne warsztaty oraz muzykę na żywo. Damy z siebie wszystko, by edycja 2020 była wyjątkowa”.

Foto: Jan Mazur.

Słowa dotrzymali.

Zaczęli w czwartek pre-party z muzyką tradycyjną, zapodaną przez Francisco Saura. Nie było mnie, ale służby operacyjne doniosły, że nie miałabym się do czego przyczepić. Znam Francisco z innych eventów, byłam na organizowanym przez niego encuentro w Maladze, więc nie mam powodów do niedowierzania.

Fot. Jan Mazur.

Piątek

DJ Ayad Zia rozgrzał popołudniowo do czerwoności. Byłam wtedy w drodze, ale słuchy mnie doszły, że było rewelacyjnie. Ayad vel Edi mieszka w Polsce, świetnie tańczy i takoż gra, więc także bez wątpliwości wierzę operacyjnym doniesieniom.

Foto: Meg Skoczylas.

Chacarera.

Pod wieczór na pałacowym dziedzińcu nasza warszawska Urszula Ula (nick fejsbukowy) i argentyński Fernando Romero Chucky uczyli chacarery – jedynego argentyńskiego folkowego tańca, który osobiście toleruję i nawet czasem lubię, a który często się tańczy w środku milongi/maratonu/a tu festiwalu. A jaki dali pokaz… O jeju…

Foto: Meg Skoczylas.

Jest jeden jedyny folkowy taniec argentyński, który uwielbiam: malambo. Chucky jednoosobowo dał czadu z kulami na rzemieniach – na moje oko, bo co to jest, to dokładnie nie wiem, ale robi wrażenie (oj robi…). Chciałabym na żywo zobaczyć hordę czarnych diabłów z bębnami…

Nie, nie było ich… Foto: www.frankwiesenphoto.com 

Warsztaty tangowe.

Były, i owszem. Dla par prowadzili Brigita i Carlos Rodriguez – mistrzowie UK Tango Championship London 2019 w kategorii salon i escenario. Technika dla kobiet z Brygidą. Technika dla mężczyzn z Damianem Thompsonem (mieszka w Polsce, więc to już taki australijski Polak). Nie uczestniczyłam w nich, bo nie ma jak ogarnąć wszystkiego.

Foto: Meg Skoczylas.

Piątkowa noc… I tak do niedzieli.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Bardzo żałuję, że noc z piątku na sobotę była potwornie zimna, bo od 1.00. właśnie na dziedzińcu grała Kasia Gewert, która popełnia różne nietradycyjne wariacje i robi to cudownie. Zimno wypędziło ludzi z dziedzińca… Było 8 st. C w środku lata… Przegapiłam użycie moich wiedźmich mocy, które wykorzystałam dopiero w noc następną: mimo prognoz jeszcze gorszych było stopni 17.

Foto: Wojtek Wyżga.

Sobota.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Poczarowałam i noc była tym razem ciepła (kto mnie zna, wie, że nie żartuję). Pokaz dali Brygida i Carlos Rodriguez, mistrzowie, jak pisałam. Hmm… Nie skupili mojej uwagi, ale może to ja byłam rozkojarzona. Tak jak i uziemiony w Polsce pandemią zespół La SanluisTango Orquesta nie trafił w me serce, ale nie jestem pępkiem świata i przecież nie trzeba schlebiać mym gustom.

Ula & Chucky są w moim guście, absolutnie 🙂 Dawali pokaz do muzy na żywo. Foto: Meg Skoczylas.

Za to muza zapodana w drugiej części nocy przez Tres Muchachos: Francisco Saurę, Luisa Cono i Michała Zorro Kaczmarka była REWELACYJNA. Tak sobie wymyślili, że popijając bynajmniej nie yerba mate, każdy w tandzie grał jeden utwór. Eksperyment się powiódł, efekt był fantastyczny, razem z Beatką zostałyśmy do ostatniej tandy.

Fot.: Wojtek Wyżga.

Niedziela.

To ten czas, kiedy liczy się każda sekunda, bo za chwilę nastąpi czas pożegnania… Chce się nacieszyć tymi ulubionymi… Nie zawsze się uda, ale że poziom tangowy był dobry, można było się pocieszyć równie ulubionymi. Popołudnia ostatniego dnia maratonu czy festiwalu bywają różne i nieprzewidywalne: czasem ludzie rozjeżdżają się wcześniej, czasem zostają do wieczora czy następnego dnia i jest tłumnie. Tu było nas sporo, stańczyłyśmy się do cna.

Selfie: mła.

Muzyka.

Nie słyszałam wszystkich i żałuję, bo nazwiska zacne: oprócz wyżej wymienionych grali także Jarek Kasprzak, Gracja Bryś-Kołodziejczyk, Maria la Bruja, Magdalena Tango Yoga, Esteban Mario Garcia i FANTASTYCZNA Anna Pietruszewska, której śniadaniówki po prostu były MEGA. Polazłam w sobotę w piżamie, że pewnie nic i nikogo, a tu owszem i fota! Piżamę upociłam, więc kolejną noc Beatek musiała mnie znosić w pokoju bez.

Foto: Justyna Wojciechowska.

Wszyscy kojarzą Pietruszkę z nuevovych szalenstw, ale zapewniam, że w tradycji jest równie dobra. Kto chce się przekonać, niech wbija 3.10. do warszawskiej Złotej Milongizaszalejemy!

Foto: Waleria Gusciora. 

Podsumowując: muza owszem, pasowała mi. A niestety po warsztatach djskich prowadzonych przez Dorotę i Marcina z Radio Tango Uno wiem, kiedy zgrzyta i dlaczego, więc bywam w tym względzie chimeryczna. I nie chodzi o to, że chciałabym uchodzić za muzycznego tangowego eksperta (po tylu latach słabo odróżniam orkiestry heh). Nie. Ale układanie muzy to nie jest takie hop siup i wielu niby djów nie wie, że w tym względzie kompletnie brakuje im kompetencji. Tu takich nie było, muza porywała.

Foto: Meg Skoczylas.

Organizatorzy.

Grację Bryś-Kołodziejczyk i Rafała Kołodziejczyka poznałam na Gryfie – fantastyczni, otwarci, pomocni ludzie. Głównego organizatora, Michała Kaczmarka, znam dłuuugooo… Z pewną przerwą, bo był obrażony. Ale już przestał. Wiecie: w relacjach bywa dynamicznie, tych tangowych też. Och, właściwie w tych tangowych to dopiero jest dynamicznie… W każdym razie Michał włożył dużo wysiłku w rzetelne przygotowanie całości, dlatego nie dziwota, że nie miał już siły na przemawianie z entuzjazmem. Team tworzyli także Monika Parker (służby operacyjne doniosły, że bez niej w ogóle ta impreza nie mogłaby się odbyć) i Jarek Kasprzak.

Doznania osobiste.

Po raz pierwszy mi się zdarzyło zatańczyć z kimś, kto nie umiał, ale muzykalnie przytulał… Ach, i było jeszcze coś, ale o tym będzie w książęce…

Całość.

Bardzo udana impreza. Była okazja do ponownego spotkania tych, z którymi tańczyło się dwa tygodnie wcześniej na Gryfie. I tych, z którymi spotykamy się okazjonalnie. Niektórzy spotkali swoje byłe/byłych… W ilości wykraczającej poza sztuk jeden… Taki urok tangowych zawirowań hehe…
Było także udanie towarzysko.

Foto: Meg Skoczylas.

Wirus.

To ciekawe, że na weselach i pogrzebach zarażają się na potęgę, a na tangu do tej pory (stan na dzień 13.09.2020) odnotowano raptem 4 (słownie: cztery!) przypadki. Media robią z ludzi wariatów, podając różne sprzeczne informacje. Do mnie przemawia ta, otrzymana od lekarza z klinicznym doświadczeniem: aby zarazić się covidem, płyn ustrojowy (czyli np. ślina lub glut) musi trafić na uszkodzoną błonę śluzową. W pocie wirusa nie ma. Więc jak się tańczy bez – zwanego przez pewne niewysublimowane kręgi społeczne – walenia w ślinę, wcale nie jest się łatwo zarazić. Jasne, osoby z wszelakimi chorobami są bardziej narażone, dlatego uważajmy na siebie, ale nie dajmy się zwariować.

 

 

V Gryf Tango Marathon – lipiec 2020

Co to była za impreza!!!

Po pseudozarazowej izolacji to był pierwszy maraton, który się odbył. Nie będę tu dyskutować na temat lęku/odpowiedzialności/zastraszaniu – nie chce mi się. Jak jest naprawdę – kto to wie… Ale wiem jedno: ja nie dam się wpędzić w wegetację za życia i dołączam do tych, którzy też się nie dają.

I tak sobie myślę, że zamiast pouczać, co kto powinien/nie powinien w sprawie zdrowia i choroby, lepiej zadbać o rzeczywiste relacje. Może zrobić w nich porządek, żeby reszta życia była przyjemniejsza? Może nie tracić czasu na osoby, które podcinają skrzydła? Może wyciągnąć wnioski z przeszłych doświadczeń? Może powiedzieć komuś, że się go kocha? Albo przeciwnie: może czas zostawić kogoś w spokoju i zrozumieć, że w tym wcieleniu nic z tego?

Matko, jakaś sentymentalna się zrobiłam. Ach, no tak: dzieje się tak, kiedy wpadam w powyjazdowy dół. Poziom endorfin spada… I powrót myślami do fantastycznych abrazos nie wystarcza…

Miejsce

Tegoroczna edycja odbyła się jak zwykle w Centrum Kultury Stara Rzeźnia (co ciekawe: w miejscu tym kiedyś mordowano zwierzęta, ale energetycznie ono jest już wyczyszczone…), jednak w innej sali. I to było super!

Więcej przestrzeni, okna, wygodnie ustawione stoły – dobre warunki do cabeceo, tańczenia i odsapki. A także do pogaduszek i integracji.

400 metrów powierzchni, 180 metrów parkietu, bufet dobrze zaopatrzony, uczestników odpowiednia ilość do wielkości miejsca, balans. Organizatorzy bardzo przestrzegali równowagi i udało im się. 

Drugi kubek zasilił maratonową kolekcję.

Muzyka

Świetna. Nie słyszałam co prawda Joasi Kozłowskiej (za to chyba grał nie wymieniony tu Michał Kaczmarek..?), ale z przyjemnością stwierdzam, że na naszych polskich maratonach naprawdę fajnie nam grają (na Barocco też, ale o tym w następnym wpisie). Wiadomo: gusta muzyczne są różne. Ja mam swój: nie lubię smędolenia (przez niektórych zwanego romantyzmem) i jednego kopyta. Inna sprawa, że muzykę też się odbiera poprzez partnerów…

Poziom tangowy

Ja nie miałam ŻADNEJ słabej tandy. A miałam wiele fantastycznych… I nowe odkrycia… Biorąc pod uwagę moje wrażenia i bezkolizyjność na parkiecie, stawiam tezę, że poziom był bardzo dobry. Nie wiem, czy to z powodu wyposzczenia tangowego, w każdym razie wszyscy tańczyli chętnie i ze wszystkimi. Dla większości kwarantanna była łaskawa. Niektórym wrzuciła parę kilo, co się niestety przekłada na ciężkość parkietową. Mnie na szczęście oszczędziła, a właściwie sama się oszczędziłam, dbając o to, co jadam i pijam.

Organizacja

V Gryf, mój drugi. Na pewno nie ostatni!

Wszystko było jak trzeba, także w związku z nieco innymi warunkami. Podczas rejestracji mierzono temperaturę, wypełnialiśmy także ankiety z danymi. Minęły ponad 2 tygodnie i wszystko wskazuje na to, że będą bezużyteczne. Dwie osoby tańczyły w maskach. Moim zdaniem nie miało to większego znaczenia, ale jak komuś daje poczucie, że o siebie i innych w ten sposób dba – niech sobie zakrywa, co chce.

Atrakcje dodatkowe

Był, a jakże, flashmob, na którym nie tylko tańczyli tango, ale również jakieś takie cudactwo zwane belgijką, do której jest chorografia. Prosta, ale jest. Dobrze, że mnie tam nie było, bo jakby tak przyszło komu do głowy ze mną to popląsać, z pewnością finał byłby opłakany (z powodu zaburzonej lateralizacji nie jestem w stanie zapamiętać żadnej, nawet najprostszej choreografii, więc z pewnością wywołałabym niejedną stłuczkową katastrofę).  

Ktoś nakręcił fajny filmik z tej belgijki, ale gdzieś mi zniknął. Edit: tajny współpracownik K. jest szybszy niż błyskawica, dzięki niemu możecie zobaczyć TO  😆  Te hocki-klocki wyczyniali pod przewodnictwem Adriana Grygiera, który nie tylko jest nauczycielem tanga, ale wraz z Dorotą prowadzą szkołę tańca, a poza tym Adrian to profesjonalny DJ i zawodowy wodzirej dobry na każdą imprezę (wesela, rocznice, bale karnawałowe), polecam!

Taneczna rodzina w komplecie. Dorota i Adrian Grygierowie to główni organizatorzy Gryfu.

Folklor

Były warsztaty, prowadzili je Anita Escobar i Adrian Luppi. 

Jedyny folklor, jaki (z trudem) trawię, to chacarera (i to nie każda). Ale! Uważam, że czasem jest to sympatyczny przerywnik milongowy i jeśli któryś z panów mocno się uprze  (bardzo mocno i kategorycznie), to tańcnę. Nawet się z tego przeszkoliłam, żeby nie wyglądać w razie czego jak najostatniejsza łamaga. Tu, na Gryfie, też czakarerzyli, a jakże. 

Jak to na takiej imprezie – buty, ciuchy, biżuteria są nieodłącznym dodatkiem. 

Stałym elementem jest także rejs po Odrze, a jakże, z tangiem. Pogoda dopisała, więc był to miło spędzony czas. Beze mnie, ponieważ nocowałam u wiedźmy i trochę zajmowały mnie także nasze wiedźmie sprawy.  

Zbiorowe zdjęcie musi być! Ja rzadko na takich występuję, zwykle stoję/siedzę z boku.

Zdjęcie: Foto Milonguero.

Pozatangowo

W ostatniej części maratonowego popołudnia pozwoliłam sobie przyprowadzić gościa. Elena, u której nocowałam, jest nie tylko wiedźmą (tak tak…), jest też instruktorką kizomby. Przyszło jej do głowy, że może czas na nowe wyzwanie i będzie nim tango. Zelektryzowała zdecydowaną większość panów. Byli tacy wyrywni, co natychmiast chcieli z nią tańczyć 😈  Niektórzy myśleli, że to Blanka, moja córka (mają coś wspólnego, owszem) 😆  Oj, panowie… Jak Elena zdecyduje się na tango, wielu z was pożegna się z rozumem na długo…

Prawda jest taka, że uroda to jedno, ale wiedźmy mają pewną specyficzną energię i to ona tak naprawdę przyciąga jak magnes. Albo odstrasza. Tu nie ma szarości. Albo się nas kocha, albo nie znosi…   

Drugi raz byłam na Gryfie.

I teraz mam nasze polskie dwie ulubione imprezy, na których nie wyobrażam sobie nie być: Beskid i właśnie Gryf. Tęsknię!

A teraz Barocco…

Mistrzowska awantura

Zaczęło się wczoraj. Dzisiaj mój messenger rozgrzał się do czerwoności. „Słyszałaś? Widziałaś, kto daje pokaz?!”; „Co to za promocja tanga, jak pokaz dają amatorzy?!”; a także – i to mnie rozwaliło: „No weź coś z tym zrób!”. A co ja, cudotwórczyni? Nie mój cyrk, nie moje małpy.

O co chodzi?

O to, że na pewnej imprezie pokaz tanga mają dawać tancerze opisani przez organizatorów jako mistrzowie, a w oczach sporej części tangowej braci nie są nawet zawodowcami. Oczywiście nikt nie ma prawa ingerować w to, kto kogo sobie do czego zaprasza , ale to chyba dobra okazja, żeby zwrócić uwagę na kilka rzeczy.

Są imprezy różnego typu.

Dokładnie opiszę je w „Tangowych obyczajach”. Tu chcę pokazać specyfikę jednej, czyli organizowanej za środki publiczne, w prestiżowym miejscu. Tak, to ważne. Lokalne centrum kultury będzie miało mniejszy rozmach niż impreza na głównym placu w mieście albo w znaczącym, charakterystycznym obiekcie. Chociaż Centrum Kultury Wilanów jest lokalne, a razem zrobiliśmy wiele tłumnych milong i jeden mega tłumny koncert (halo Wilanów! Tęsknimy!).

Impreza pokazująca tango.

Może to być koncert, wtedy wszystko jedno, kto zatańczy. Naprawdę. Nawet amatorzy. Ludzie, którzy się nie znają, i tak będą zachwyceni. A ci, co się znają, będą mieli temat do poplotkowania 😆 Na koncercie ma znaczenie akustyka i kto gra (byłam na tangowym koncercie, gdzie skrzypek robił show, i na takim, gdzie skrzypaczka robiła atmosferę pogrzebową).

Co innego, jeśli przewidziana jest także milonga.

Zaczynający przygodę z tangiem nie rozumieją, dlaczego na imprezie, gdzie wstęp jest wolny i często są przyjemne okoliczności towarzyszące, rzadko, a najczęściej wcale, nie ma dobrych tancerzy. W Wilanowie byli. Jak myślisz, dlaczego? Dlatego, że mnie lubią? Część oczywiście tak. Część mnie mało zna, ale ceni za to, co piszę, za rzetelność. Tak, tak właśnie. Nie ściemniam, nie kłamię, nie manipuluję, nie zastraszam moich krytykantów – i to się przekłada na wyrobioną markę. Oczywiście moja opinia jest subiektywna, przefiltrowana przeze mnie, ale biorę pod uwagę także to, co wychodzi poza mój punkt widzenia. Nie każdy dobrze znosi moje upodobanie do neologizmów i kolokwializmów (no lubię, no…) oraz skłonność do ironii. Ale i tak mnie czyta, chociaż nie zmuszam :mrgreen: I krytykuje, tylko rzadko ad rem, najczęściej ad personam. Z anonimami nie dyskutuję i usuwam, pod nazwiskiem nie mają odwagi… Czasem na priv, wtedy rozmawiamy.

Druga strona medalu jest taka, że często jestem proszona o wyrażenie opinii, a jak mówię: „sam/a powiedz!” – to nie, w życiu, żeby nikomu nie podpaść… I rozumiem to. Nie każdy ma siłę na temperowanie wariackich zapędów oskarżycielskich o wyimaginowany hejt. Ja jednak, skoro piszę i jestem czytana, czuję na sobie pewną odpowiedzialność społeczną za uświadamianie. A co z tym kto zrobi – to już jego cyrk.

Czemu do Wilanowa przyjeżdżają dobrzy tancerze?

Oczywiście ma znaczenie podłoże i Tango DJ (nie każdy puszczający tangową muzykę umie to robić, ale o tym innym razem). W Wilanowie parkiet jest boski, a DJ-ów zapraszam takich, którzy są lubiani i mają swoich tangowych fanów. I ogromne znaczenie ma to, kto tańczy pokaz. Oczywiście zdarzyło się, że gościłam parę z mniejszym zapleczem podążających za nią tangueros – wtedy DJ musiał być ubóstwiany. Ale zawodowa para pokazowa to baza. To ona ma renomę, szkołę, wykształconych uczniów, na których miło popatrzeć na parkiecie. To na pokaz pary przyjdą jej fani. To dzięki zawodowej parze parkiet podczas milongi nie wygląda jak five w Ciechocinku, bo to dla dobrej pary przychodzą jej dobrzy uczniowie i potem tańczą na milondze.

NIE KAŻDY, KTO BIERZE SIĘ ZA UCZENIE, JEST ZAWODOWCEM!!!

Ostatnio – nie wiem: po kwarantannie?! – w Warszawie mamy wysyp „nauczycielskich” kaleczniaków. O tym jednak, ku przestrodze zwłaszcza pań! – na końcu.

Wracając do publicznej imprezy za publiczne pieniądze i wstęp free – to para zawodowa robi całą robotę i nie mam wątpliwości co do tego, że także w celu promowania tanga. Nie sądzę, aby takie występy przekładały się na pozyskanie uczniów, bo wiadomo, że przychodzą na nie ludzie dla rozrywki, żeby popatrzeć, a nie zacząć się uczyć. Ale to jest właśnie moment, gdzie można albo tango promować – poprzez pokaz zawodowców i ogarniętych tancerzy w czasie milongi, albo bezcześcić – pokazując milongę jako spotkanie osób człapiących nie zawsze do muzyki.

Informacja nie może wprowadzać w błąd.

Nie można ot tak sobie jakiejkolwiek pary nazwać mistrzowską. To nadużycie i fałsz. Tak jak nie można amatorów nazywać zawodowcami. Tango argentyńskie ma tę zaletę, że nie ma standaryzacji. I tę wadę, że jej nie ma. Ale pewna przyzwoitość obowiązuje, zwłaszcza jeśli informacja jest kierowana do środowiska tangueros. Części oczywiście wszystko jedno, ale skoro mój messenger się rozgrzał, to znaczy, że jednak niezupełnie.

Amatorzy mogą dawać pokazy!

Ja też dwa razy to uczyniłam: raz na jakiejś pogadance o miłości dla nietangowców, a raz na mojej „SyMfonii Serc”, kiedy partnerka tancerza zachorowała. Czasem trzeba ugasić pożar. Ale nie wolno kłamać. Pokaz może zatańczyć para tancerzy tanga argentyńskiego, niekoniecznie mistrzowska i profesjonalna. Bo te określenia zobowiązują. Amator na imprezie za free tego nie wyłapie, ale jeszcze raz podkreślę: chodzi o to, co później, podczas milongi, widać na parkiecie. I jeśli mamy promować tango, warto o to dbać. Organizatorzy nietangowi się nie znają, i to jest pewna bolączka, bo zapraszają niby profesjonalistów. Zapędy do udzielania lekcji i organizowanie milong nie czyni z nikogo profesjonalnego mistrza tanga.

Co to znaczy: profesjonalista?

To ktoś, kto włożył w swój rozwój tangowy kupę czasu i szmalu. To ktoś, kto nadal się rozwija, jako tancerz i nauczyciel (chociaż są też tacy, którzy przestali się rozwijać). To ktoś, kto nauczył się uczyć tanga argentyńskiego! Nie mazura, chachy czy poloneza. Właśnie tanga argentyńskiego. Papiery zawodowe nauczyciela tańca towarzyskiego nie czynią z niego osoby kompetentnej do nauczania tanga argentyńskiego. Jak słucham historii o tym, że pan zawodowy instruktor towarzyski każe robić dziewczynie boleo mówiąc: „A teraz machaj tą nogą! No machaj!”… Albo jak „nauczyciel” tanga argentyńskiego mówi, że na milongi nie warto chodzić… Oczywiście wielu nauczycieli tanga argentyńskiego ma przeszłość towarzyską i w tangu im to nie przeszkadza, ale ja mówię o tych, którzy zawodowymi nauczycielami tanga argentyńskiego nie są, bo nie mają kompetencji do nauczania tanga argentyńskiego.

Mniejsze społeczności.

Tak, wiem: Warszawa to Warszawa, a Kielce, Radom czy Rzeszów to… Kielce, Radom i Rzeszów. W takich miastach jest trochę inna rzeczywistość. Zaczynać można jakkolwiek, ale jeśli tango chwyci… Popchnie dalej i albo zaczną być zapraszani nauczyciele, albo jednak uczniowie zaczną warsztatowo jeździć. Ale Warszawa to Warszawa! I jak na imprezie w prestiżowym miejscu mają tańczyć amatorzy, nie wciskajmy ludziom, że będą tańczyli mistrzowie!

Masz uprawnienia do uczenia seniorów, nie molestuj tangowo młodych!

A przodują w tym panowie na emeryturze (postanowiłam nikogo nie nazywać starym dziadem, chociaż korci…). Wciskanie wizytówek dziewczynom (tak, robią to mężczyźni, nie znam przypadku, by działała tak kobieta) – mnie osobiście mierzi i daję temu głośny sprzeciw, kiedy pseudonauczyciele szukają ofiar. Ostatnio na salonach Warszawy grasuje taki, co to wygląda jak połamaniec, tańczy z łokciem w poprzek (i w poprzek parkietu też), a wmawia dziewczynom, że on je ustawi, bo chodzi na milongi… I żeby nie chodziły do nauczycieli, tylko do niego. TO OSZUSTWO! Zwyczajne wyłudzanie kasy. Aha, opłatę może przyjąć w dowolnej formie…

Dziewczyny! Szanujcie się!

Jak same tego nie zrobicie, nikt za Was tego nie zrobi. Pytajcie, rozmawiajcie, mówcie o takich typach! Chciałabym napisać: dawajcie po pysku… Ale obiecałam sobie być bardziej werbalnie elegancka 😎 Znam jeden przypadek, kiedy chłopak wyłudzający za praktykę 50 zł lub wino stał się całkiem dobrym nauczycielem, ale to dlatego, że trafił na odpowiednią kobietę. Reszta to barbeluchy! Jasne: jak jesteś starszą panią niezbyt sprawną fizycznie, to nauczyciel wymiatacz Ci niepotrzebny. Bierz tego od seniorów. Ale jak jesteś sprawna i chcesz się nauczyć, nie dawaj się łowić w sidła kłusownika! Że taniej? Tanie mięso jedzą psy. I to nie zawsze, bo mój nie. Oczywiście nie chodzi o przepłacanie, ale naprawdę dobrzy nauczyciele mają całkiem przystępne stawki i jakość jest nieporównywalna.

Rekomendacje

Pytacie mnie często o polecenie nauczycieli. U kogo zacząć. U kogo to czy tamto. Wczoraj rozmawiałam z krakowskim kolegą o „Polskim Związku Tanga”, przyznającym rekomendacje. Jest (chyba?) Akademia Tanga Argentyńskiego, która miała ambicje być organizacją zrzeszającą i polecającą, ale jak kilka lat temu napisałam, że jest trupem, to nie przyjęła mnie w swe szeregi, a ja formalnej organizacji zakładać nie zamierzam. Za to mogę zrobić rekomendacje Tango Te Amo. Ktoś mi zabroni?

 

Nie istnieje tango bez podłogi

Lubię ten moment, kiedy przychodzi mi do blond główki, kogo sobie przepytam podczas wywiadu. Mówiłam i jeszcze powtórzę milion razy: UWIELBIAM. Rozmowę. Otwartość. Humor. To, że właśnie wtedy mam okazję poznać mojego rozmówcę. Tak było też tym razem. Piotra znam od początku mojego tanga, ale poza „Cześć” nigdy nie zagłębiliśmy się w pogawędkę. Nie wiem też, czy lubiłabym go, za przeproszeniem, cieleśnie, bo „nie mieliśmy okoliczności” hehe… A jednak to jego postanowiłam wziąć na tapetę. Też się zdziwił.
Niekonwencjonalnie zaczęliśmy nasze spotkanie. Było przed południem, a my…

Zaczęliśmy od lufy, więc rozmowa powinna dobrze się potoczyć.

W trakcie wywiadu zwyczaje są utarte: to oficer prowadzący zadaje pytania, a przesłuchiwany na nie odpowiada. Ale ja chciałbym zrobić fikołka.

I?

Co ty tu robisz?

Przyszłam cię przesłuchać.

A czym sobie zasłużyłem?

Po pierwsze: jesteś ze starej gwardii polskiego tanga. Po drugie: jesteś estetyczny, co, niestety, ku ubolewaniu pań, w naszym tangu nie jest takie częste.

Jaki tam estetyczny?! Coś mi na czole wyskoczyło, a konkretnie w jego północno-zachodnim rewirze. I co ja mam teraz zrobić?

Po trzecie: jesteś dowcipny i sympatyczny, o czym nie wszyscy wiedzą, bo masz opinię nadętego gbura, ponieważ się alienujesz.

Alienuję to pół biedy. Zarzut główny: „z nikim nie tańczy”.

Też. Ale od kiedy sama próbuję prowadzić, mam więcej zrozumienia dla wybredności. Odpowiadając na twoje pytanie: przyszłam, żeby cię wymaglować. I bardzo się cieszę, że się zgodziłeś. Rozrost środowiska tangowego ma swoje plusy: socjeta jest większa, ale ma tez minusy: pełno jest tangowego badziewia. A że ja lubię jakość, to pytam: gdzie byłeś, jak cię nie było?

Jeżeli masz na myśli ostatni okres, to rzeczywiście mnie nie było.

Mam na myśli okres ostatnich siedmiu lat.

Aaa, siedmiu lat… (Zamyślił się. Westchnął. Ze trzy razy). Nie, no to byłem, a przynajmniej bywałem!

Gdzie i z kim?

Rzadko bywałem na milongach. Żeby się wybrać, kosztowało mnie to dużo wewnętrznych postanowień i obietnic.

Skąd ten opór?

(Myśli. Przewraca oczami jak moja córka, kiedy „się czepiam”. Wreszcie wystękał).

Ze względu na ten niespecjalnie wysoki poziom, o którym wspomniałaś. Szedłem, kiedy miałem pewność, że będzie tam osoba, z którą świetnie się rozumiemy tanecznie: Magda, Asia, wcześniej Kasia Kosik, i dzięki temu wieczór będzie satysfakcjonujący.

Wachlarz masz mocno ubogi: trzy tancerki do wyboru. I on się przez te siedem lat nie zmienił. Tyle że Kasi dawno nie widziałam, więc masz dwie.

No tak, ale jest jeszcze Mycha (Magda Myszka), która mieszka w Warszawie.

No to masz trzy. Stan się nie zmienił.

Wachlarz jest oczywiście szerszy, ale z wymienionymi paniami miałem szczęście rozwijać się tanecznie, więc nie jest to bez wpływu. Bardzo dużo zawdzięczam Magdzie (Bochińskiej), z którą stawialiśmy pierwsze tangowe kroki. Wspólnie odkrywaliśmy, jakie tango może być. To dzięki niej pojawiły się pierwsze promyki zrozumienia wagi korzystania z podłogi. Wymagało to potem wielu lat praktyki i drążenia, ale to właśnie Magda przetarła ten szlak. Obecnie mam przyjemność i zaszczyt pracować i uczyć się z Asią (Jabłońską). Jej analityczny umysł, skaner i sensor błędu są nie do przecenienia. Dużo też zawdzięczam Kasi, z którą przez krótki czas pracowaliśmy. Robi na mnie duże wrażenie to, jaką już wówczas miała świadomość ruchu. Jej rezygnację z tanga uważam za wielką strata dla polskiego, a zwłaszcza warszawskiego środowiska.

(Kasiulek Koksik aaa!!! Wracaj!!! Boski z tęsknoty osiwiał!!! I w tym momencie wywalił kawał naszej rozmowy. O tym, że mamy wielu nauczycieli, którzy pięknie mówią, ale jak się potem na nich patrzy, niespecjalnie widać paralelę między tym, co od nich słyszysz, a tym, co widzisz. I o tym, że żaden z nauczycieli nie jest w tangu na co dzień, bo każdy jest w swoim. Nie chciał wyjść na marudę i krytykanta 😆 ).

Widziałam dwa twoje pokazy z Asią. Jeden w Wilanowie, kiedy przyjęliście moje zaproszenie, a drugi – dawno temu na Miedzianej. I to ten pokaz utkwił mi w sercu i emocjach, chociaż ten w Wilanowie też był świetny. Jednak to na Miedzianej rozdziawiłam buzię.

Pamiętam ten pokaz. Nie był pozbawiony błędów, ale mimo to ciepło go wspominam.

Na żywo to na żywo, różnie może się zdarzyć.

Tak, błędy są naturalne. Dzięki temu widać, że tango jest żywe. Chyba że ktoś robi choreografię, którą przećwiczył milion razy.

I tak się zdarza błąd.

Oczywiście.

Oglądałam pokaz pary, która generalnie jest świetna, a był to jeden z gorszych pokazów, jakie widziałam na żywo (tu oplotkowaliśmy rzeczoną parę, musiała mieć mocno czerwone uszy. I wywalił cały kawał naszych zachwytów i jego cmoków nad estetyką ruchu Magdy i Mychy. Skandal!). Co dla ciebie jest w tangu najważniejsze? (Zaległa dłuuuga cisza… Baaaardzo długa…).

To trudne pytanie (powzdychał jak królewna do rycerza walczącego ze smokiem o jej cnotę). Pytasz o aspekty techniczne?

O wszystko. Jesteś nauczycielem, ale chyba tańczysz też dla przyjemności? Pytam, bo to nie jest oczywiste. Moim zaskakującym odkryciem jest to, że nie każdy nauczyciel to robi.

Oczywiście, że tańczę dla przyjemności. Tylko, że jeżeli to ma być naprawdę przyjemne, to musi być bardzo dobra relacja w tangu między partnerami.

A kiedy się ona tworzy?

O właśnie… (Matko! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że facet może wzdychać z takim uniesieniem). O dobrej relacji, a co się z tym wiąże: o dużej emocjonalności – nie mówię o erotyce, którą często przykleja się do tanga – stanowi triada: partnerka, partner, muzyka. Żeby mówić o emocjonalności i relacji, musi być wysoka technika u obojga. Ktoś kiedyś autorytatywnie rzucił Magdzie, że w tangu ważne są emocje, a nie technika. Odpowiedziała, że jeśli ktoś na skutek braku techniki ją depcze i wypycha z osi, to faktycznie rosną w niej specyficzne emocje. I to jest w punkt: emocji można szukać tylko wtedy, jak ma się technikę.

Dokładnie tak samo uważam.

Chcąc zinterpretować, dla przykładu, utwór Troilo z jego bogatym repertuarem: zmian tempa, pauz, przyspieszeń, akcentów, przeplatania się partii melodycznych i rytmicznych, obydwoje partnerzy muszą mieć warsztat w postaci umiejętności korzystania z podłogi, świadomości operowania centrum, zrozumienia roli objęcia dla transferu informacji etc. Zatem nawet gdyby partner był sumą Achavala, Chicho i Arcego z domieszką Godoya, a okaże się, że partnerka trzepie się w objęciu i lata od burty do burty, nie panując nad własnym przemieszczeniem, ni w ząb nie rozumie korzystania z podłogi, myśli, że dysocjuje, a de facto skręca się w relief egipski – nic z tego nie będzie (westchnął jak młody Werter w ostrej fazie cierpienia). Wtedy to jest droga przez mękę. Ale to wytnij.

O nie! Właśnie to podkreślę. Od kiedy usiłuję prowadzić, to wiem, że to bywa droga przez mękę, mimo że jako prowadząca mam jeszcze ubogi repertuar.

Prowadzenie jest bardzo trudne, ale nie mniej trudna jest rola partnerki.

Uważam, że to są dwie różne umiejętności.

Dwie absolutnie różne umiejętności. Jako partner chciałbym…(zamyślił się. Westchnął ze dwa razy. Przewrócił oczami. Romantyk, jak nic!) … sobą, swoją techniką, nie przeszkadzać partnerce w jej bardzo trudnym zadaniu, ale chciałbym również, aby w moim bardzo trudnym zadaniu, swoim brakiem techniki partnerka nie przeszkadzała mnie.

Odnoszę wrażenie, że ważność techniki deprecjonują ci, którzy myślą, że tańczą tango, a tak naprawdę to zrobiło się coś takiego, że do tanga wrzuca się wszystko: wicie węża strażackiego, tarzanie po podłodze, dziwaczną muzykę. Dla mnie to z tangiem nie ma nic wspólnego. Można nietangową muzykę zatańczyć tangiem, ale jak nie ma tangowej muzyki i nie ma tanga, tylko jakieś swobodne hasanie, to TO nie jest tango. W ogóle uważam, że tango NIE jest dla wszystkich, z wielu względów. A ty, co o tym myślisz?

Oczywiście, że nie jest dla wszystkich (jak on się cudnie ze mną zgadza. Z jakim wdziękiem!). Żadna dyscyplina ruchu nie jest dla wszystkich. Żadne hobby nie jest dla wszystkich.

Ale dzięki temu, że różne wygibańce zaczęło się nazywać tangiem, spora rzesza ludzi myśli, że tańczy tango. To też jest biznes (nieraz słyszę, że jestem zarozumiała, że liczy się „tańczenie sercem”. Sorry: wygibańce i ocieractwo to żadne tańczenie i ja w tym uczestniczyć nie zamierzam, bo jest to po prostu szkaradne). Ale chciałam teraz o konkrecie: zdarza się na warszawskich milongach, że tańczę z jednym, drugim, trzecim… Mają spory tangowy staż. I mi niewygodnie. Niedobrze. I myślę sobie: cholera, nie umiem tańczyć! Tyle lat psu w tyłek. Jest mi źle. I nagle… zjawia się ON, niekoniecznie na biało… Cholera, umiem! Jest mi wygodnie, przyjemnie, cudownie.

Mówisz o osobach, dla których rozwój taneczny nie jest, delikatnie mówiąc, największą życiową ambicją. Słyszałem, że mówi się o nich „wiecznie początkujący”.

A powiedz im to.

Wiem. Na szczęście wśród tych ludzi są też tacy, którzy doznają olśnienia i zaczynają brać lekcje prywatne, chodzić na warsztaty, wracają do podstaw. Zasługują na wielki szacunek, że chcą coś zmienić, wyjść ze strefy komfortu.

Nauka tanga jest jak nauka języka. Jak się załapie bluesa, to chce się więcej i więcej. Jeśli jakiś język ci się podoba, to nie chcesz dukać, tylko chcesz umieć kwieciście przemówić. Jeżeli tango cię złapie za serce, to chcesz więcej i więcej, ale też w lepszej jakości (podczas mojej wypowiedzi seksownie mruczał i z entuzjazmem przytakiwał). Natomiast z moich obserwacji wynika, że 60 %, a po mniej udanej milondze szacuję, że 80, nawet nie ma pojęcia, że jest wyższy level.

Tak, tych progów jest bardzo dużo, co znajduje odzwierciedlenie w imprezach o różnym poziomie. Od masowych, gdzie średnia poziomu tańca jest dość niska, aż do imprez „tajne przez poufne”, na których ten poziom jest znacznie wyższy. Chyba wszyscy o tym słyszeli.

Nie, nie wszyscy. I niech tak zostanie. Ludzie nie rozumieją, że maratony mają różne rangi i na niektóre po prostu się nie dostaną. Nigdy.

Na niektóre potrzebna jest personalna inwitacja. Są takie, które w ogóle nie mają stron internetowych. I na takich maratonach ten, kto poszukuje wysokiego poziomu, może potańczyć bez stresu o jakość.

Na jakichkolwiek maratonach jest jednak wyższy poziom niż na miejscowych milongach. Kiedy ktoś decyduje się jechać i tańczyć trzy dni niemal do upadłego, to jest większa szansa, że polubił, uczy się i coś tam umie. Wtopa też się może zdarzyć, ale statystycznie rzadziej niż na milondze. Słabość maratonów tajnych przez poufne polega na braku dopływu świeżej krwi. Mamy w Warszawie maraton dla przyjaciół i też podobno różnie tam bywa.

Nie wiem, który masz na myśli, ale przyjaciel nie zawsze oznacza dobrego tancerza. Przyjaciel to przyjaciel, więc wierzę, że atmosfera jest przyjacielska.

Jeden z uczestników powiedział, że trzeci rok z rzędu ten sam skład wiał nudą. Stąd moje pytanie: jeździsz na te maratony z inwitacją osobistą, czy tam jest dopływ nowych ludzi? Czy jest jednak hermetycznie?

Jest dopływ.

A skąd takie zaproszenie dostajesz?

Nie wiem. Ja siedzę pod swoim stołem, nawet profil na Facebooku założyłem niedawno (brawo! Zalajkował już ze trzy moje posty, czyli umie!). Nie wiem, skąd włodarze tych imprez mają mój namiar. Raz w Moskwie jedna pani podeszła do mnie i powiedziała, że widzi, jak z Asią tańczymy, i że byłaby szczęśliwa widząc nas na swojej imprezie. Ale zazwyczaj zaproszenia docierają do Asi, która jest zdecydowanie bardziej rozpoznawalna.

Widziałam cię tydzień temu na milondze. Tak siedziałeś, jakbyś miał kaptur na głowie i robiłeś wszystko, żeby nikogo na około nie zauważać. Masz raptem trzy partnerki, z którymi tańczysz. Czy poza nimi naprawdę nikogo nie ma? Są przecież tancerki młodego pokolenia prowadzące zajęcia, pracujące z ciałem.

Nie idź tą drogą. Co z tego, że pracują z ciałem?

Teraz taka moda: stretching, pilates, girokinezis, joga… Dobrze że do triatlonu nie gonią.

Wszystkie te formy ruchu bardzo popieram, natomiast nie widzę związku pomiędzy ilością zaangażowanego czasu w bieganie maratonów, trening karate czy rozciąganie a rozwojem tangowym.

Rozciąganie też nie? Przecież rozciągnięte ciało jest elastyczniejsze, zatem i sprawniejsze, więc łatwiej nad nim panować.

Rozciąganie: tak, ale nie jest ono gwarancją sukcesu w tangu. Miewałem uczennice, które rozciągają się zawodowo, bo są joginkami, instruktorkami pilatesu czy stretchingu, i nie miało to bezpośredniego przełożenia na jakość w tangu, nie rozwijały się szybciej niż damy oderwane od biurka.

Żeby trzaskać wysokie boleo, trzeba być rozciągniętą, nie ma zmiłuj.

Żeby trzaskać wysokie boleo, trzeba mieć elastyczny mięsień biodrowo-lędźwiowy i czworogłowy uda. Niektóre panie mają to fabrycznie, a pozostałe rzeczywiście, jeśli mają apetyt na wysokie boleo, powinny rozciągać wyżej wymienione mięśnie. Ale nie jest tak, że regularna praktyka stretchingu całego ciała wydatnie wpłynie na rozwój tangowy. Nie! Chcesz być dobra w stretchingu, znajdź instruktora, który ci nie pozrywa połowy mięśni na pierwszych zajęciach, bo potem i dobry instruktor cię z tego nie wygrzebie. I ćwicz stretching. Chcesz być dobra w tangu – schemat postępowania taki sam. Zrozum tango, jego technikę, o co w nim chodzi…

A o co chodzi?

Zapraszam na warsztaty. Mówimy o tym z Asią cały czas (pogawędziliśmy o terminach, które przez zarazę wzięły w łeb. Ale! Będzie sierpniowy obóz! Szczegóły TU).

Myślisz, że warto dbać o swoje ciało w jakiś szczególny sposób?

Po ludzku: pewnie, że warto. To jest tak jak z samochodem: nic mu nie dolega, ale czasem trzeba wymienić olej. Tak samo z ciałem: nic mi specjalnie nie dolega, ale czasem warto pójść do kogoś, kto się zna na aparacie ruchu i zrobić przegląd. Zazwyczaj jest tak, że w samochodzie olej wymienimy, ale sami siebie zaoramy do końca i dopiero jak już gorzej być nie może, przyczołgujemy się do lekarza czy terapeuty.

Nie jesteśmy uczeni właściwej hierarchii wartości.

Otóż to. Wydamy wszystkie pieniądze, żeby wrócić do zdrowia, ale ani grosza, żeby zdrowie utrzymać.

Na milongach dziewczyny pożytku z ciebie nie mają, a jak twój grafik z lekcjami prywatnymi?

Panie, które narzekają, że ich nie zauważam, powinny sobie uświadomić, że dzieje się to z dokładnie tych samych powodów, dla których one same „nie zauważają” wielu panów (sprawdziłabym, czy umiesz zrobić mi dobrze. Ale nie, to nie, o!). A z kolei ja też wiele razy w życiu byłem „nie zauważany”. Samo życie. Trzeba wyciągać wnioski. Kiedy zaczynałem i byłem przezroczysty dla wielu partnerek, nie stawałem przed nimi na baczność, pytając: „Zatańczymy?”, tylko rozwijałem się, pracowałem nad swoim tangiem, aż któregoś dnia zacząłem być zauważalny. A grafik mam zajęty. Ale plan jest taki, że będziemy robić z Asią więcej zajęć warsztatowych w Warszawie. Kiedyś zresztą mieliśmy grafik na cały rok i zajęcia raz w miesiącu. Myślimy, by do tego wrócić, a nie tylko ogrywać Dolny Śląsk.

– Czemu chcecie wrócić do Warszawy?

Urodziłem się w Warszawie, mieszkam tu prawie pół wieku, chciałbym kaganek oświaty tangowej nieść również tutaj.

Przejdźmy do muzykalności. Osobiście uważam, że muzykalność jest moją największą zaletą w tangu. Dzięki temu partnerzy lubią, a i dziewczyny, które prowadzę, mimo mojego bardzo skromnego repertuaru jakoś się ze mną nie nudzą. Myślisz, że muzykalność się ma? Czy można ją wytrenować?

Znowu: technika. Choćbyś miała nie wiem jaką muzykalność, to ciężko będzie wyrazić ją tańcem, jeśli nie będziesz miała ku temu narzędzia. Możesz w swojej muzykalności się dusić właśnie przez brak techniki.

Mam tak jako prowadząca. Znam utwór, wiem, co za chwile będzie, chcę to wyrazić, zaakcentować, ale zgranie tego z techniką jest trudne.

Trzeba mieć dużą świadomość techniki, żeby wyrazić to, co ci w duszy gra, co podpowiada muzykalność. Nie wiem, czy można się muzykalności nauczyć. Zajęcia z muzykalności na pewno podpowiadają pewne rozwiązania: jak rozwiązać synkopy, gdzie przyspieszyć, kiedy i jak wyczekać muzykę, czy podpiąć się pod rytm tanga, bandoneon czy śpiewaka. Myślę, że takie zajęcia są ważne, otwierające, ale czy są gwarancją przyswojenia sobie trudnej sztuki muzykalności? Niektórzy mistrzowie argentyńscy są świetni technicznie, ale muzykalnie rozjeżdżają utwory, które tańczą. Więc jak ktoś tego nie ma, nie czuje, to mimo doskonałej techniki nie będzie w stanie tym operować.

Bardzo często ludzie mylą poczucie rytmu z muzykalnością. A przecież to są dwie różne rzeczy.

Absolutnie! Poczucie rytmu jest pierwotnym poziomem muzykalności i bazą. Jak ktoś ma poczucie rytmu i umie człapnąć do bitu, to może zacząć mówić o tańcu.

Można mieć poczucie rytmu i nie być muzykalnym, ale nie można być muzykalnym bez poczucia rytmu.

Zdecydowanie. (W pierwotnej wersji tekstu było: oczywiście. I przy tym zrobiłam komentarz, że powiedział to w sposób natchniony. Słowo „zdecydowanie” mi nie pasuje, ale skoro zapewniam autoryzację, niech ma!).

Czy można w sobie wyrobić potrzebę rozwijania się w tangu? Doskonalenia się? Czy jednak to się w sobie ma lub nie? Ja mam taką teorię, że jak tango cię złapie za gardło, to nie masz wyjścia, chcesz więcej, drążysz, idziesz dalej. Cała masa ludzi traktuje tango jak zajęcia z fitnessu: chodzą sobie na lekcje grupowe raz w tygodniu, nie praktykują, nie uczestniczą w milongach i potrafią tak chodzić latami. Tacy też są potrzebni, dzięki nim nauczyciele mają na rachunki.

Jest też liczna grupa, która się nie uczy, a tylko chodzi na milongi. Trwa to latami. Jakoś wepchną partnerkę w krzyżyk, jakoś wyszarpią nią ocho i promienny uśmiech nie schodzi im z twarzy. Widocznie daje im to jakiś poziom szczęścia.

Zamiast biegać wokół bloku, poczłapie sobie po parkiecie przytulony do wyperfumowanej, ładnie ubranej kobiety.

Nie rozumiem też postawy pań, które się na to decydują. Sprawiają wrażenie, jakby absolutnie niczego nie oczekiwały od partnerów, od tańca, z wyjątkiem jednego: żeby je poprosił. Wracając do zaangażowania w taniec panów: od kiedy pamiętam, nie byłem zainteresowany ani tańcem, ani niczym, co z tym związane. Zwiewałem z dyskotek w podstawówce, nie chciałem iść na balet ani nie oglądałem łyżwiarstwa figurowego w telewizji. Ale kiedy życie wrzuciło mnie w tango i okazało się, że trochę czasu tu spędzę, chciałem to robić w sposób nieurągający godności partnerki. To znaczy stworzyć z nią na czas tandy partnerską, opartą na szacunku relację, a nie traktować ją, jak bezwolną marionetkę, więc się przykładałem, uczyłem, rozwijałem. Zresztą nadal to trwa. Twierdzę, że jest o wiele więcej do zrobienia przede mną, niż za mną, bo szczebli na drabinie tangowego rozwoju jest nieskończenie dużo. Każdy siedzi na innym szczebelku, ale przed każdym jest o wiele więcej do zrobienia, niż się zrobiło. A wracając do pytania: co motywuje niektórych tangowiczów, by tak konsekwentnie się nie rozwijać – nie wiem.

Panowie nic nie robiący zawsze znajdą amatorki swojego nic nie umienia. Natomiast panie w pewnym wieku (mówi się, że wiek i wygląd nie ma w tangu znaczenia, ale tak nie jest) jeśli nie idzie dalej i jest z nią niewygodnie nawet temu, co nie umie, to taka pani już amatora swojego nie umienia nie znajdzie.

Może tak być.

Z drugiej strony: moja tangowa przyjaciółka Ela powiedziała, że usłyszała od Argentynki, iż dobra partnerka umie zatańczyć z każdym… (tak, warto było przyjść, by popatrzeć, jak uroczo przewraca oczami)… tylko po co? Uważam, że dobra tancerka nie chce tańczyć dla męki. Kasia Chmielewska kiedyś powiedziała, że jak partnerka nie ma zasobów, to i Sebastian Achaval nie wyrzeźbi. Jak partner nie umie, to i Roxana Suarez mu nie pomoże.

Święte słowa! Z pustego i Salomon nie naleje.

Niektórzy panowie twierdzą, że dobre tancerki nie siedzą, tylko bez przerwy tańczą.

Och… Ileż jest tych mitów tangowych… Zaryzykowałbym kompletnie odwrotne stwierdzenie: dobra tancerka, ponieważ zna swoją wartość, będzie precyzyjnie selekcjonować partnerów, a nie brać hurtem, co się nawinie. Ergo: będzie siedzieć więcej. Ale żadnej reguły oczywiście nie ma.

Te mity krążą wśród tych, co o drugim, a na pewno o trzecim szczebelku tangowego wtajemniczenia nie wiedzą nic i poza miejscowymi milongami nigdzie nie bywają. Tyle samo też jest prawdy w stwierdzeniu, że jak kobieta zaczyna prowadzić, to jej nie proszą (tym razem uśmiał się serdecznie). Trochę w tym prawdy jest. Nie proszą ci, co nie umieją, bo wiedzą, że będą zdemaskowani. I dobrze. Przynajmniej ma się spokój od niechcianych cabeceo. Czyli znowu wracamy do świadomości. Nie wiem, co by się musiało stać, żeby taki ktoś miał szansę ją poszerzyć.

W kółko słyszę, jak dziewczyny narzekają, że panowie się nie rozwijają. Ale jaką mają mieć motywację do rozwoju, skoro mimo niekiedy bardzo niskiego poziomu na milondze tańczą cały czas? Dziewczyny po części odpowiadają za ich świetną samoocenę i tangowe spełnienie. Gdyby odmawiały, to może w zwojach mózgowych jednego czy drugiego pana pojawiłby się przebłysk, że może coś bym zmienił, czegoś się poduczył, podciągnął się, bo po raz kolejny poszedłem na milongę i z jakiegoś powodu wszystkie mi odmawiały. Problem jest jednak bardziej złożony, bo pań jest znacznie więcej w środowisku i tańczą, aby nie przesiedzieć całej milongi.

Ja tego nie rozumiem. Moja dusza woli przesiedzieć niż się umordować z tym, który mnie wygina, szarpoli i generalnie muszę walczyć o przeżycie. Ale to ja. Natomiast całe mnóstwo dziewczyn przychodzi, żeby tańczyć z kimkolwiek. U nas jest mniej tego aspektu socjalnego. Ci, którzy nie wyjeżdżają i nie znają innych miejsc, przychodzą, żeby tańczyć hurtowo i przodują w tym panie. Natrzaskać, byle więcej, wtedy uważają milongę za udaną. W Argentynie najpierw jest spotkanie, pogawędka, biesiada, a taniec dopiero któryś, przy okazji.

Na milongach w centrum Buenos Aires też się tańczy na akord. Z tego powodu, że są tam turyści. A na obrzeżach, gdzie niespecjalnie łatwo dotrzeć osobom z zewnątrz, zupełnie inaczej to wygląda. Milonga przypomina stołówkę, gdzie tańczy się przy okazji spotkania rodzinno-towarzyskiego, a nie rzeźnię tangową, gdzie liczy się zaliczenie jak najwięcej tand. Więc to prawdziwe oblicze tanga w Buenos, nieskażone rozpalonymi do białości gośćmi spoza Argentyny, wygląda zupełnie inaczej.

Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że nie ma co oczekiwać, że dziewczyny będą odmawiać. Dla niektórych jakość nie ma znaczenia, bo same jej nie mają. Inne zatańczą, chociaż po tandzie przewracają oczami. Każdy ma swoje priorytety. Ja szukam w tangu przyjemności.

Tak… (Normalnie wrócę do niego, żeby jeszcze się ze mną pozgadzał).

Nieraz, kiedy uznam, że potraktuję to jako fitness, dam się przegonić po parkiecie. Czasem ze względów towarzysko-grzecznościowych uciszam mą duszę i dam się przeszargać. Ale mam też takie doświadczenie, i to niejedno, że kiedy mężczyzna poczuł przyjemność w abrazo, stwierdził: idę się uczyć, chcę więcej. Zmotywowała ich przyjemność, a nie odmowa. Czasem się zdarza, że pytają, co jest nie tak.

Ze świecą takich szukać.

Częściej, zamiast drążyć, wolą się obrazić.

No tak… Ostatnio nawet bywam na milongach i zdarzyło mi się zatańczyć z pewną damą. W ogóle tańczyłem z paniami, z którymi generalnie nie tańczyłem.

Niemożliwe!

Tak było!

Gdzie?!

W „Małej Warszawskiej”. Wzmiankowana Pani po wszystkim stwierdziła, że ma nadzieję, że nie za bardzo mnie podeptała. Ugryzłem się w język, bo chciałem…(niestety wywalił, co chciał powiedzieć). Ale w zasadzie doceniam jej troskę…

Mnie się zdarzyło, że na pytanie: „I jak było?”, odpowiedziałam: „Jak z większością. Usiłujesz trzaskać figury, ale chodzić nie umiesz”.

Tak, to ciekawe. Jak proponujemy z Asią warsztaty z trudnych figur, to panowie chętnie się zapisują. Natomiast jak chcemy mówić o sprawach elementarnych, bazie tanga: jak powinno wyglądać objęcie, na czym polega relacja czy korzystanie z podłogi – o tym ostatnim wszyscy mówią, mało kto rozumie i robi – to chętnych nie ma, a jeśli, to zgłaszają się same panie.

Korzystanie z podłogi… Teraz jest inaczej. Kiedy ja zaczynałam, coś o podłodze mówili, ale nie pokazywali, jak „to” robić. Teraz pokazują, oczywiście ci bardziej świadomi. Ci, którzy zaczynają teraz, mają łatwiej. A dinozaury z piętnastoletnim stażem dalej nie wiedzą, co w podłodze piszczy. Tango z podłogą jest o niebo przyjemniejsze niż bez.

Nie istnieje tango bez podłogi. Bez podłogi są tylko ruchy, kroki przypominające tango. Natomiast czy ci, którzy teraz zaczynają, mają łatwiej? Nie wiem, to jest trochę miecz obosieczny. Rozrost środowiska, o którym wspomniałaś na początku, wygenerował nam też całe zastępy osób, które bardzo szybko odnajdują w sobie głębokie przekonanie, że mają innym coś do przekazania w dziedzinie tanga (dzisiaj służby operacyjne doniosły mi o kolejnym „nauczycielu”, który lata po ludziach, chcąc wepchnąć im swoje „lekcje”. Zgroza!). Gdy na milondze widzę, że na każde pięć osób jest czworo nauczycieli, to nachodzi mnie myśl, że chyba coś jest nie tak. Jak adept dobrze trafi, to z całą pewnością ma dziś łatwiej. Kiedy ja zaczynałem, w wiedzy tangowej był spory chaos.

Kasia Chmielewska mi powiedziała, że nikt na początku nie uczy się dobrze. Coś w tym jest. Ciało nie od razu jest na wszystko gotowe.

To zależy. Są osoby, które od samego początku chcą „tańczyć, tańczyć, tańczyć”, a są takie, które mówią: „Spokojnie, po kolei, naucz mnie osi, przemieszczenia, a na taniec przyjdzie czas”, więc nie do końca się z tym zgodzę.

Ale tych jest mniejszość.

OCZYWIŚCIE! (Zagrzmiał! W jego oczach widziałam gromy i dezaprobatę dla abnegatów, laików i niefrasobliwych niekompetenciaków. „OCZYWIŚCIE” powtórzył ze trzy razy). Niemniej zdarzają się osoby, które bardzo świadomie podchodzą do sprawy.

Osoby świadome nie pójdą do samozwańczego nauczyciela, tylko popatrzą, porozmawiają, posłuchają podpowiedzi.

Mam obawy, że osoba początkująca kompletnie nie rozróżnia. Może pogadać, ale z kim? Pewnie też z osobą początkującą o podobnym światopoglądzie, a nie z osobą, która dużo wie i dobrze pokieruje.

To zależy. Pamiętam siebie, jak zaczynałam. A ja też, tak jak ty, lubię się schować pod stół i nie jestem przyjaciółką całego świata. Ale doszłam do wniosku, że to jest w moim interesie, żeby się integrować i dowiadywać. Więc pytałam tych, którzy w moich oczach umieli. Oczywiście odbiór początkującej bywa złudny. Spora część nadal umie tak jak wtedy. Teraz myślę, że można sobie namieszać w głowie, więc dobrze przejrzeć internety, żeby wiedzieć, kogo pytać. Poza tym jak tango cię pochwyci, to czujesz: trzeba gdzie indziej, trzeba dalej… Teraz pytanie: czy początkujący jest w stanie od razu nauczyć się przyjemniejszego prowadzenia ocho? Bo najpierw leci się z prowadzeniem łapami.

Myślę, że można od razu nauczyć się przyjemnego prowadzenia ocho, ale muszą być spełnione dwa warunki: trzeba być świadomym i pracowitym oraz trafić do osoby, która sama to potrafi.

W kontakcie tangowym nie każdy, kto ładnie wygląda, jest przyjemny. I nie każdy źle wyglądający jest nieprzyjemny (tu sobie omówiliśmy estetykę versus wygodę tańczenia. Znów niektórzy z pewnością mieli czerwone uszy heh).

Kiedy Byliśmy z Asią w Buenos, jeden z nauczycieli powiedział nam: albo pięknie wyglądacie, albo super przyjemnie tańczycie. Jeśli chcecie to zsumować, to łatwiej będzie się wziąć za dwanaście prac Heraklesa. No ale co robić? Podjęliśmy z Asią te nierówne zapasy… (tu wywalił kawał rozmowy o tym, że… No dobra, skoro wywalił, niech będzie, ale szkoda!). Sporo ćwiczyliśmy. Dużo zawdzięczam naszym treningom. I, co ciekawe, do mojego rozwoju zdecydowanie najbardziej przyczyniły się wspomniane dziewczyny, a nie mityczni nauczyciele z Argentyny.

Za sukcesem mężczyzny zawsze stoi kobieta. Ty masz trzy.

Dokładnie. I nie ma wśród nich żadnej Argentynki. Chociaż brałem nieprzyzwoitą liczbę lekcji prywatnych u pierwszoligowych nauczycielek z Argentyny, tylko niektóre były zaangażowane. Zaskakująco często bywałem negatywnie zaskoczony.

To jest też główny problem samozwańczych nauczycieli: oni nie mają pojęcia o swoich nieuświadomionych niekompetencjach i o tym, że nie umieją przekazywać wiedzy. Więc co z tego, że nawet nieźle tańczy i nawet nieźle się na to patrzy, a także nawet niezły jest w kontakcie. Jeśli nie ma zaplecza, jak to przekazać, to żaden z niego nauczyciel.

Ludzie są wpatrzeni w Argentyńczyków jak w jedyne źródło wiedzy, co w tej chwili jest mocno chybionym spojrzeniem. Tango wyszło z Argentyny mniej więcej ćwierć wieku temu i wtedy rzeczywiście jedynymi nośnikami tangowej wiedzy byli Argentyńczycy, ale od wielu lat tango nie jest wyłącznie argentyńskie, jest ogólnoświatowe. Świetni tancerze są w Japonii, we Francji, wszędzie. Mam tu na myśli tancerzy tanga socjalnego, a nie jego najbardziej efektownej odmiany – escenario, bo tych, poza granicami Argentyny nie jest dużo. Za to w Argentynie jest ich wielu! Na potrzeby rzesz turystów organizowanych jest w Argentynie mnóstwo imprez z tangiem w tle, tym najbardziej spektakularnym, a więc właśnie scenicznym – od spelunek, przez teatry i najbardziej luksusowe hotele aż po milongi i festiwale, gdzie owe pary uświetniają wieczór swoim pokazem. Ale tu tkwi pułapka na amatorów tanga. Panuje powszechne utożsamienie tanga pokazowego z socjalnym, a są to dwie kompletnie różne dziedziny. Showman, który właśnie zrobił olśniewający pokaz, może się okazać mocno rozczarowującym tancerzem socjalnym i vice versa, najbardziej pożądany na milongach partner nie zrobi równie pięknego pokazu, co osoba, która z show żyje. Z czego to wynika? Zupełnie inna jest specyfika tych dwóch odmian tanga. Różne są priorytety, a podobieństwa dość powierzchowne. By tańczyć zabójczo spektakularne pokazy, trzeba poświęcić mnóstwo lat ciężkiej pracy skupionej na czynnikach ważnych z punktu widzenia pokazu: jak się poruszać, by obtańczyć cały parkiet; jaką mieć sylwetkę, by być widocznym z najdalszego rogu sali; jak grać mimiką albo jak podrzucać partnerkę. Oraz, co jest niezwykle istotne, wszystko robi się tylko pod swoją partnerkę/partnera. Rozwijanie komunikacji z wieloma partnerkami jest tu kompletnie zbędne. Dla tancerza „milongowego” przeciwnie: komunikacja z wieloma partnerkami jest kluczowa. Podobnie jak przyjemne objęcie, wyraźne, ale subtelne prowadzenie czy swoboda improwizacji. Stąd, zdarzało się wcale nierzadko, że nasze polskie świetne partnerki po tańcu z guru sceny były, delikatnie mówiąc, rozczarowane.

To mnie akurat nie dziwi. Też przeżyłam rozczarowanie. Był doskonały technicznie, ale bez osobistego feelingu i zaangażowania w nasz taniec.

Dla wielu osób wystrzałowe show jest równoznaczne z tym, jakimi tancerzami socjalnymi i nauczycielami są performerzy, a nie zawsze tak jest. Feeling nie jest pierwszą rzeczą, która rzuca mi się w oczy, kiedy patrzę na pokaz escenario.

Wielu Argentyńczyków ściąga do Europy, a wcale nie mają ani wiedzy, ani umiejętności, ani kompetencji nauczycielskich.

Panuje przekonanie, że jak ktoś się urodził w Argentynie, to od razu z czwartym danem w tangu. To stereotyp: skoro Argentyńczyk, to o tangu musi wiedzieć wszystko.

Moi znajomi przyszli na kurs, bo on wyjeżdżał służbowo do Buenos i chciał błysnąć na tamtejszej milondze. Po powrocie powiedział: „Ania, miałem do czynienia z 40 Argentyńczykami, żaden nie tańczył tanga”.

Zaskakujące, prawda? Każdy Hiszpan uwielbia corridę, a każdy Francuz jest ekspertem od wina. Wiemy przecież, że tak nie jest. W judo, uważanym przez niektórych za sport narodowy Japonii, Japończycy od lat już nie brylują. Wracając do tanga: wielu mistrzów argentyńskich rzeczywiście ciągnie rozwój tangowego świata w górę, ale zdecydowanie nie jest tak, że każdy Argentyńczyk jest alfą i omegą tanga.

                                                             Fot. Magdalena Kowolik

Mówisz, że dla ciebie tango to wieczny rozwój. Czyli co robisz, aby się rozwijać?

Trening, trening i jeszcze raz trening. Planujemy też z Asią kolejny wyjazd do Buenos.

Czyli jednak Argentyńczycy.

Tak, ale świadomie wybrani. Kiedyś myślałem, że tango to tango i koniec. Wiele czasu upłynęło, zanim się zorientowałem, że różne style tanga są kompatybilne tylko w pewnym zakresie. Świadomy wybór nauczyciela musi być poprzedzony uświadomieniem sobie, czego właściwie w tangu szukam. Czyli jeśli chcesz się uczyć karate shotokan, to nie idziesz do mistrza karate kyokushin. A przecież jedno i drugie to karate. Czy jeśli cię ujmuje cygański styl gry na gitarze, to nie idziesz się uczyć u rockmana. Z tangiem jest identycznie.

Powiedziałeś, że nie uczysz się dawania profesjonalnych pokazów. To po co wydawać tyle kasy na Buenos?

Tyle kasy” wydaję na naukę tańca socjalnego, nie pokazowego, scenicznego.

Tango sceniczne a pokazowe to trochę co innego. To pierwsze jest na scenie, to drugie – na parkiecie wśród ludzi.

Tango sceniczne rozumiem jako typ tańca, a nie miejsce tańczenia. Escenario tańczone na imprezach tangowych jest tańczone między ludźmi, nie na scenie.
W ogóle nie lubię słowa „pokaz” w stosunku do siebie. Nie czuję, żebym miał kompetencje do „dawania pokazów”. Ja raczej prezentuję swój taniec, a nie robię show. Nie przygotowuję się, nie kształcę w kierunku dawania pokazów. Ostatnio nawet nie chciałem wiedzieć, do czego będziemy tańczyć. Prosiłem DJ-a, by coś wybrał, jest to dla mnie mniej stresujące.

                                                            Fot. Szymon Ferfecki

Ale jesteście z Asią zawodowymi tancerzami tanga argentyńskiego. Dajecie pokazy, organizujecie warsztaty, uczycie. Inwestujecie w swoje zawodowstwo.

Uściślając: uczymy się, żeby rozwijać nasze umiejętności taneczne, a nie uczymy się specjalnie pod dawanie pokazów. One są częścią naszej działalności, ale nie traktuję ich jako meritum. Zdecydowana większość figur czy przejść z naszych pokazów są zaczerpnięte z naszego tańca na milongach. Niewiele jest takich „specjalnie na pokaz”, nie stosujemy teatralności, nie uczymy się choreografii. Uczymy się tanga tanecznego, nie pokazowego (wywalił całą część o niestosowności trzaskania podnoszeń na milongach).

Od kiedy tańczysz? Zaczynałeś z Magdą?

Tak, zdecydowaliśmy się zapisać na tango w 2003 lub 2004 roku (znowu wywalił kawał historii. Ciut plotkarskiej. No trudno, nie będziecie wiedzieć :mrgreen: ). Przez dwa lata uczyliśmy się wyłącznie u Jasia Woźniaka i jestem mu przeogromnie wdzięczny za to, ile serca w to wszystko wkładał. Pamiętam, jak przed rozpoczęciem swojej lekcji dla początkujących z zazdrością patrzyłem na koniec poprzedniej lekcji dla zaawansowanych, na „klasę wyżej”, w tym na Kasię Chmielewską i Mateusza Kwaterkę. Podziwiałem, jak sobie świetnie radzą. Wspaniały czas, wspaniałe lata. Zaczęliśmy chodzić na Chłodną, którą zapewne pamiętasz (owszem). Magda tańczyła z różnymi panami, a ja przez pierwszy rok nie tańczyłem z nikim oprócz niej. Czułem się dalece niekompetentny i nie chciałem żadnej tancerki obarczać swoją nieumiejętnością tańca. Po roku dziewczyny zaczęły mnie wyciągać na parkiet. Wtedy dostałem tę moją ksywę, która chyba już nie funkcjonuje (Boski. Myślałam, że to o wygląd chodziło, bo chłopak był ładniusi z niego, oj ładniusi…A Magda jest Boska i funkcjonuje, bo nadal ładniusia jest).

W starej gwardii i owszem. A młodzi cię nie znają.

Tak. Jedna z dwóch pań, która mi tę ksywkę nadała, sprezentowała mi taką koszulkę.

Czas wszystko weryfikuje. Kiedyś podziwiałam wiele osób, teraz widzę, że są tacy sami od 10 lat. Estetyka ruchu jest czymś, czego nie da się wypracować, ma się ją lub nie – ale to jest ważniejsze przy pokazach. Im wyżej na tangowej drabinie, tym mniejsze możliwości znalezienia na zwykłej milondze odpowiedniej jakości…

Dlatego często ludziom sugeruję, żeby się zastanowili, czy rzeczywiście chcą się rozwijać. Na pewnym etapie przychodzą na milongi i mają z tego dużą frajdę. Potem, w miarę pozyskiwania świadomości i umiejętności technicznych, jest płacz i zgrzytanie zębów, że nie tak miało być! U osób rozwijających się pojawia się paradoks: chciałam się rozwijać, by tańczyć z coraz większą liczbą osób, lecz w miarę rozwoju coraz większej liczby osób unikam… Czasem lepiej nie zrywać kurtyny niewiedzy.

Ja bym jednak za nią z powrotem nie weszła, chociaż zdarza się, że na milondze jest tłum ludzi, a poza jednym tancerzem, albo i nie, nie ma nikogo, z kim tak naprawdę chciałabym zatańczyć. Dlatego w poszukiwaniu odpowiedniej dla mnie jakości po prostu wyjeżdżam.

Dlatego powinnaś rozumieć moje „trzy partnerki na krzyż”. Jest jeszcze jeden aspekt tego, że nie tańczę dużo. Mam wiele sportowych kontuzji, które łatwo się odnawiają. Wiele lat temu bywały takie milongi, po których ledwo mogłem dojść do samochodu i po których nie mogłem tańczyć przez kilka tygodni. Dopiero po długim czasie dotarło do mnie…

…zły dotyk…

Tak! Skojarzyłem, że partnerki z mniejszą świadomością techniczną zwyczajnie niszczą mnie fizycznie, podczas gdy z dobrymi partnerkami mogę tańczyć dowolnie długo i nic się nie dzieje. Od kiedy zauważyłem tę zależność, stałem się nadwrażliwy i wtedy pojawił się czarny PR, bo przyłazi i tylko z kilkoma tańczy, nos zadziera… Tymczasem ja chętnie zatańczę z panią, która nie jest gwiazdą parkietu, o ile nie będę później musiał się rehabilitować (wystraszyłeś mnie skutecznie i ja osobiście nie tknę Cię palcem normalnie!).

Nie spróbujesz, nie będziesz wiedział.

Niby tak, ale mam ograniczone zaufanie i czasami wolę nie próbować, niż cierpieć, stąd moja powściągliwość do eksperymentów (wyrzucił rozważania na temat tego, że czasami wizualna ocena bywa złudna i jest lepiej, niż wynikałoby z tego, co widać. Albo gorzej. I że są damy, które potrafią go skrzywdzić w czasie jednej tandy 🙄 ).

                                                     „Nie na siłę! Rozumie osoba?” 🙂 Foto: Szymon Ferfecki

Na koniec pytanie: łatwiej się do ciebie umówić na lekcję priv czy na przegląd kręgosłupa?

Tak źle i tak niedobrze. Co do terapii manualnej: pomagam ludziom już prawie ćwierć wieku. Mimo że nie mam reklam, wizytówek, zdarza się, że zabiegi mam od 7.00., więc tak z ulicy raczej trudno. Co do priv: jestem po operacji stopy, kolana mam mocno nadwyrężone, muszę się oszczędzać, więc moja dostępność na tym polu też jest ograniczona.

„Dzielny bądź! Zbierz się w sobie! Jak ją przestraszysz, może nie zauważy, że nie umiesz…” 😛 
Foto: Szymon Ferfecki

To co, zapraszamy na warsztaty?

Tak, zachęcam również do wyjazdów z nami. Ludzie są nieprzypadkowi. Wykształciła się grupa, która jeździ z nami regularnie od lat. Jest intensywnie, ale nie odpuszczamy z Asią: praca u podstaw, dłubanie w detalu, dwoimy się i troimy.

A do tego jest wesoło. Zatem: zapraszamy na sierpniowy wyjazd (szczegóły jeszcze raz TU).

Piotr Bochiński ukończył warszawski AWF. W 1997 roku, jeszcze w czasie studiów, zrobił pierwszy kurs masażu i od razu zaczął praktykować. Potem ukończył kolejne szkoły masażu i szkolenia z różnych odmian terapii manualnej (po prostu: nastawianie kręgosłupa), jak chiropraktyka czy osteopatia.

Tangowe obyczaje: wstęp.

Niby wszystko o tangowych obyczajach jest w internecie.

Każda kwestia była poruszana wiele razy, obgadana na milion sposobów. Szkoły tanga i blogi mają na swych stronach zasady tangowego savoir vivre, było mnóstwo wpisów i odezw o higienie i strojach, co i rusz wybuchają dyskusje odnośnie wyższości swobodnego hasania w poprzek parkietu versus sztywna etykieta (lub na odwrót)… Niestety nadal powszechnie nie odróżnia się nuevo od neo (w ruchu i muzyce), cabeceo od mirady (o zgrozo! Nawet tangowcy z dużym stażem potrafią z uporem maniaka pisać cabAceo) i nadal cała rzesza tangowej braci nie rozumie, dlaczego na tradycyjnych milongach tańczenie po rondzie ma sens i energię, a ciupcianie w miejscu nie jest przyjemne.

Z Tadeuszem Karbowskim (niestety nieżyjący już, bardzo sympatyczny, pogodny i kulturalny tanguero). 

Propagując tango, mówi się o jego blaskach.

Często pokazując taniec i kulturę zbyt cukierkowo. Namawia się: chodźcie! Będzie fajnie! I pewnie będzie. Ale niekoniecznie.
Oczywiście nie chodzi o to, by ludzi straszyć. Raczej przygotować na to, że nie zawsze i wszędzie czeka na nich cała masa nowych „friendów”, gotowych ich zabawiać, a nawet tangowo niańczyć. Że w tangu jak w życiu: jest wszystko, czyli ludzie na poziomie i chamstwo, dobroć i kurewstwo, super koleżanki i złodziejki cabeceo, świetni partnerzy i łachmyty wypisujące messengerem to samo do pięciu dziewczyn w jednym czasie, oddani nauczyciele i partacze, świetni gospodarze milong i gbury liczące tylko na zyski, głębokie przyjaźnie, nawet miłości, ale też zdrady i powierzchowne relacje bez żadnego zaangażowania. Pomocni ludzie i wyłudzacze kasy, zwłaszcza od kobiet.

„Batida del Tango” – pierwsza regularna milonga, którą organizowałam. To był piękny czas…

Ludzie przychodzą uczyć się tanga z różnych powodów.

Niekoniecznie tanecznych. I mają przeróżne oczekiwania. Albo – rzadziej – myślą, że tango to nic takiego… Nie wiedzą, że jeśli są wybrańcami tanga, to już nic nie będzie takie samo. Jeśli tango zostanie tylko na poziomie incydentalnej rozrywki, czy nawet hobby, to nic wielkiego się nie stanie. Ale jeśli wskoczy na poziom pasji, to otoczenie i rodzina ma przerąbane… Z hobby możesz zrezygnować. Pasja nie puszcza, choćby nie wiem co. A tango jako pasja jest zaborcze. Oprócz tanga można mieć inną pasję tylko wtedy, kiedy tango nie wyszło poza poziom hobby. Jeśli wyszło, wszystko dostosowuje się do zmienionego na zawsze stylu życia. Większość ludzi nie wkracza na poziom pasji – całe ich szczęście. Na pewno ich życie jest spokojniejsze, mniej konfliktowe z otoczeniem, nie obarczone zwątpieniami (jestem beznadziejna, nic nie umiem).

Dużo osób traktuje tango jako narzędzie socjalnego bytowania.

Liczy się dla nich kontakt z ludźmi, towarzystwo, a samo tańczenie jest gdzieś tam na końcu kolejki. Tak tango traktują Argentyńczycy: jako fiestę, spotkanie z przyjaciółmi, okazję do napicia się wina i pogadania przede wszystkim. Drugi biegun: tańczyć za wszelką cenę, nikomu nie darować! Co ciekawe: za nauczanie początkujących zabierają się głównie panowie nie mający do tego żadnych kompetencji, za to w tańczeniu na akord przodują panie.
O tangowych zaćmieniach, ściemniaczach, pułapkach, rozczarowaniach mówi się rzadko i jedynie w kuluarach. Aferki, wojenki, złamane serca – to także tango.

 

Bo tango jest wszystkim i niczym.

To, co się o nim mówi, może być prawdą lub fałszem.
Ta książka powstaje na Waszą prośbę. Nie będzie to poradnik, a zbiór moich jedenastoletnich obserwacji tego środowiska oraz doświadczeń tangowych, w kraju i za granicą, ostatnio także jako prowadząca.
26.01.2015 Jakub Milonga napisał tekst na fejsie o wybranym aspekcie tangowych obyczajów i zakończył go tak:
Jeżeli macie inny pogląd na sprawy, o których tu napisałem, jeżeli chcielibyście coś skomentować lub rozwinąć jakiś wątek, wzbogacić ten tekst, to podzielcie się tym tu lub w osobnym tekście”.
Jakubie, mój pierwszy nauczycielu: mówisz – masz!

Kobieta prowadząca – liderowanie z damskiej perspektywy

Coraz więcej kobiet uczy się prowadzić.

 

Osobiście NIGDY nie chciałam prowadzić. Ja?! W życiu! W tangu chcę być z mężczyzną! Tańczę dla tych chwil, kiedy ja, partner, muzyka, parkiet i Kosmos to jedność. Męskie objęcie… Mikroruchy niewidoczne dla najbardziej wnikliwego obserwatora… Miękkość i zdecydowanie… Uniesienie w uziemieniu… Flow… To może dać mi tylko mężczyzna!

Zaczęło się od Eli Pe.

Ja i Ela. To tu podstępnie narodziło się moje liderowanie.

 

Właściwie to wszystko zaczęło się od mojej upierdliwości. Szczegóły opisałam, więc nie będę się powtarzać (TU). Ale co to się wyprawia od tamtej pory…

O matko jedyna moja i czyjaś…

O tatusiu mój i innych sierot…

O święci, grzesznicy, tacy i siacy…

JA MAM PROWADZIĆ?!

W życiu! Po co? Nie chcę. Nie potrzebuję. Nie po to jestem w tangu!

Na letnim Beskid Tango Marathon 2019 stawiałam pierwsze większe publiczne kroki jako prowadząca.

 

Ela: „Prowadź!”

Ożeszku… Narany… Nożebycie…

Dobra! Nie umiem, więc nic z tego nie wyjdzie!

Coś tam wyszło. Także to, że w pozycji prowadzącej poczułam coś zupełnie innego niż podążająca… Inną energię. Poczułam, że prowadzenie ma moc. Niezdarnie, koślawo – ale wyszło… że moja zaburzona lateralizacja powoduje kompatybilną pracę różnych części ciała, zdecydowanie inną niż u „normalnych” ludzi. Czyli mało Eli nie zabiłam gmatwaniną nóg i dysocjacją na poziomie pchania kalesonów przez głowę. Ale…

W tym momencie zmieniło się moje tangowe życie…

Nie, nie postanowiłam być najlepszą liderką ever. Nie chciałam i nie chcę konkurować z mężczyznami ani nie chcę ich pouczać – nie mam zapędów nauczycielskich (mogę poczynić uwagę, jeśli mnie tangowo krzywdzą, ale nie dlatego, że zaczęłam prowadzić – wcześniej także nie zgadzałam się na kleszczenie, kicanie i próbę zamordowania mnie colgadą grożącą wypadnięciem przez okno).

SyMfonia Serc, coroczne charytatywne Tango-Integracja na rzecz Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego. Tu: w objęciach z Beatą Maią Gellert, moją Arcymistrzynią, którą niezdarnie wtedy poprowadziłam w milondze.

 

W tangu jest dużo kobiet, mniej DOBRZE tańczących mężczyzn

To jest tangowy fakt. Dużo kobiet nie oznacza dużo dobrze tańczących, ale proporcjonalnie jest ich więcej niż panów. Nadal uważam, że jakieś 60% tangueros obu płci nie wzbije się ponad poziom tangowej gimbazy. Ale! Mimo tego NIE przyszło mi do głowy, aby uczyć się prowadzenia, żeby nie siedzieć na milongach – a wiem, że dla wielu pań to jest główną motywacją. Ja akurat wolę posiedzieć niż się męczyć.

Nie mam ciągot do zakładania męskiego stroju.

Prowadzę bez obcasów, ale nie udaję faceta. Nie chcę być postrzegana jako mężczyzna! I tu składam hołd moim nauczycielom: Kasi Chmielewskiej i Mateuszowi Kwaterce. Na zajęciach (na których byłam w roli prowadzącej) podkreślali: „Panowie i Ania”. Bardzo to doceniam i niniejszym dziękuję! Uczę się prowadzenia jako ZUPEŁNIE nowej umiejętności. Podjęłam to wyzwanie, chociaż często mam dość. Pięknie powiedziała Ela Pe (Eluś, kocham Cię niezmiennie!):

Nie jestem facetem. Jestem prowadzącą kobietą.

Prowadzenie to zupełnie inna umiejętność niż podążanie.

 

Nadal mam skromny repertuar (ale coraz lepszej jakości!). Przez bardzo długi czas (oj baaardzo) nie garnęłam się do prowadzenia na milongach. Nadal nie jestem wyrywna! Kiedy trwała moja przygoda z Elą (zapisałyśmy się na kurs milongi do Luizy i Marcelo Almiron, obie w roli prowadzących, wymieniałyśmy się. Los Almis – to także dzięki Wam dziewczyny robią mi desant!), tańczyłyśmy razem milongi. Potem Ela nie mogła chodzić na lekcje, Danusia (moja druga kursowa dziewczyna, w roli tylko podążającej) też miała swoje sprawy… Rozmyło się.

Ale czasem coś tam z dziewczynami tańcnęłam.

Ziarno zostało zasiane. Kiełkowało bardzo powoli i opornie. Aż nadszedł ten czas, że postanowiłam jednak podjąć wyzwanie i nie udawać, tylko nauczyć się prowadzić. Po co?

Pięćset tysięcy razy myślałam: na ch…usteczkę mi to?!

Nudzi mi się w życiu? Mało mam zajęć? Czegoś mi brakuje? Odpowiedź po trzykroć brzmi: NIE, do jasnej cholery! Więc?! I tu jest pieseł pogrzebany! Otóż trafiłam w odpowiednie miejsce do odpowiednich nauczycieli. Po prostu. Kochają to, co robią (materdeju… Ja bym z taką mną jako prowadzącą nie wytrzymała trzech lekcji). Nie ma ściemy.

Caminito, czyli Kasia Chmielewska i Mateusz Kwaterko.

Caminito. To tam się zadomowiłam i postanowiłam, że się nauczę!

 

Kurs od podstaw przeszłam trzy razy, a nadal czasem czuję, że moje chodzenie w prowadzeniu jest niepewne. Oczywiście jestem z siebie dumna, bo zaburzona lateralizacja mocno utrudnia moje zmagania. Wniosek mam taki (potwierdzający to, co „się mówi”): chodzenie jest najtrudniejsze. I tu nie ma bata: tylko technika! Bredzenie o tańczeniu sercem zostawmy dla nietańczących amatorów lub zwolenników nazywania tangiem nietanga.

Miewam zwątpienia.

Zwłaszcza jak mi nie wychodzi. Na przykład taki lapis… Umiem bardzo ładnie, ale bez partnerki 😄 Zdecydowanie mi przeszkadza w wykonaniu go z urodą, bo wychodzi nieco koślawo. Ale! Jestem pewna, że cierpliwość popłaca. Nie przeznaczam wystarczającej ilości czasu na doskonalenie prowadzenia, więc i postępy są wolne. Jednak poczułam magię liderowania. Brakuje mi umiejętności, ale mam dobrą energię (nie mylić z rozbrykaniem! Partnerka/partner energetyczny to nie ten/ta, co lata jak na aerobiku, o nie!) i muzykalność – więc idę dalej. 

Nie znoszę kicania.

A jako prowadząca zdarza mi się kicać, kurde!!! Kasia mnie przywołuje do porządku, Mateusz czasem łypie jak na upośledzoną umysłowo, a ja tego kicania nie czuję… W ogóle mam wrażenie, że świadomość ciała jako podążająca a prowadząca to dwa różne światy. Luiza twierdzi, że nie, ale ona nie ma zaburzonej lateralizacji. Przy prowadzeniu to ma ogromne znaczenie, przy podążaniu – nie.

Luiza i Marcelo Almiron – to do nich poszłam na pierwsze zajęcia jako prowadząca.
Foto: Dominika Kołodziejska, Tango w Królewskim Wilanowie.

 

Czy prowadzenie jest trudniejsze niż podążanie?

Tak. Ale! Błędem jest twierdzenie, że podążające szybciej się uczą. Niektóre tak, cała rzesza NIE. Od kiedy próbuję prowadzić, widzę, ile niby zaawansowanych dziewczyn nie umie chodzić. Jak bardzo wiele damskich ciał jest nieprzyjemnych w objęciu, bo zamiast osi mają galaretę, a zamiast elastycznego objęcia – betonowy blok. Ile dziewczyn wierzga, macha pupą jak w latino i nie panuje nad nogami. Jak bardzo nie wiedzą, że swawolne brykanie nie ma nic wspólnego z aktywnym tańczeniem. Dlatego rozumiem ostrożność panów w proszeniu nieznanych tangowo pań. Wolą nie ryzykować.
Powszechnie panuje takie przekonanie, że podążające szybciej się uczą i że jak partner jest dobry, to poprowadzi, a partnerka zatańczy. Otóż nie do końca to prawda. Z dobrą partnerką każdy partner dobrze wygląda. Ze złą nawet najlepszy nie wygląda dobrze.

Jedną tandę zawsze można się przemęczyć”.

W tangu jest dokładnie jak w seksie: może być odrabianie pańszczyzny, a może być finezja, pieprz i odjazd. Powiem więcej: moim zdaniem łatwiej o orgazm niż tangazm… A ja dla takich chwil właśnie tańczę. Nie po to tyle pracy wkładam w moje tango, aby się z kimkolwiek męczyć. Czasem zdarzy się zonk, trudno, ale świadomie unikam, jak mogę. Dlatego nie znoszę desantu, dopuszczam jedynie wtedy, kiedy warunki są trudne lub kiedy się znamy, bo naprawdę da się tak stanąć w polu widzenia kobiety, żeby zauważyła (jeśli nie, to znaczy, że nie chce). 

Czasem z powodów towarzyskich odbywa się „charytatywną” tandę (niezależnie od roli, to działa w obie strony i dzieje się, kiedy się kogoś lubi jako człowieka. Wtedy na przetrwanie sprawdza się strategia gadania w czasie tańca 😄).

Rozumiem, dlaczego panowie proszą nie od pierwszego, a od drugiego lub nawet trzeciego utworu w tandzie: wtedy, kiedy są niepewni, „jak będzie”, albo kiedy z grzeczności zatańczą, ale nie sprawia im to aż takiej przyjemności. Ja jako prowadząca też często tańczę tylko kawałek tandy (albo nawet każdy utwór w tandzie z inną dziewczyną 😄), a powody są dwa: 1. żeby w razie czego nie męczyć się za długo; 2. ponieważ mój repertuar jeszcze jest skromny, nie chcę sobą znudzić i zmęczyć partnerki (polecam to podejście panom na początku tangowej drogi: proście doświadczone tanguery, ale nie męczcie ich sobą przez całą tandę!).

Prowadzisz, nie będą cię prosić”

Ci z morzem niekompetencji na pewno (ponieważ postanowiłam nieco delikatniej opisywać pewne zjawiska, to przy uaktualnianiu tego wpisu zrezygnowałam z określenia „tangowe łamagi”),  bo będą się bali zdemaskowania braku umiejętności. Dobrze tańczącym to nie przeszkadza, że kobieta weszła na ich teren. Wręcz przeciwnie. Wiedzą, że początkujące nie zaczynają od prowadzenia, więc jest szansa na fajną tandę z nią jako podążającą. Ja unikam tańczenia z panami, którzy w ofercie mają szarpanie i siłowanie się („nie robi, to docisnę…”), bo to oni zwykle mają przerośnięte ego i duże pole nieświadomości, co czynią. Ci, którzy umieją oszacować swoje umiejętności, nie wystraszą się prowadzącej kobiety. Ci, którym ze mną dobrze, nie wystraszą się tego, że uczę się prowadzić.

Milongaaa… Beskid Tango Marathon, edycja lato 2019.

 

Prowadzą tylko babochłopy”

To opinia starszych panów cieszących się życiem, drzewiej nazywanych przeze mnie dziadami. Czy TU prowadzi babochłop? Nie trzeba szukać zagranicy. Kto widział nasze dziewczyny, Becię i Myszusę, jak tańczą milongę, za taką obrazę walnąłby dziada w pysk.

Ups… Miało być delikatnie, ale niestety prawda jest taka, że część panów swoim zachowaniem naprawdę zasługuje na zdecydowaną reakcję (słowną, mimo wszystko nie zachęcam do bicia), której często nie ma (z różnych względów). Tym razem jeszcze postanowiłam usprawiedliwić mój brak delikatności, ponieważ rozbawiło mnie wczorajsze stwierdzenie Mirka Czylka (a wiecie, że to świetny astrolog?): „Istnieje obywatelskie nieposłuszeństwo, tak samo istnieje obywatelskie spoliczkowanie po głupiej mordzie”😄 Myśląc ciągiem logicznych skojarzeń: jeśli gada się głupoty, to otwór, z którego one się wydobywają, jest głupi… 😄

Czy prowadzące kobiety są konkurencją dla panów?

Prowadzenie jest wyzwaniem, które podejmuje coraz więcej dziewczyn wcale NIE z powodu tego, że nie są proszone. Efektem ubocznym nauki liderowania oczywiście będzie to, że jak wytrwają, będą z dziewczynami tańczyć i będą w tym lepsze niż niejeden malkontent nie umiejący tak samo od piętnastu lat. Zwłaszcza że tango damsko-damskie też jednak może mieć flow. Przekonałam się o tym, kiedy któregoś razu muza tak mnie porwała, że ja porwałam Beatkę i było super. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą przyjemność z prowadzenia i stwierdzam, że jako leaderka przeżyłam moją tandę życia 😄.

 

A jako podążająca także miałam ognistą tandę z kobietą: młodą, szczuplutką, a energia była, że hej! Inga – pozdrawiam!

Piersi

Kiedyś miałam problem w tańcu z kobietami. No bo jak to tak w bliskim objęciu czuć biust na sobie? Albo mój na niej? W ogóle na początku mojego tanga miałam dużo różnych błędnych przekonań, np. co do wzrostu i masy. Uważałam, ze jak jest za chudy/za gruby/za niski/za wysoki, to jest niewygodny (o tym wspominałam w mojej pierwszej książce pt. „Pasja budzi się nocą”). A to były zwyczajne ograniczenia w mojej głowie! Teraz wiem, ze niewygodnie jest wtedy, kiedy partner/ka się pochyla, kiedy nie ma techniki i kiedy po prostu energetycznie jest z innej bajki. A nie kiedy ma lub nie ma piersi, brzucha czy centymetrów!

Wzrost i waga nie mają nic do rzeczy!

Może poza tym, że człowiek z nadmiarem kilogramów szybciej się męczy, bardziej sapie i dużo mocniej się poci. To, że nie postura ma znaczenie, dotarło do mnie na jednym z festiwali, kiedy bardzo ognistą milongę zatańczyłam z osobą wzrostu najwyżej 155 cm (ja mam 170 + obcasy), wagi może ze 45 kg. I była to kobieta!

Zauważyłam, że dużo pań prowadzi w objęciu otwartym.

Pewnie przez wspomniane czucie piersi, które bywa krępujące. Ale nie dla mnie. Ja przestałam na nie zwracać uwagę. Serio. Tango dla mnie ma wtedy sens, kiedy tańczy się blisko (oczywiście zmienne objecie ma swój urok i moc, jeśli umie się je stosować). Zresztą: bliskiego objęcia boi się wiele osób początkujących i wynika to w ogóle z lęku przed fizyczną bliskością. No bo jak to tak, z obcym..?

W tej bliskości jest dla mnie magia tanga.

Jestem introwertyczna (tak, pozory mylą). Nie spoufalam się zbyt szybko i nie mam potrzeby przyjaźnić się z całym światem (czasem go tylko próbuję zbawiać, ale trenuję powstrzymywanie się i coraz lepiej mi to wychodzi). Nie rzucam się wszystkim w objęcia. Sporo czasu mi zajęło nauczenie się powszechnego cmokania na dzień dobry i do widzenia. A niesamowite jest to, że tango znosi wszystkie moje mentalne ograniczenia. Często już po cabeceo wiem, że to będzie TO… Po objęciu… Pierwszym kroku… Mam nadzieję, że jako prowadząca też to będę czuć, bo chociaż pandemia przerwała mój rozwój, zamierzam na tę ścieżkę powrócić.

 

Kłopoty z nawigacją.

Od kiedy próbuję prowadzić, widzę, ilu niby zaawansowanych prowadzących ma kłopoty z nawigacją. A tam: kłopoty. Nie umieją, ot co! Dlatego nie prowadzę na ciasnych milongach, bo mnie wkurzają latający w poprzek jak pijane meteoryty. Jednemu takiemu nie omieszkałam fuknąć na głos: „Gdzie mi tu!”, bo nie dość, że zasuwa z wystawionym łokciem, to rzeźbi w te i wewte w sfatygowaną rozgwiazdę (i zabrał się za uczenie…). Ronda, jej sens i energia to inny, duży temat. Więc moje próby prowadzenia niestety zdemaskowały w moich oczach wielu tylko niby zaawansowanych. Prawdziwy zaawansowany wie, po co są zasady nawigacji i umie z nich korzystać. I nie ogranicza to czerpania przyjemności z tanga.

Czy prowadzenie rozwija podążanie?

Moim zdaniem to całkiem inna umiejętność. Rozwija o tyle, że pewne ćwiczenia techniczne, jak ocho czy bycie w osi, trenujesz w obydwu rolach. Na pewno dziewczyna, która podąża od wielu lat i uczy się prowadzić, jest cenniejsza dla tej początkującej niż mężczyzna, który niewiele umie. Dlatego podpowiadam paniom: nie szukajcie na siłę partnerów! Rozejrzyjcie się za prowadzącą partnerką. Uczyć się możesz z kobietą także na lekcjach prywatnych i jeśli włożysz w to swoją pracę i serce, szybko nadejdzie czas, że zaczniesz na milongach być tą pożądaną partnerką. 

Koledzy pyta, po co mi TO.

Jest tyle innych aktywności, po co kobieta ma się zabierać za prowadzenie? Ja to traktuję jako profilaktykę antyalzheimerowską, jako nabycie nowej umiejętności, jako wyzwanie rzucone samej sobie (przypomnę: mam zaburzoną lateralizację, nie jestem w stanie nauczyć się prostej choreografii, sekwencja złożona z więcej niż dwóch kroków powoduje, że czacha mi dymi jak elektrociepłownia Siekierki w sezonie grzewczym. Jako podążającej mi to nie przeszkadza, ale jako liderka to ja mam ogarnąć, co i jak, więc wyzwanie jest!). Odpowiadam, że dla mnie to trening mózgu, że w tej drugiej roli inaczej współpracuję z moim ciałem. Że będę miała dla panów więcej zmiłowania w sercu… 😄

 

Władza nad kobietą.

Jedna z koleżanek, która także czasem prowadzi, powiedziała, że to fantastyczne uczucie mieć władzę nad kobietą: robi, co każę. Ja tego tak nie czuję. Dla mnie prowadzenie to odpowiedzialność za komfort partnerki. Myślę o tym, czy jej ze mną nie nudno… czy jest jej wygodnie…

I to jest dla mnie główna różnica w prowadzeniu i podążaniu.

Jako podążająca uczę się po to, żeby partnerowi było ze mną wygodnie i przyjemnie, ale moje nastawienie jest takie: chodź, chłopaku, uczyń mi dobrze 😄

W prowadzeniu to ja chcę dobrze zrobić dziewczynie, z którą tańczę. Tak, zamierzam doskonalić tę sztukę.

Na tej imprezie po raz pierwszy zatańczyłam tandę milong, przy czym każdy utwór z inną dziewczyną i z żadną się nie męczyłam! Dzięki temu na nich zrobiłam wrażenie i mogłam udać, że mam bogatszy repertuar 😄

 

Jak się prowadzi mężczyznę?

Inaczej! Mężczyźni mają inne ciała, są inaczej zbudowani. Nawet ci tak zwani zniewieściali nigdy nie będą mieli kobiecych ruchów. Są panowie uczący kobiety tańczyć na obcasach, ale nadal jakość ruchu jest inna. Najlepiej podążający mężczyzna nie zrobi uroczego voleo.
Więc mężczyznę prowadzi się inaczej. 
A to, co najbardziej lubię w dwurolności, to możliwość zmiany w trakcie utworu. UWIELBIAM! 

Powyższy wpis jest pierwszym fragmentem większej całości, którą przygotowuję jako „Tangowe obyczaje, czyli co piszczy w subkulturze tanga argentyńskiego”. Będzie o tym, czy tango to seksowny taniec, czy w tym środowisku się romansuje, co to znaczy socjalność tanga, dlaczego to środowisko jest subkulturą, jak się uczyć, czy można nawiązać głębsze relacje, a nie tylko powierzchowne, dlaczego wielu niewiele umie, ale bierze się za uczenie, dlaczego oni nie proszą, a one nie chcą, i wiele więcej 😄 Póki co możesz zamówić u mnie moją pierwszą książkę pt. „Pasja budzi się nocą”, w której zawarłam moje początkowe tangowe doświadczenia. Poprzez niezwykłą historię wprowadzam na tangowe salony i do przedsionka tangowych obyczajów 😄

Update po Buenos Aires

W ubiegłym roku pojechałam do kolebki tanga. Miałam to szczęście, że głównie tańczyłam z Argentyńczykami, a nie z turystami z Europy. O Buenos może zrobię osobny wpis, bo wiem, że np. idea taxi dancer jest u nas kompletnie niezrozumiała, a warto ją wyjaśnić. W kontekście tego konkretnego wpisu dodam, że:

  1. Dwurolność jest w BA bardzo popularna wśród młodego pokolenia tangueros. Różnorodność milong (kilkanaście dziennie!) powoduje, że doświadczenia tangowe także mogą być różnorodne.
  2. Na jednej milondze, kiedy tańczyłam z Anią Pietruszewską i zmieniałyśmy się w prowadzeniu, w pewnym momencie podeszła do mnie Argentynka i zrobiła mi desant. Myślałam, że to ona chce mnie prowadzić, a tu nie! Chwyciła mnie w objęcia jako podążająca…

Jeśli lubisz mnie czytać, doceniasz czas, serce i zaangażowanie, które wkładam w tango, postaw mi kawę 🙂  Dziękuję!

Foto: Dominika Kołodziejska. Modelka: Ela, która ma bardzo miłe objęcie.

 

P.S.

Dowiedziałam się, że na jednej z warszawskich imprez naszej tangowej koleżance Dorotce Wandrychowskiej ukradziono moje książki, „Pasję…” i „Przenikanie”. Obie były z osobistymi dedykacjami. Fuj, złodzieju. Rzucam na ciebie urok: stracisz o wiele więcej.