Eliminacje do Mundialu Tango Buenos Aires 2025 i III Puchar Polski

Co znajdziesz w tym wpisie:

* Wstęp;

* Opis imprezy: miejsce, sędziowie, moje ogólne wrażenia z poszczególnych dni.

* Ponieważ pojawiło mi się sporo pytań do różnych osób, oprócz moich rozkminek dostaniesz także merytoryczne informacje. Kiedy spróbowałam uzyskać odpowiedzi na szybko, usłyszałam: „Nie odpowiem ci tak byle jak. Jeśli chcesz, zrób to porządnie i przeprowadź ze mną wywiad”. No i mamy to! Rozmowa dotyczyła kwestii organizacyjnych, link do niej znajdziesz w dalszej części. Wisienka na torcie: moja epicka wtopa 🙂  Dostałam propozycję, żeby ją zamaskować, ale nie! Każdy może się pomylić, może mu się pokałapućkać, może zlepić dwa różne kawałki w jedną całość…

Ten wywiad to przede wszystkim kawał ważnej wiedzy, która ułatwia zrozumienie istoty zawodów. I wysiłku, jaki ponoszą organizatorzy oraz uczestnicy, a także zdrową tangową rywalizację.  A tak! Udajemy, że jej nie ma, ale ona jest, także na milongach i głównie ta niezdrowa, tylko niektórzy wypierają, a inni o tym nie wiedzą. Zachęcam do posłuchania!

* Podsumowanie odbytych konsultacji i tajnej rozmowy, które – nie mam wątpliwości – są świetną podpowiedzią dla zawodników zarówno tych z doświadczeniem, jak i przyszłych: jak oceniają sędziowie, na co zwracają uwagę, co może obniżyć noty, dlaczego De Pista wygrała akurat TA para…

* Wezwanie do działania. I to jakie!

Wstęp

Moje tango jest socjalne. Takie wiesz, na milongach i maratonach, czasem festiwalach. Do niedawna nie wiedziałam, o co chodzi w Escenario i wydawało mi się, że mnie to nie interere, aż zobaczyłam świetne show w teatrze w wykonaniu prawdziwych escenariowych Maestros (dzięki temu, będąc w Buenos Aires, chętnie poszłam na kolację z przedstawieniem scenicznym i nie żałuję). Od tamtej pory lubię popatrzeć na dobrą choreografię, sprawne ciała i fajnie opowiedzianą historię.

Nigdy nie byłam na żadnych tangowych zawodach. Ba! Nie zamierzałam być. Bo po co? Wielu z tangueros zadaje sobie to pytanie i odpowiedź brzmi: po nic. Moja do niedawna też tak brzmiała. Dwa razy oglądałam relacje z Mundialu Buenos Aires i wydawało mi się, że wiem, na co patrzę.

Wydawało mi się.

Tego wydawania się nie zmieniło oglądanie na żywo warszawskich zawodów, tylko to, co zdarzyło się później. Konkretnie: wspomniane rozmowy, które odbyłam.

Relację zaczęłam tworzyć już w piątek, po pierwszym dniu. Miałam ambicję ją opublikować od razu w niedzielę, po finałach i ogłoszeniu oficjalnych zwycięzców. O ja naiwna… Przecież wiem, ile godzin to zajmuje (średnio: 16, a że nie da rady siedzieć ciurkiem, to wychodzi kilka dni), a za każdym razem jestem zdziwiona, że serio aż tyle..? Zwłaszcza że wszystkie moje treści produkuje moje serce, umysł i paluszki na klawiaturze, a nie AI. Tę czasem wykorzystuję do tworzenia grafik – na razie prostych, ale wszystko przede mną!
Edit: sama publikacja i okraszanie jej zdjęciami zajmuje kilka godzin, dlatego jeśli robię (a robię starannie) – to trwa.

Impreza

Po otrzymaniu akredytacji Ministerstwa Kultury Argentyny, Polski Związek Tanga Argentyńskiego zorganizował trzydniową imprezę, na której w części eliminacyjnej (do mundialu) i pucharowej (Polski) rywalizowało ze sobą 30 par. W części socjalnej można było uczestniczyć w milongach. Zatem od piątku 20 czerwca do niedzieli 22 czerwca 2025 Warszawa gościła uczestników eliminacji i zawodów, doświadczonych argentyńskich sędziów, DJ-ów, przedstawicielkę Ministerstwa Kultury Argentyny, Panią Ambasador Argentyny – Alicję Irene Falkowski (w dniu finałów), a także sympatyków startujących par i tangueros przybywających na milongi.

W oczekiwaniu na rozpoczęcie…
Foto: Tango Te Amo

Kategorie

Było ich pięć:

* Tango de Pista – oceniana za improwizację, connection, muzykalność i elementy tradycyjne,

* Tango Escenario – oceniana za choreografię, opowiedzianą historię, elementy sceniczne i grę aktorską,

* Vals – kategoria oceniana za interpretację muzyki granej na 3/4 i elementy charakterystyczne dla tej kategorii,

* Milonga – tu ocenie podlegał taniec w rytmie 4/4 z wykorzystaniem elementów tej kategorii,

* Solo Milonguero/Milonguera – uczestnicy i uczestniczki tańczyli z losowo przydzielonymi partnerami, ze zmianami podczas każdego utworu w tandzie, a oceniane było ogólne wrażenie współpracy i komunikacji, najważniejsze w tangu socjalnym.

W każdej kategorii zawodnicy tańczyli w rondzie, a tanda liczyła 3 utwory (oprócz Escenario – tu poszczególne pary tańczyły jeden utwór i cały parkiet należał do danej pary).

W parze to leader miał numer z tyłu na marynarce,
tylko w kategorii Milonguero partnerki dostały swoje
indywidualne  numery.
O numerach, dlaczego akurat takie – usłyszysz w wywiadzie.
Foto: Tango Te Amo

W dwóch pierwszych kategoriach zwycięzcy otrzymali puchar III Pucharu Polski oraz akredytację na Mundial Buenos Aires 2025, w pozostałych kategoriach zwycięzcy zdobyli puchar III Pucharu Polski w Tangu Argentyńskim.

Wcale nie mroczny przedmiot pożądania… 
W każdej kategorii trzy miejsca były nagradzane,
oprócz kategorii Solo Milonguero – puchar dostali
jedynie zwycięzcy, czyli najlepszy leader i follower. 
Foto: Dorota Pisula

Wstęp dla publiczności był bezpłatny.

Miejsce

Całość odbywała się na ul. Poligonowej 32 (warszawska Praga Południe, konkretnie Gocław) w dobrze znanym miejscu z organizacji innych eventów (drzewiej, przed pandemią, to był maraton El Fuego, teraz maraton De mil Amores), w przestronnej sali z dobrym parkietem i nagłośnieniem.

Sędziowie, komisja, konferansjerzy

Przewodniczącym składu sędziowskiego był Fernando Galera, tancerz i nauczyciel tanga od początku lat 90. ubiegłego wieku, organizator m.in. Festival Tango Salón Extremo w Buenos Aires. Ponadto w Jury zasiadali: Pamela Colaneri (partnerka Fernando), Fatima Vitale (Buenos Aires Tango Champion 2012 i drugie miejsce w Tango World Championship 2012) oraz Roberto Reis (maestro z 35.letnim dorobkiem).

Jeden z sędziów nie oceniał jednej z par i w rubryczce figurowało okrąglutkie zero. Dzieje się tak wtedy, kiedy zawodnicy w nieodległym czasie byli uczniami sędziego lub mają z nim powiązania prywatno-towarzyskie.

Nad całością czuwała Daniela Flavia del Casale, supervisor Mundialu BA 2025, zaś za dobór muzyki dla zawodników odpowiadał Daniel Vilarino (jak jest dobierana przy tego typu okazjach – o tym posłuchasz w wywiadzie).

Od lewej: Adrian Otocki – prezes PZTA, Fatima Vitale,
Alicja Irene Falkowski – Ambasador Argentyny, Daniela Flavia del Casale,
Fernando Galera, Roberto Reis.
Foto: Dorota Pisula

Wyniki obliczała komisja skrutacyjna w postaci dwóch Joann: Góreckiej z Polskiego Związku Tanga Argentyńskiego i Balowskiej ze Stowarzyszenia La Mirada (które to stowarzyszenie jest członkiem Polskiego Związku Tanga Argentyńskiego). Aby policzyć piątkową punktację, kiedy wszystkie pary były w komplecie i prawie wszystkie startowały w prawie wszystkich kategoriach (oprócz Escenario – tu były tylko 4 pary) – dziewczyny miały co robić.

Niestety, nie mam zdjęcia komisji skrutacyjnej, a szkoda,
bo była wizualnie atrakcyjna!

Edit: dzięki niezastąpionej Dorotce mamy zdjęcie!

Od lewej: Daniela Flavia del Casale, Joanna Górecka, Joanna Balowska.

Całość imprezy prowadzili: Michał Shevchenko (po polsku) – dyrektor zawodów (jednych i drugich) oraz Beata Maia Gellert (po angielsku i czasem po hiszpańsku) – jedna z najbardziej doświadczonych nauczycielek tanga (nie tylko w Polsce. To znaczy: także patrząc na dorobek innych europejskich nauczycieli oraz także patrząc na to, że uczy i występuje w wielu miejscach na świecie). Przyznam, że fajnie razem współpracowali. Mówione było tyle, ile trzeba, czyli nie za dużo, lekko i z humorem. Podziwiam ich za wymawianie niektórych nazwisk (Maia robiła to cudownie, te latynoskie wymawiała z takim uroczym argentyńskim seplenieniem).

Michał Shevchenko & Beata Maia Gellert.
Foto: Tango Te Amo

Zawodnicy

Przyjechali z różnych stron świata i Polacy byli w mniejszości. Zabrakło mi dostępnej listy z nazwiskami i krajami, które reprezentowali. Wiem, że była Kolumbia, Ukraina, Kazachstan, Węgry, Białoruś… Ważne: Kolumbijczycy reprezentowali Niemcy, Rodriguezy – Litwę, bo nie mogli startować w barwach swoich krajów (a dlaczego – o tym usłyszysz w wywiadzie). Z pewnością jakiś kraj (może niejeden) pominęłam. Widziałam, że byli dla siebie serdeczni, wspierali się, gratulowali sobie nawzajem. O tym, że na backstage’u tangowych zawodów panuje sympatyczna atmosfera, słyszałam już dawno. Teraz mogłam to zobaczyć.

Pary w oczekiwaniu tuż przed wejściem na parkiet.
Foto: Tango Te Amo

Kołczowie

Gracja Bryś Kołodziejczyk i Maciej Borowiec służyli wsparciem zawodnikom na zapleczu. Gracja jest znana z tego, że kiedy zasiada za dj-ską konsolą, parkiet płonie pod stopami, a gorące oddechy rozgrzanych ciał jeszcze ten pożar podsycają. Tu miała bardzo odpowiedzialną rolę: dyrygowanie rondą. To ona decydowała, kiedy po zakończeniu tandy i zrobieniu rundki wokół, zmęczeni zawodnicy mogą opuścić parkiet. Widziałam ten ich błagalny wzrok… I bezwzględny palec Gracji nakazujący dalszy marsz. Oraz ulgę, kiedy wreszcie dłoń wskazała zaplecze, czyli pozwoliła zejść…

Gracja na posterunku, Maciej przegląda listy,
wg których
 pary wychodziły w określonej kolejności.
Foto: Tango Te Amo

Zauważyłam bardzo ładny zwyczaj. Otóż przed rozpoczęciem tandy uczestnicy każdej rondy są po kolei wywoływani (to wtedy wyczytywane są ich nazwiska) i kolejne pary, u wejścia, najpierw kłaniają się sędziom wchodzą i dopiero wchodzą na parkiet. Także wtedy, kiedy wracają ponownie, bo tańczą w kolejnej kategorii.

Milongi

W skład całej imprezy wchodziły milongi nocne i popołudniowe. Nic o nich nie napiszę, bo na żadnej nie byłam (z różnych względów).

Piątek

Czyli początek całej imprezy. Jak wspominałam – nigdy nie byłam na tangowych zawodach i nawet nie zamierzałam być, ale skoro zorganizowano je pod moim nosem (mieszkam niemal po sąsiedzku), uznałam, że pójdę. Trochę byłam ciekawa, kto ze znajomych zdecydował się na start. Niektórych się spodziewałam, a ich nie było. Byli też tacy, których absolutnie bym się nie spodziewała i nie chodzi o to, że nie umieją, tylko wręcz przeciwnie. Mam na myśli Dominikę Jasik i Grzegorza Kałmuczaka, którzy jeszcze przed chwilą tańczyli na Wielkim Murze Chińskim, powygrywali mnóstwo pucharów na całym świecie, eliminacje w Buenos Aires przechodzą z paluszkiem w bucie (nomen omen! Czasem okazuje się, że paluszki potrafią samowolnie bucik opuścić… Ale to już chyba wszyscy widzieli) – myślałam: po co im Warszawa..? Oczywiście to bardzo fajne, że byli, zatańczyli i w efekcie puchar w milondze zdobyli (a w kategorii vals było blisko).

Dominika Jasik i Grzegorz Kałmuczak wytańczyli trzecie miejsce 
w kategorii Milonga.
Foto: Dorota Pisula

Zawody miały rozpocząć się o 18.00. Śmiałam się, że czekali na mnie, bo przyjechałam dość spóźniona i dopiero wtedy zaczęli. Miałam niezłe miejsce obserwacyjne, ale przyznam, że były lepsze.
Zaczęło się rondami
De Pista (były cztery). Patrzyłam sobie na pary (w końcu po to przyszłam). Niektóre bardziej przyciągały mój wzrok, inne mniej. To normalne, że nie wszystkie pary robią na nas wrażenie.

Jedna z rond w trakcie prezentacji par.
Foto: Tango Te Amo

Kiedy nadeszła kolej na kategorie Vals i Milonga, moją uwagę przykuła para, której wcześniej nie widziałam. Ale jak to możliwe? On się ruszał rewelacyjnie i to przede wszystkim on mnie przyciągnął. Nie, nie przytłaczał jej, ona była mocna i charakterystyczna, ale on… Miał w sobie to coś… A jak zatańczyli Escenario, to – moim zdaniem – pozamiatali tę kategorię (czym się podzieliłam, więc mam świadków, że sędziowie się ze mną zgodzili 🙂 ).

Moje odkrycie – kolumbijska para: Tania Gutierrez & Sebastian Avendano,
którzy w efekcie z Polski wyjechali z trzema pucharami:
zwycięskimi w kategorii Escenario i Milonga oraz z  drugim miejscem
w kategorii Vals. Sebastian dodatkowo zdobył puchar w kategorii Solo Milonguero.
Foto: Tango Te Amo

Myślę sobie: może ich w De Pista przegapiłam… Lecz kiedy podadzą wyniki, to na pewno ich rozpoznam.
A tu ZONK! Wymyślili, że to, kto przeszedł do półfinału, ogłoszą na milondze, na której nie planowałam być. Trochę się mocno wkurzyłam (i nie tylko ja). Co to za pomysł?! Organizator ogłosił, że taka forma łączy sferę rywalizacyjną z socjalną. Aj, nie spodobało mi się to do tego stopnia, że się sfochowałam i postanowiłam w sobotę uczestniczyć online. Temat ogłaszania wyników i ich późnego podawania na stronie PZTA omawiam także we wspomnianym wywiadzie (i trochę przyspojleruję: teraz inaczej na to patrzę).

Pierwsze wyniki w kategorii De Pista, czyli kto wszedł do półfinału.
Foto: PZTA

W nocy wyniki się pojawiły, ale nie ogólnodostępne, tylko na ścianie tam, gdzie była milonga. Ja zobaczyłam je dopiero następnego dnia na fejsbukowej stronie PZTA (ta internetowa leżała odłogiem, ale rozumiem, że nie zawsze wszystko da się ogarnąć). Szukam nazwiska mojej świeżo obczajonej pary na liście De Pista – nie ma… We wszystkich pozostałych kategoriach zajęli szczytowe pozycje, a tu ich brak? Nie przeszli eliminacji, a na liście ich przez przypadek obcięli? Czy nie startowali?

Wszystko się niebawem wyjaśniło (Ty jeszcze moment na to wyjaśnienie poczekaj).

Sobota

Jak postanowiłam, tak zrobiłam, czyli zostałam w domu i oglądałam online. To było nawet fajne, bo na łączach byłam z koleżankami i na bieżąco komentowałyśmy, co widzimy.
Byłam mocno zdziwiona, że niektóre pary przeszły pierwszy etap. Serio?! – pomyślałam. I żeby była jasność: nie mam nic przeciwko temu, żeby sobie wystartował każdy, komu to przyjdzie do głowy. Bo na przykład mnie przyszło! Serio.

Miałam taki pomysł, żeby kiedyś wystartować w kategorii Senior w Buenos Aires po to, aby poczuć atmosferę mundialu u źródła. Niestety, R. odmówił, relacji nie będzie. Chyba że po przeczytaniu tego tekstu postanowi jednak zachwycić się moim pomysłem i zmieni zdanie… 🙂 

Wracając do meritum: niech sobie każdy startuje, ale półfinał? Później się dowiedziałam, że musiało przejść 66% uczestników, więc skoro poziom generalnie był średni (oczywiście były też świetne pary, mówimy ogólnie), to jest, jak jest.
Na wyniki ponownie trzeba było czekać.
Dostałam w nocy zdjęcia wywieszonych kartek od
Dominiczki (moderatorka grupy na fejsie Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie?), między innymi takie:

Jak to stwierdziła Alusia z wdziękiem: uja widać. Moim zdaniem nie widać nic,
no ale młodsze pokolenie ma lepszy wzrok 🙂 

Niedziela

Czyli finały we wszystkich kategoriach. A że mnie fochy nigdy długo nie trzymają, postanowiłam pojechać. Miałam nadzieję na dobre miejsce obserwacyjne…
Niestety wszystkie – także te słabe – były okupowane już od milongi popołudniowej. Z każdej sytuacji można wynieść coś dobrego i w tym przypadku tym dobrym było to, że z mojego słabego miejsca na oddalonym dość parapecie mogłam podpatrzeć
backstage i atmosferę tam panującą.

„Na zapleczu” pary mogły odetchnąć, a także
rozgrzać się przed występem.
Foto: Tango Te Amo

Natomiast wszystkie kategorie obejrzałam na stojąco (na chwilkę przysiadłam na chwilowo zwolnionym krześle, jednak Włoch mnie dość stanowczo przepędził, bo pojawił się jego kolega).

Finał

Piękne jest to, że zawody są nieprzewidywalne jak pogoda w lipcu nad Bałtykiem. W kuluarach krążyły pewne typy. Oj, niejeden mógłby fortunę stracić, gdyby się założył i obstawił „pewniaki”… Niektórzy liczyli na wygraną i uprzejmie mi wyszeptano na uszko, że tak się w kuluarach zachowywali, jakby już mieli pierwsze miejsce w jednej z dwóch kategorii kwalifikujących do Mundialu.

A tu zaskoczenie!

Szczególnie w wygranej De Pista.

Para z Ukrainy: Elena Sergienko & Sergiy Podbolotnyy
wygrali kategorię La Pista.
Foto: Dorota Pisula

Kurczę, w ogóle na tę parę nie zwróciłam uwagi! Na Węgrów – tak. Brigita i Carlos – wiadomix. „Moich” wyłowionych w Vals i Milonga nie było, bo wygrali tę kategorię w Turcji i nie mogli drugi raz wystartować.

A tej pary nie znam!

Wyniki finału w kategorii De Pista.
Foto: PZTA

Kiedy w półfinale zobaczyłam pary, które jak dla mnie nie miały wdzięku i techniki na półfinał, ale się w nim znalazły, pomyślałam, że chyba jednak nie wiem, na co w tym tangu patrzeć i się nie znam… No ale parę Kolumbijczyków wyłowiłam. To w końcu umiem patrzeć czy nie?

Generalnie tak, ale aż do tej pory w kategorii De Pista mocno nie.
Po mojej tajnej rozmowie już wiem, że nie na to patrzyłam, na co trzeba w tej konkretnej kategorii! Ale o tym za chwilę.

Polacy

Wszyscy uczestnicy finału we wszystkich kategoriach. Są tu nasi!
Foto: Dorota Pisula

Z tego, co się doliczyłam, było sześć „całych” polskich par i sześć mieszanych (sądząc po nazwiskach, czyli że jedna osoba z pary była Polką lub Polakiem. Ludmiłę Januszewską, mimo że pisana nie po polsku, tańczącą z Adamem Skrzeczem, zaliczyłam do par polskich, bo Ludmiła jest nasza!). Kto ciekawy, może sprawdzić szczegóły w podanych wynikach, a leniwym krótko wspomnę o poszczególnych kategoriach:

* De Pista – dwie tanguery z par mieszanych weszły do finału (z partnerami oczywiście, ale tu jest wątek polski), dwie nasze pary znalazły się blisko podium i zaliczyły bardzo udane występy. Pamiętajmy, że były dwie finałowe rondy! Każda po sześć par.

* Escenario – byłam pod wrażeniem. Owszem, para, która zmiotła parkiet już na pierwszym etapie, wygrała, ale nasi, Teresa i Jacek Binkowscy, mieli świetny pokaz!

Wyniki finału w kategorii Escenario.
Foto: PZTA

Moim zdaniem lepszy niż pierwszego dnia (to znaczy: w kategorii scenicznej tańczy się tę samą choreografię do tej samej muzyki, ale dzień dniu nierówny pod względem formy, nastroju, emocji) i tak jak pierwszego dnia nie dyskutowałabym z decyzją sędziów, tak w finale dałabym im drugie miejsce.

Teresa i Jacek Binkowscy zdobyli trzecie miejsce w kategorii Escenario.
Foto: Dorota Pisula 

Nie mam wątpliwości, że to para z ogromnym potencjałem i jeśli będą mieli środki, żeby pojechać kilka razy do BA i tam zasięgnąć nauk u najlepszych w tej kategorii, to jeszcze o nich usłyszymy.

* Milonga – w finałowej rondzie było osiem par, z czego trzy polskie i jedna mieszana. Żadna nie zamykała stawki, a Dominika z Grzegorzem zdobyli puchar i trzecie miejsce. Ludmiła z Adamem byli tuż za nimi.

Wyniki finału w kategorii Milonga.
Foto: PZTA

* Vals – na osiem par w finale mieliśmy trzy pary polskie i jedną mieszaną, z czego Dominika z Grzegorzem znaleźli się tuż za podium, a Ludmiła z Adamem tuż za nimi.

Wyniki finału w kategorii Vals.
Foto: PZTA

* Milonguero Leaders – w tej kategorii znalazł się jeden nasz polski kolega, Michał Goliński (świetny wynik i nie zamykał stawki!).

Finał kategorii  Milonguero Leaders.
Foto: PZTA

* Milonguero Followers – tutaj mieliśmy aż trzy Polki! Dziewczyny górą! Dominika Jasik zdobyła trzecie miejsce (na świecie dają za to puchar, u nas w tej kategorii dostali tylko zwycięzcy). Żadna z dziewczyn nie była ostatnia!

Finał kategorii  Milonguero Followers.
Foto: PZTA

Sensacja! Jak dla mnie: nad sensacjami!

Usiądź, pooddychaj, rozluźnij się i pilnuj kapci, żeby Ci nie spadły.

Jak myślisz, o czym teraz przeczytasz?

*

*

*

Nie, nie o stopie Dominiki, której palce na zatańczenie drugiego tanga w pierwszej kategorii Milonguero miały inny pomysł niż ona. Nie o tym, bo to nie była sensacja (na bieżąco mało kto zauważył), tylko wyzwanie dla Dominiki.

Stopa Dominiki postanowiła zakosztować wolności…
Foto: Tango Te Amo 

Nie dała palcom swobodnie hasać i kazała im zatańczyć, tak jakby się nic nie stało. Jej partner, który w tej kategorii był przypadkowo przydzielony, zorientował się, że coś się stało, dopiero wtedy, kiedy Dominika zeszła z parkietu, żeby opatrzeć stopę znaczącą parkiet krwią i umieścić z powrotem tam, gdzie w danym momencie było jej miejsce. Wszyscy chyba już obejrzeli filmik, który nagrała rewelacyjna milongowa fotografka: Dorota Pisula (Dorotko, dziękuję! Twoje zdjęcia wzbogacają moją relację). Jeśli nie, możesz zobaczyć TU  – moment naprawdę uchwycony świetnie!

Więc co jest tą sensacją?

Nie co, a kto: Jan Mężyński i jego wynik. Nasz warszawski Janek. Nie zawaham się napisać, że najmłodszy zawodnik tej imprezy. Zarówno wiekiem (tak podejrzewam), jak i stażem tangowym.

Backstage. Janek z partnerką robią rozgrzewkę.
Foto: Tango Te Amo

Janek z partnerką doszli do finału De Pista. Zamknęli finałową stawkę. Tyle że Janek tańczy… No, zgadnij, ile?

*

*

*

1,5 roku. Tak! Półtora roku. Osiemnaście miesięcy. To jest po prostu rewelacja! Zawodowi nauczyciele z dwudziestoletnim doświadczeniem zamykali eliminacyjne stawki już na pierwszym etapie, a On doszedł do finału! Czy to świadczy, że sędziowie się nie znali na tangu i jednej z dwóch sztandarowych kategorii? Do tego wrócimy.

Czas przejść do kolejnego punktu tej opowieści, czyli:

Tajne konsultacje i porady spod lady

Teraz – moim zdaniem – zaczyna się najważniejsza część tego wpisu.

Odbyłam ze znawcami, z których część była na tej konkretnej imprezie. Zatem informacje nie są tylko czysto teoretyczne, ogólnikowe, odnoszące się do tego, jak to zwyczajowo bywa. To znaczy: takie też są i uważam, że absolutnie podnoszą świadomość. To, co przeczytasz poniżej, moją bardzo podniosło. Jestem wdzięczna rozmówcom za podzielenie się, a sobie, że wpadłam na to, aby o to zapytać.

Przede wszystkim zastanawiałam się, skąd wygrana akurat tej pary? Tej, na którą w ogóle nie zwróciłam uwagi? I o to właśnie zapytałam. Projektując, że dostanę jakąś niesamowitą odpowiedź. Że coś nadzwyczajnego zrobili. Albo coś wyjątkowego się wydarzyło. Nastawiłam się, że odpowiedź będzie obszerna i zagmatwana, żeby może ukryć prawdziwe motywacje sędziów? Jakieś ich osobiste pobudki? Polityczne sympatie? Hm..? „Wicie-rozumicie”: kochamy teorie spiskowe...

Odpowiedź, którą otrzymałam, brzmiała: wygrana tej pary wynikła z punktacji.

To mnie zatrzymało.

Dopowiedzenie było takie, że w tej kategorii fantazja, precyzja, technika i uroda pary są drugorzędne, a jeśli pod wpływem fantazji tancerze wprowadzają zbędne elementy (albo z niewiedzy, na czym ta kategoria polega), to ma przełożenie na wynik, który będzie gorszy. Bo pierwszorzędne jest to, co jest w nich, w parze, razem.

Elena Sergienko & Sergiy Podbolotnyy – zdobywcy
złotego pucharu w kategorii De Pista.
Foto: Dorota Pisula

Stąd świetny wynik naszego Janka. Chłopak jest zdolny, wkłada dużo pracy w swój rozwój, chodzi na milongi i tańczy socjalnie. Sędziowie zobaczyli to coś, czego nie mieli startujący doświadczeni tancerze. I żeby była jasność: samo chodzenie na milongi sprawy nie załatwia. Wielu partnerów nie rozumie argentyńskiej idei tańczenia dla partnerki i z partnerką. Wolą figury i koncentrację na sobie.

Jestem przekonana, że ten socjalny czynnik, który Argentyńczycy mają we krwi, a my go często w ogóle nie rozumiemy, wyraża się w energii, na którą Argentyńczycy są wyczuleni. I to nie znaczy, że na milongach każdy ma tańczyć z każdym, ale to inny temat.

Abrazo. To w nim tkwi tajemnica tanga…
Foto: Dorota Pisula

Lubimy patrzeć na coś, co ma mocniejszy akcent. I oglądając kategorię De Pista, także tego szukamy. Jeśli znajdziemy, zatrzymujemy wzrok… A potem się dziwimy, że wygrała zupełnie inna para. Niedostrzeżona. Niezjawiskowa. Niewidowiskowa.

No właśnie tak!

I tu nastąpiło moje olśnienie. Bo niby wiedziałam, ale dopiero teraz dotarło jak nigdy przedtem: skoro De Pista to spotkanie socjalne na milondze i o tym jest ta kategoria, to nie jest o sportowcach, baletnicach, cyrkowcach! (Zresztą: tango w ogóle o tym nie jest i pary, które w Escenario tylko na tym bazują, mają słabe wyniki). De Pista jest o tym, że pary przede wszystkim mają ten feeling i tancerze niekoniecznie muszą być najładniejsi i najzgrabniejsi. Tańczą blisko, tradycyjnie, w połączeniu. Ze sobą. Są parą, a nie dwoma tancerzami.

Andrea Serban & Endre Szeghalmi – węgierska para,
która jako trzecia stanęła na podium w kategorii De Pista.
Foto: Dorota Pisula

Byłam zdziwiona wygraną tej akurat pary, bo przegapiłam to, o czym w tym momencie usłyszałam, przyzwyczajona jednak do bodźcowania oczu czym innym. Ich finałowa ronda chyba jest jeszcze dostępna (zerknij na stronę PZTA na Facebooku), ale nie wiem, czy te subtelności można wychwycić wirtualnie.

Rady spod lady dla zawodników, czyli na co sędziowie zwracają uwagę

Poszczególne kategorie i ich charakterystykę opisałam na początku. Tu doszczegółowię, nad czym warto popracować, jeśli się myśli o dobrej pozycji w kategorii De Pista:

Tango jest wtedy, kiedy razem płyniemy… 
Na zdjęciu Inga Pawlicka.
Foto: Dorota Pisula

* Liczy się współpraca pary, a nie umiejętności poszczególnych tancerzy. I to, czy wiedzą, co się dzieje z każdym indywidualnie i z każdym na wzajem. Czyli to nie jest tak, że leader zasuwa, a follower daje się przestawiać, tylko on proponuje, ona interpretuje, on podąża za jej interpretacją… Dla niekumatych: obejrzeć w zwolnieniu topowe pary tej kategorii.

* Feeling – nie erotyczny, tylko ten w ruchu, który daje połączenie. Kontrola, estetyka i technika oczywiście się liczą, ale wtedy, kiedy finalnie wszystko razem współgra. Czyli NIE chodzi o to, że leader próbuje zrobić siedem „enrosków”, ona biegnie giro, trochę się przewraca, więc on ją musi mocniej przytrzymać po to, żeby trzepnąć gancho, a zaraz musi przyspieszyć, żeby zdążyć na variacion. Wtedy wychodzi efekt sportowy, albo za bardzo jak z tańca towarzyskiego – niby wszystko się zgadza: kąty, linie… To jest dla oka atrakcyjne. Czasem nawet figlarne, kiedy wjedzie rumbowe bioderko, ale jednak całość bywa za sztywna, za zimna.

Jeszcze raz zwycięzcy De Pista z przepustką do ćwierćfinału Mundial Buenos Aires.
Foto: Dorota Pisula

* W argentyńskiej kulturze tanga mocno zakorzenione jest, że to partner tańczy dla partnerki. I sędziowie widzą, czy tak jest. U nas – głośno się mówi, że zawody, rywalizacja w tangu? Fuj! A co się naprawdę dzieje? Prowadzący potrafią musztrować podążające. Albo w parze rywalizują, kto „jest lepszy” i robi mniej błędów.
A w rywalizacji w tangu o co innego chodzi. Argentyńczycy rywalizują z innymi o zatańczenie z wybraną partnerką. Rywalizują, by to z nimi kobiety miały najlepsze tandy. Często Polacy się dziwią (ba! Obrażają!), że kobiety uwielbiają tańczyć z Argentyńczykami i jeśli mają wybór, to właśnie ich wybierają. Tak, uwielbiamy, bo w trakcie tandy, kiedy tańczymy, to czujemy, że jesteśmy tylko my. Tylko ja z nim i on ze mną, dla mnie. Tak tańczą, że kobiecie nie przyjdzie do głowy myśleć o potrzebie kupna ziemniaków i butów zimowych dla dziecka. A nasi? Nieważne, czy dziewczyna na tyle tańczy, by pewnie stać na nogach. Trzepią nią na wszystkie strony, walą ganczo za ganczem, żeby pokazać, jaki z niego miszcz.

Adrian Otocki, prezes PZTA wręcza puchar w kategorii Milonguero Follower,
który zdobyła Brigita Rodriguez.

Foto: Dorota Pisula

* Tradycyjne figury w bliskim objęciu. Kiedyś Agnieszka Stach i Tymoteusz Ley powiedzieli: „Wszyscy tańczymy tango nuevo” (taki tytuł miał mój wywiad z nimi, ciągle dostępny na moim blogu). I tak, starego tanga sprzed stu lat nie tańczymy, jednak volcady, colgady i zamaszystość to nie w tej kategorii.

Kategoria Milonguero. Tu oceniany jest kunszt poszczególnych tancerzy.
Foto: Dorota Pisula

Podsumowując moje kuluarowe rozmowy, wnioski są takie: na różnych pokazach widoczny jest trend łączenia Escenario z De Salon i cały czas oglądamy podniesienia, wysokie wykopy. A to powoduje, że nam się redukuje gust. Kiedyś można było docenić kroczki, feeling, muzykalność. Wypatrywało się tego, co jest między tancerzami, na pierwszy rzut oka niewidocznego. Doceniało się kunszt. Potem zaczęły się podobać fruwające kiecki, „szpagat”, szybkość giro i precyzja techniczna. I tak, jeśli między tancerzami jest to COŚ, to też lubię popatrzeć. Ale druga strona medalu jest taka, że technika wypracowana latami czy w tańcu towarzyskim, balecie czy Escenario (trzeba na siłkę pochodzić, żeby dźwignąć partnerkę) – nie ma nic wspólnego z tym, czego potrzebujemy, żeby potańczyć na milondze. Czuć różnicę, kiedy na milondze tańczy się z „escenariowcem”, który może i ładnie wygląda, pewnie prowadzi, robi trudne figury i jego ciało umie zrobić dużo więcej niż ciało kolegi z milongi, ale w tangu tradycyjnym chodzi o coś innego.

Para z Kazachstanu: Svetlana Vyrypayeva & Ilyas Baiguzhin znaleźli się tuż za podium
De Pista, zdobyli drugie miejsce w Escenario i trzecie miejsce w kategorii Vals.
Foto: Dorota Pisula

Z moich osobistych doświadczeń, jeśli chodzi o taniec z pewnym czołowym „escenariowcem” – tak, doświadczyłam. Raz. Perfekcja ruchu i postawy, ale nie tańczył ze mną. Nie było nas. Na koniec przewrócił oczami i jęcząc zapytał, kiedy przyjdę do niego na lekcje…

Dalsze wnioski są takie, że Pista, czyli nasze tangowe spotkania na milongach, stoją normalnymi ludźmi. Tango można tańczyć do śmierci i w każdej sytuacji, także kiedy jesteś w kryzysie czy żałobie. I nie trzeba na każdej milondze być w kiecce za cztery stówy z kawałka elastycznej lajkry, a już na pewno nie w brokacie. Nie każda kobieta musi mieć dziesięciocentymetrowe obcasy. Jeśli wiemy, na co patrzeć, nie w każdym pokazie musimy oglądać szpagaty (przy okazji opisu festiwalu w Zakopanem wspomniałam, że tam na pokazach nie widziałam wysokich voleo! Nawet u Los Totis, pary scenicznej, która „w wysokie umie”. Idzie nowe, czyli „stare”: niskie boleo w poziomie). Pokazy z opowiedzianą historią, jako forma sztuki – tak. Ale kiedy jesteśmy przy Pista, to jesteśmy przy milondze, która nie jest formą sztuki, tylko formą spotkania.

Radość z tanga na milondze – to jest Pista!
Foto: Dorota Pisula

Dodatek: kategoria Milonguero

Każde ciało jest inne. I nie chodzi o to, że dziewczynka różni się od chłopczyka, tylko o to, że z każdym inaczej się tańczy. Każdy inaczej prowadzi i inaczej podąża. I tak jak dużą sztuką jest takie panowanie nad ciałem, by z każdym tańczyć tak samo (czasem bardzo estetycznie), tak ten rodzaj kontroli nie jest tym, czego szukają sędziowie. Bardziej doceniają, kiedy tancerze dopasowują się do siebie nawzajem i po to jest zmiana w parach po każdym tangu, żeby zaobserwować: jest tak czy nie…

Muzyka, parkiet i dwa ciała stanowiące jedność tangową…
Foto: Dorota Pisula

Dodatek ogólny

* Jeśli myślisz o startowaniu w zawodach albo jeśli chcesz sprawiać większą przyjemność świadomym partnerkom, odróżniaj figury tangowe od milongowych i valsowych. Nie zrobisz tego „na czuja”, ale możesz się nauczyć u dobrych nauczycieli (mamy w Polsce kilku takich, lepszych od przeciętnych Argentyńczyków – a takich też mamy). Naucz się odnajdywać w różnych rytmach. Naucz się tańczyć nie tylko do rytmu, lecz także do melodii.

Tango jest smutne? Bywa. Ale często wcale nie! I to jest cudowny aspekt De Pista!
Spotkania w parze.

Foto: Dorota Pisula

* Zastanawiałam się, czy mimika ma znaczenie. I dowiedziałam się, że może tak być. Jeśli tancerka ma szczęki zaciśnięte jakby biła rekord świata w sporcie wyczynowym albo starszy pan jest przez całą tandę uchachany jak przedszkolak w piaskownicy, to może mieć wpływ na ocenę całkowitą. Mimika sytuacyjna, czyli adekwatna do momentu w utworze i tego, co się dzieje w parze, na pewno jest ceniona. Wyuczona, sztuczna – jeśli jest dobrze zagrana, przejdzie w Escenario, ale w innych kategoriach raczej nie.

Na koniec

Kategoria De Pista, odd lewej: trzecie miejsce, drugie miejsce, zwycięzcy.
Foto: Dorota Pisula

Dowiedziałam się, że Siergiej i Elena, zwycięzcy De Pista, są świetnymi nauczycielami i bardzo uważnymi tancerzami socjalnymi. Nie są w ogóle „szołowo-szaleńczy”, za to są bardzo w kontakcie.
Ich wygrana nie jest „uznaniówką” czterech osób, które się umówiły. Dostali punkty za to COŚ, co jest najważniejsze w De Pista, a na co przeciętny widz nie umie patrzeć. W tym ja. Ale teraz już wiem, więc zobaczę 🙂 

I teraz rozumiem, dlaczego niektóre pary, zjawiskowe pokazowo, w mundialu nie osiągają sukcesów.

Wezwanie

W tym roku stawiło się 30 par, więc zwycięzcy De Pista i Escenario wskakują do ćwierćfinału Mundial Tango Buenos Aires. Gdyby było par 40, weszliby od razu do półfinału. Tak, takie zasady wymyślili Argentyńczycy. Biorąc pod uwagę, że rok temu wystartowało ok. 700 par, taki awans znacząco skraca dystans do finału.

Ponieważ mamy tyle super milongowych tancerzy i tancerek, a zasady, według jakich oceniają sędziowie macie powyżej, moje wezwanie brzmi: startuj w De Pista! Na Escenario nie będę namawiać, bo poza tegoroczną parą nie widzę kandydatów, ale do Pisty? Chodźcie! Macie rok na nauczenie się. Janek w półtora załatwił sprawę, więc skoro tuptasz po parkiecie już kilka lat, sprawdź się! Dla siebie. To znaczy: dobierz sobie parę, potrenujcie i do boju! Bonus: możesz się sprawdzić w Milonguero, gdzie oceniana/oceniany jesteś indywidualnie.

To co, deal?

Wywiad

O sprawach merytoryczno-organizacyjnych posłuchasz TU – rozmawiałam z Michałem Shevchenko, dyrektorem Pucharu Polski w Tangu Argentyńskim i Preeliminares Mundial Tango BA z ramienia Polskiego Związku Tanga Argentyńskiego.

Dziękuję za teraz, do następnego razu! 

To ja, Ania 🙂  Od wielu lat prowadzę tego bloga i kanał na YouTube. Jeśli uważasz ten wpis za wartościowy, udostępnij go lub wyślij tangowym znajomym. A jeżeli postawisz mi wirtualną kawę, wesprzesz opłacenie domeny i serwera, z których korzystam – dziękuję! 

 

Sopot Tango Weekend – maj 2025

Czekałam na tę imprezę z kilku powodów. Jeden z nich to taki, że lubię Bałtyk i spacery plażą, a nie byłam nad naszym morzem ponad dwadzieścia lat… W międzyczasie na wybrzeżu odbyły się dwie imprezy, na których miałam ochotę być, ale jedna nie pasowała mi ze względu na termin, a bytność na drugiej uniemożliwiło przeziębienie R.

Tym razem nic nam planów nie pokrzyżowało i pojechaliśmy.

Organizatorzy

Foto: Gdynia Tango Festival, impreza, na którą jeszcze nie dotarliśmy

Cieszyłam się na ten wyjazd także ze względu na nich: Beatę i Marcina Darkowiczów. Wcześniej nie mieliśmy okazji bliżej się poznać, a chciałam. Zwrócili moją uwagę już jakiś czas temu, kiedy okazało się, że nie są zwykłymi tancerzami bywającymi na maratonach czy festiwalach, lecz angażują się w rozwijanie naszego środowiska. A nie jest to wcale takie oczywiste, że ten, kto ma szkołę tańca czy nawet szkołę tanga, dba o rozwój (własny też). Niektórzy zachowują się, jakby byli organizatorami za karę… W tym przypadku tak nie jest, a prawda pokrywa się z dobrym wrażeniem! Obydwoje są pełni zapału, dobrej energii i widać, że ich impreza cieszy nie tylko gości, ale także ich samych (a z tym znowu: u różnych organizatorów różnie bywa, oj, różnie…). Atmosfera była świetna i na moje oko uczestnicy podzielali moją opinię.
Wspomnę też Alka, syna Beaty i Marcina: był bardzo dzielny na swoim posterunku, dbał o porządek i zaopatrzenie bufetu. Poza tym widać było, że cała trójka jest bardzo blisko ze sobą emocjonalnie. A jak rodzina jest zgrana, to każde dzieło ogarnie. Do tego zaangażowanie wolontariuszy, pyszne świeżo pieczone ciasta, trunki wszelakiego rodzaju pochłonięte w ilości ponad 80 butelek… Nie mam wątpliwości, że te cztery dni wymagały dużo nakładów i wysiłku, ale efekt naprawdę był imponujący. 

Foto: zrobione w niedzielę po południu, czyli pod koniec imprezy, a i tak jeszcze były
zarówno przekąski, jak i trunki…
 

Weekend

Rozpoczął się już w czwartek. My planowaliśmy pojechać w piątek i zostać do niedzieli. To znaczy: ja tak planowałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.

I teraz przygotuj się na fragment story telling baj mła., czyli mój standardzik: wykręcenie zamieszania, tu nawet jeszcze przed imprezą…

Sopot już na nas czekał…

Chciałam, żeby nocleg był jak najbliżej imprezy. Lubię spacerować, zwiedzać itepe, jednak na tango i z tanga lubię mieć trzy kroki. Góra pięć. Taki też obiekt znaleźliśmy jeszcze w lutym. R. zapłacił za trzy noce. W międzyczasie dostałam mejla o anulowaniu naszej rezerwacji, ale kasy nie zwrócili, więc po lekkich zawirowaniach przyszło ponowne potwierdzenie. I to mnie skołowało, a nadszedł czas kupowania biletów na pociąg. I kupiłam. R. przyleciał jak należało. Gdy byliśmy w drodze z lotniska, a była to środa, czyli dwa dni przed planowanym przeze mnie wyjazdem, zadzwoniła pani z zarezerwowanego apartamentu, że po wcześniejszym zamieszaniu z anulowaniem naszej rezerwacji, jakoś się rozmnożyły i tym razem widnieją rezerwacje dwie, więc czy skoro przyjeżdżamy w czwartek, to czy jedną może zwolnić… W czwartek?! Czyli następnego dnia. Ale ja bilety kupiłam na piątek! I na powrót w niedzielę! A zapłacone są trzy noce, jeszcze w lutym, księgowość zamknęła miesiąc i korekta wymagałaby nadzwyczajnego wysiłku pani księgowej, a sympatyczna pani z apartamentu bała się nieprzyjemności… Zdecydowaliśmy, że co prawda w czwartek nie zdążymy przyjechać, ale zmodyfikujemy rezerwację i zostaniemy na spokojnie do poniedziałku. I tak szczęśliwie mieliśmy ogromny pokój z wielką łazienką, ale gdybym nie znalazła mejla, że rezerwacja odwołana, to moglibyśmy spać nie wiem, gdzie. Co prawda Marcin zadeklarował kanapę, ale na szczęście nie musieliśmy skorzystać.

Ten pokój był w budynku obok i miał jak nic ze 30 metrów kwadratowych.

Prognoza pogody zapowiadała na sobotę deszcz. Przy okazji wpisu o Zakopanem wspominałam, że mam swoje konszachty z wiatrem, który steruje pogodą, więc załatwiłam, że przelotnie padało tylko w piątek, a sobota i niedziela były słoneczne. Dość chłodne, ale suche. W piątek zaliczyliśmy okolice sopockiego mola, w sobotę i niedzielę przeszliśmy się plażą i to nawet bez butów.

Ja nie byłam tak odważna… Chociaż byli też tacy, co nie poprzestali na moczeniu nóg.

Event

W piątek i sobotę były popołudniówki od 14.00 do 18.00 (w sobotę: na biało!), a później milongi wieczorno-nocne, od 20.00 do 4.00. Kończyliśmy trochę wcześniej, bo intensywne tangolonko odchodziło już od popołudnia. Wytańczyliśmy się, że hej. W obcasach byłam tylko w piątek, później już tylko płaskie butki.

W niedzielę natomiast poleciało już ciurkiem: od 14.00 do 18.00 milonga zamykająca Sopot Tango Weekend, o 18.00 rozpoczęło się after party, a o 22.00 stery przejęła Beba i zagrała tandy tradycyjne + alternatywne – bardzo taneczne! Aż chciało się zostać na parkiecie, co też było czynione.

Igor, niegdyś najbardziej radykalny tangowy talib, pląsał do alternatywy,
aż furczało!
Foto: Peter Stefanics.

Wspomnę o drobiazgu, ale dość istotnym estetycznie: otóż bardzo mi się podobały weekendowe bransoletki. Różnorodność wzorów powodowała, że niełatwo było się zdecydować: serduszko? koniczynka?

Ja ostatecznie wybrałam motylka, a R. żywe serce 🙂

Ludzie

Fajnie jest spotkać tych, których się lubi, a na co dzień nie ma okazji (od święta też rzadko). Igor Chmielnik, tangowy dinozaur, który zaczął prawie w przedszkolu, po ośmiu latach przerwy wrócił na tangowe salony. Koledzy i koleżanki z Gdańska i Olsztyna – miło było się uściskać i zatańczyć. Imprezę odwiedził także Julio Saavedra z partnerką, którego warszawiacy znają z lekcji i pokazów.

Na imprezie była liczna reprezentacja miejscowej społeczności.
Foto: Peter Stefanics.

Pogaduchy, żarty, ploteczki… Tych ostatnich było najmniej, za to wesołość nas nie opuszczała. Większość dopytywała się, kiedy następny sopocki weekend? Odpowiedź nie bardzo była satysfakcjonująca, na szczęście jednak obiecująca (szczegóły pod koniec tej relacji).

Para nauczycieli z Belfastu, Paula i Peter.
Foto: Peter Stefanics

Jak dla mnie ilość osób była optymalna (limit 100 osób). Niektórzy mówili, że jeszcze z dziesięć par by się zmieściło, bo nie wszyscy przychodzą w jednym czasie i nie wszyscy w tym samym czasie tańczą, wiadomix. Dla mnie było super, bo nie było ciasnoty, a i nogą można było sobie machnąć. Jedno, co czasem doskwierało, to ładowanie się na parkiet bez uważności na tańczące pary i wolne elektrony tańczące w rozgwiazdę, ale nie działo się to na szczęście aż tak często (w tym był warszawiak z dużym stażem. Nieładnie! I nie mówię tu o tańczeniu na środku sali, bo to jest jak najbardziej ok. Mówię o lataniu w poprzek).

Złoty człowiek – jedyny uprawniony do lewitowania w poprzek parkietu.
Foto: Krzysztof Rficz.

Miejsce

Boso Dance Studio Beaty i Marcina usytuowane jest 10 minut spacerkiem od dworca kolejowego, 12 minut od plaży, 25 minut od mola (tak, wyraz molo się odmienia i cóż poradzić, że kojarzy się z owadem). My mieliśmy nocleg w budynku obok i – jak to stwierdził Marcin – jeśli muzyka by nam się nie podobała, to mogliśmy z okna rzucać w DJ-a pomidorami hehe… Na szczęście nie było takiej potrzeby.

Fragment białej popołudniówki, a za oknem widać budynek z naszym apartamentem.

Gusta muzyczne są różne, ale generalnie uważam, że muzyka była dobra, a każdy DJ dokonał takiego wyboru, że można było potańczyć. Podłoga była rewelacyjna, do tego klimatyczne oświetlenie, dobre nagłośnienie, strefa chill, bogaty bufet w przekąski, owoce, ciasta i trunki nic dziwnego, że padło wiele deklaracji ponownego przyjazdu. 

Gosia w niedzielę oznajmiła Marcinowi, że co prawda rejestracji jeszcze nie ma, ale ona już się wpisuje na listę rezerwową…

Podsumowując

Bardzo, bardzo udana impreza towarzysko-tangowa! R. mówi, że jedna z najlepszych, na jakich był. Ja też mogę to samo powiedzieć. Wiadomo, że impreza jest dla każdego na tyle udana, na ile się dobrze bawił. Myślę, że świetnie bawili się wszyscy. Beba i Marcin zadbali o idealny balans z przewagą – uwaga liderów! Tak, dobrze czytasz. Efekt: panowie nie czuli się osaczani i nagabywani, więc nastroje mieli dobre, co przekładało się na tańczenie. Kameralne imprezy mają tę przewagę nad dużymi, że chcący nawiązać nowe znajomości nie mają z tym problemu, a miradę i cabeceo można trzasnąć z drugiego końca sali.

Foto: Irina Yastrebkova

To, co ważne: generalnie nie było wyalienowanych towarzystw wzajemnej adoracji, tańczących tylko ze sobą. Impreza była prawdziwie socjalna. Jasne, że nie zawsze i nie wszystkim udawało się zatańczyć z tym, z kim chciał, ale tutaj nie było czegoś takiego, że „z tej strony my, a z tamtej oni”.

Jacy gospodarze, taka energia eventu

Dlatego zachęcam: wypatruj kolejnego sopockiego weekendu! Drogie panie, aby ten idealny balans był możliwy, rozmawiajcie z kolegami, z którymi lubicie tańczyć, żeby rezerwowali czas (kiedy zaraz napiszę). Samej na kameralną imprezę trudno się dostać. Co prawda nie jest to całkiem niemożliwe, bo bywa, że panowie zgłaszają się sami, jednak zawsze większą pewność ma się wtedy, kiedy ma się z kim.

Foto: Peter Stefanics

Co do gospodarzy naprawdę super jest, kiedy widać, że także mają radochę ze wspólnej zabawy. Że dbają o atmosferę i komfort uczestników z prawdziwym zaangażowaniem. Tych, którzy byli, zachęcam do zostawienia komentarza, zawsze to większa zachęta na przyszłość dla innych.

Foto: Peter Stefanics

Zapowiedzi

Słuchajcie! Zacznę od tego, że Marcin Darkowicz, zapalony żeglarz, organizuje tangowy rejs po przepięknej greckiej Zatoce Sarońskiej. Nie musisz być żeglarzem, nie będzie kołysało, za to będą zachody słońca, zakamarki małych plaż, zwiedzanie urokliwych miejsc, greckie tawerny i tango… Na początku fajne warsztaty z super parą (Virginia Vasconi & David Alejandro Palo), a potem lajcikowo, bez napinki, bez pośpiechu, w komfortowych warunkach wynajętych jachtów sternicy zapewnieni!

Foto: poglądowe (Pixabay).

Link do wydarzenia znajdziesz TU. Mam taki pomysł, żeby systematycznie pojawiały się informacje z ciekawostkami i atrakcjami, których będzie można doświadczyć. Nie mam wątpliwości, że to będzie bardzo udany rejs, więc rezerwuj czas na urlop: 10 18 października tego roku. Zbiera się całkiem fajna ekipa! Już jest ok. 20 osób. A niedługo po powrocie, czyli 24 – 26 października, kolejny Sopot Tango Weekend, na którym będzie gościła para z rejsu.

Maraton na zamku w Książu

Foto: zasoby Internetu (nie znalazłam autora, ale po mojej wizycie będę miała swoje zdjęcia).

Zanim nastanie październik, zachęcam, żeby zarejestrować się na maraton w Książu (link znajdziesz TU), który odbędzie się już w najbliższy weekend, czyli 16 – 18 maja (z pre party w czwartek we Wrocławiu) . Zmiany tak szybko zachodzą, życie jest tak dynamiczne, że nie wiadomo, co to będzie za rok, czy ten maraton się odbędzie, czy np. zamek nie zamorduje imprezy cenami… Dlatego co masz zrobić za rok, zrób teraz! Cena za full pass jest sprzed trzech lat.

Dodatkowa atrakcja – nocne zwiedzanie zamku!

Nie jest wliczone w cenę maratonu i jest to atrakcja specjalna. Fragment opisu brzmi tak: „🌕 Czy słyszycie wycie w oddali? 🐺 Właśnie w okolicach weekendu nastanie jedna z najbardziej wyjątkowych nocy tego miesiąca – pełnia księżyca! 🌙 To czas paranormalnych wydarzeń, duchów i ciemności.(…) 👀 Dla kogo? Dla odważnych dorosłych, którzy nie boją się ciemności, schodów, tajemniczych zakamarków, ani krzyku dobiegającego z ciemności.(…) ⏳ Jak długo? ok. 90 minut.

🔎 Co zobaczycie? głównie nieudostępniane dziennie, mroczne pomieszczenia, gdzie cisza jest złotem, a tajemnica sercem przygody. Otwórzcie drzwi do nieznanego! 🎩 Atrakcje? Nieustraszony przewodnik, paranormalne spotkania, przerażające historie (czasem histerie), magiczne obrzędy, dużo emocji (trochę trwogi, trochę przerażenia, jeżeli szybko biegacie to i śmiechu), trochę zjaw, a dalej… nie powiemy!”. Czyż to nie jest fascynujące? Dla mnie absolutnie tak!
Cały opis zwiedzania i link do zakupu biletów znajdziesz TU.

Zamek Książ nocą.
Foto: Mateusz Macuda Fotografia

Zamek Książ to jedna z najpiękniejszych europejskich budowli. Obejrzyj to krótkie video – miejsce jest niesamowite! Można oczywiście pojechać bez tanga, ale przecież zdecydowanie lepiej jechać z tangiem, i to jakim! Jest okazja, grzech nie skorzystać. To jest większa impreza, z dużym rozmachem, tańczy się na sali balowej, catering tego maratonu jest już legendą nie czekaj, bo nie ma na co, tylko rejestruj się i przyjedź! Zamkowe ogrody są pięknym tłem do sesji zdjęciowej. Możesz sobie zrobić własnym telefonem, ale będą też tam fotografowie i myślę, że będzie można umówić się na prywatną sesję. Z noclegami też nie ma problemu. Są różne hotele, można też znaleźć apartament w Wałbrzychu (sporo tańszy, a organizator poinformował mnie, że dojazd do zamku Uberem to koszt kilkunastu złotych).

 La Juan D’Arienzo Orchestra

Foto: webside zespołu.

Jeżeli z jakichś powodów nie możesz jechać do Książa, wybierz się w piątek 16.05. na milongę z La Juan D’Arienzo Orquestra, która zagra koncert w Warszawie. Przyjedzie dziesięciu muzyków, w tym czterech (!) bandoneonistów. Słyszałam ich na Majorce, w Istambule i w Buenos Aires, a Ty, w tej chwili, możesz posłuchać ich TU. TO JEST CZAD! I tańczy się do nich bosko. Salon Tanga we współpracy z Milongą Warszawską zaprasza na ul. Poligonową 32 w godz. od 21.00 do 3.00., wstęp 170 zł (DJ: Ezequiel Mendoza).
***********************************************************************************************

Czyż życie nie jest piękne? Tyle możliwości… Żyjemy dla rozwijania się poprzez doświadczanie. Zatem doświadczajmy pełną piersią i wszystkimi zmysłami!

Jeżeli lubisz mnie czytać, w ramach wymiany energii możesz postawić mi wirtualna kawę, za którą dziękuję, bo mogę opłacić domenę serwer tego bloga.
Do następnego razu!
Ania

Gardele 2025 i Zakopane Infinity Tango Marathon

Pierwsza edycja Nieskończoności

To była pierwsza edycja Gardeli, czyli tangowych Oskarów, a także pierwsza edycja tego festiwalu. Byłam bardzo ciekawa zarówno samej Gardelowej Gali, jak i całej imprezy: organizacji, frekwencji, muzyki, parkietu… Sam hotel Belvedere, w którym odbywał się event, wiele lat temu „wprowadzała na rynek” moja znajoma z lat młodości. A Zakopane… Byłam tu 37 (!) lat temu. Teraz, mimo targania walizki (wtedy nie targałam, a walizka, mimo że nieduża i na kółkach, nie jest poręczna podczas przechadzki), postanowiłam zrobić sobie z dworca spacer.

Idąc pod górkę, zatrzymywałam się dla wytchnienia i zrobienia zdjęć.

Zakopane

Widziałam tylko niewielki fragment od dworca do hotelu, ale i tak mogę stwierdzić, że nasz sztandarowy górski kurort się rozbudował, nie ma smogu, a różnych delikatesów i knajpek (mniejszych i większych) jest co kilka kroków cała masa.

To był bardzo dobrze zaopatrzony sklep.

Bez trudu odnalazłam miejsce, gdzie z rodzicami byłam na wakacjach i gdzie spędziłam moją pierwszą podróż poślubną…

To był trochę spacer sentymentalny, ale nie z powodu tęsknoty za przeszłością (nie chciałabym być znowu dzieckiem, bo wolę o sobie stanowić i nie chciałabym być żoną męża, z którym się rozwiodłam), tylko refleksji, że tyle lat minęło, a zupełnie nie czuję tego upływu czasu i przypływu wieku… Tak więc spacer odbył się na krótkim odcinku. Dlaczego nie widziałam więcej? Nie poszłam na Krupówki albo na Giewont?

Giewont obfotografowałam o różnych porach.

Ano dlatego, że…

Początek tego wątku jest taki, że sprawdziłam prognozę pogody. W aplikacji pogodowej pokazało, że w sobotę ma padać deszcz, za to w niedzielę śnieg. A że „umiem w czary”, to dogadałam się z moim ukochanym żywiołem Wiatrem (bo to on zarządza pogodą), że deszczu żadnego nie będzie, a skoro coś musi padać, to niech będzie śnieg. W domu intuicja ciągnęła mnie do półki z solidniejszymi butami, jednak umysł logiczny uznał, że skoro w piątek ma być 13 stopni, to potem nawet jak poprószy śnieżek, trampki w zupełności wystarczą.

Zakopane to także baza nowych nieruchomości z apartamentami na wynajem.

Zawsze powtarzam: logika jest ważna, ale przereklamowana.

Bo…

Liczyłam na poprószenie, a nie na popadanie! I to solidne. Zapomniałam, że śnieg może spaść w TAKIEJ ilości! Ponieważ miałam ze sobą tylko trampki, buty tangowe i hotelowe kapcie, nie zdecydowałam się na dłuższą eskapadę. Aczkolwiek zdobycie Giewontu w hotelowych kapciach brzmi zachęcająco, nieprawdaż?

Foto: Katarzyna Tycner

Prawdaż! Jednak nie musiałam w tych kapciach popylać, bo mogłam zobaczyć Śpiącego Rycerza m.in. z tarasu hotelowej restauracji. Oprócz pięknego widoku nie mogę nie pochwalić kuchni: było pysznie! Miałyśmy wybrać się do góralskiej karczmy, ale cieszę się, że ostatecznie zdecydowałyśmy inaczej.

Ja, Dominika Kołodziejska, Kasia Tycner i Ela Kopeć

Wracając do aury – miałam okazję odczuć i zobaczyć prawdziwą zimę tej wiosny. Dzielnie szłam w moich trampkach przez zaspy. Dodam: trampkach dizajnerskich, bez sznurówek. Dominiczka miała niedizajnerskie buciory ze sznurówkami i to jej palce zmarzły, a mi w moich trampkach nie.

Foto: Dominika Kołodziejska

Kasia (Tycner) miała stylowe kozaki. Wspominam o tym, ponieważ na tej imprezie ramię w ramię we trzy dzielnie pokonywałyśmy zaspy.

Festiwal

Odbył się w bardzo dobrych warunkach. Sala wieczorem była klimatycznie oświetlona, a w dzień, na popołudniówkach, przez sufit wpadało dzienne światło, co ja akurat bardzo lubię.

Stołów i krzeseł była wystarczająca ilość, więc było wygodnie. To też lubię, bo moja torebka i szal lubią być w jednym miejscu. Jak zwykle miejsce do polowania na tandę było między wejściem a barem. Mnie się nie chciało polować. Kto chciał zatańczyć, widział, gdzie jestem.

Parkiet – jak dla mnie doskonały! Odpowiednio śliski. Przypomnę tu stwierdzenie Jacka Mazurkiewicza, że nie ma zbyt śliskich parkietów, tylko ludzie nie umieją tańczyć… Oj, Jacku, nie było Cię na Szyndzielni. Jeździliśmy tam jak na łyżwach. A że było to jakieś 12 lat temu, to istnieje prawdopodobieństwo, że jednak tangolić nie umieliśmy…

Frekwencja dopisała – było ponad 300 osób, co przy takiej ilości różnych imprez jest wynikiem imponującym. Balans też był bardzo dobry, a jak wiemy, na festiwalach bywa z tym różnie, a właściwie na festiwalach balans nie występuje.

Zwykle na festiwalach jest sporo różnych stoisk. Tym razem było jedno stoisko z tangowymi ciuchami Weroniki Niezgody, która odebrała statuetkę w kategorii Fashion, i jedno z butami, a także z ceramiką i literackimi dokonaniami nominowanych kolegów w kategorii Literatura (Luis Cono miał swoje „Wyznania milonguero” po hiszpańsku i angielsku, Krzysztof Kardaś miał dwa tomiki przetłumaczonych na język polski tang, które można śpiewać, Marcin Świstak z Energii Tanga i ja nie mieliśmy swoich stoisk, ale bardzo mi miło, że zamawialiście moje książki, które już do Was wyruszyły!). .

Jeżeli chodzi o muzykę – każdy ma inny gust, trudno wszystkim dogodzić. Ja lubię, kiedy jest zarówno rytm, jak i melodia. Ma być ogień. Romantyczno–nostalgiczne zawodzenia mnie nie niosą. Me gusta zdecydowanie była nocna milonga niedzielna (a właściwie after party, na szczęście nie musieliśmy się nigdzie przenosić). Piotr Kozołub zagrał tak jakby na moje zamówienie: gorąco, z pazurem, co w tangu uwielbiam. Dla mnie zdecydowanie najlepszy set festiwalu!

Z dodatkowych udogodnień: bar, umiejscowiony w rogu, był czynny do 3.00. Ceny hotelowe, ale na hasło „Tango” była zniżka. Można było wnosić swoje napoje.

Pokazy

Foto: Krzysztof Rficz

Czwartkowego nie widziałam, bo jeszcze mnie nie było. Sobotni Los Totis to czad i magia, ale nie dziwota, skoro to topowa para światowej rangi. Piątek i niedziela: jedna z par totalnie nie przykuła mojej uwagi, a druga… Przeżyłam po raz pierwszy coś, co do tej pory mi się nie zdarzyło: nie miałam efektu „łoł”, ale para nie straciła mojej uwagi i przytrzymał ją On, chociaż zawsze głównie patrzę na nogi i postawę kobiet. Tym razem Ona zniknęła i NIE dlatego, że On ją przytłoczył, tylko dlatego, że jak dla mnie widać było Jego maestrię i doświadczenie, natomiast przed Nią jeszcze daleka droga.

Pamiętaj, że to jest mój blog i moje subiektywne odczucia.

Doświadczenie

Koleżanka mi powiedziała, że ona nie umie ocenić pokazu, bo nie wie, na co patrzeć. Dla wielu występujących par pocieszające jest to, że tak ma jakieś 70% widzów (nie, nie robiłam badań, szacuję „na czuja”). Ja mam Księżyc w Pannie, więc akurat wyłapuję szczegóły (będzie o tym jeszcze dalej). Poza tym, jeśli bierzesz udział w warsztatach, to nawet jeśli na milongach nie tańczysz tego, czego się uczyłaś/eś, masz większą wrażliwość w patrzeniu na ten akurat element. 
Jeżeli chcesz zobaczyć, jak wyglądała Ronda de Maestros, zajrzyj TU.

Wisienka na torcie

Powyższe puchary należą do Dominiki i Grzegorza, a TU możesz zobaczyć ich pokaz.

Czyli niezapowiedziany pokaz milongi w wykonaniu Dominiki Jasik i Grzegorza Kałmuczaka. No powiem Wam… Gdybym ja była tancerką, to w obecności tej pary odmówiłabym tańczenia milongi, bo nie bez powodu ta para jest akurat w milondze (i nie tylko, ale tu zwłaszcza) tak utytułowana. Światowa liga! Prowadzenie Grzegorza i ogromny talent oraz taneczny wdzięk Dominiki są naszym tangowym dobrem narodowym. Jestem pewna, że jeszcze niejeden światowy sukces przed nimi.

Lamus

Ostatnio zauważyłam podczas oglądania różnych pokazów, że w tangu coraz rzadziej jest robione wysokie voleo (czyli boleo). Czyżby odchodziło do lamusa? Tutaj też: nawet Los Totis, które „w wysokie umie”, ograniczyło się do niskiego poziomego, „w starym stylu nuevo” z lat 80. A jako ciekawostkę dodam, że pierwsza w Polsce, jeszcze przed pandemią, doceniła je nasza warszawska Kasia Chmielewska. Czyli tendencja jest taka, że na pokazach chyba będzie mniej baletu i cyrku. Oczywiście estetyka współczesnego „starego” boleo jest inna, widać sprawność i kunszt współczesnych tancerek. Natomiast w milondze akurat wysokie boleo dodaje smaku całości, co pięknie wytańczyła Dominika prowadzona przez Grzegorza. Absolutny zachwyt!

Foto: Rafał Goral

Gardele

Nominacje były w sześciu kategoriach (kolejność wymieniona przeze mnie nie ma znaczenia): Sztuka, DJ, Literatura, Fashion, Foto, Człowiek Roku. Mimo że regulamin przewidywał stawiennictwo obowiązkowe, część nie dojechała (z różnych względów), jednak nie została zdyskwalifikowana. Ponieważ nikt z nieobecnych nie otrzymał wystarczającej ilości głosów, by dostać statuetkę Gardela (piękna!), siary nie było.

O samym pomyśle Gardeli i jego zapleczu zrobię osobny materiał.

Statuetki czekające na ogłoszenie wyników

Konkurs

Jak każdy: rządzi się pewnymi prawami. Tutaj głosować mogli tylko uczestnicy festiwalu. Część z nich w ogóle nie była zainteresowana ani nominowanymi, ani wynikami. Ja sama miałam mieszane uczucia, kiedy dostałam nominację. Zastanawiałam się, po co „to”, czy ma sens… Ostatecznie doszłam do wniosku, że ma. To jest takie tangowe święto tangowych ludzi: są nominowani, są głosujący, są emocje… Wiem, że niektórzy przychodzą na wydarzenia tangowe tylko po taniec. Też należę do tego grona, nie lubię udziwnień i milongowych „przeszkadzaczy”, jednak rozszerzyłam moje horyzonty o wspólne świętowanie wyjątkowych okazji.

Część uczestników festiwalu mocno się zaangażowała. Jedni byli zachwyceni wynikami głosowania, a inni rozczarowani. Tak, mówię o głosujących, a nie nominowanych.

Każdy taki konkurs jest też konkursem sympatii. Wszyscy nominowani we wszystkich kategoriach mają na swoim koncie dorobek na rzecz tanga. Czasem jest to bardziej widoczne, czasem mniej. Kulisy głosowania i inne odczucia zamieszczę kończąc ten wpis, a wszystkich nominowanych we wszystkich kategoriach znajdziesz TU.

Zwycięzcy

W kategorii Sztuka statuetkę dostała Kasia de Goya, Fashion – Weronika Niezgoda, Literatura – Luis Cono, Foto – Aliszja Ka, Dj – Ayad Zia, Człowiek Roku – Dominika Jasik & Grzegorz Kałmuczak.

Tutaj serdecznie dziękuję za oddane na mnie głosy, dowody Waszej sympatii, ciepłe słowa i uściski. Nie wiem, kiedy ukaże się moja kolejna książka. Może będzie to audiobook w odcinkach..? Zobaczymy. „Tangowe obyczaje” zostały rozpoczęte, piszą się. Może audiobook to jest dobra opcja? Daj znać, co o tym myślisz.

Jak to przy okazji każdego konkursu, pojawiają się teorie spiskowe

Kochani! Nie idźcie tą drogą. Zasady były proste: głosują tylko uczestnicy festiwalu. W niektórych kategoriach zjechała się większa ilość tangowych przyjaciół danego kandydata i to jest cała tajemnica zwycięstwa. Ja sama w niektórych kategoriach głosowałam ze względu na sympatię i docenienie całości dokonań, a konkursowe dzieła zobaczyłam już po ogłoszeniu wyników. Powiem więcej: w jednym przypadku dzieło mi się wcale nie podobało i w ogóle całość mi się mało podoba, ale dokonania są, sympatia jest i na to oddałam swój głos.

Foto: Aliszja Ka 

Atmosfera

Jak na każdej imprezie: są grona znajomych, którzy siedzą ze sobą, tańczą ze sobą, ucztują ze sobą. I żeby była jasność: ja nie widzę w tym nic złego, bo każdy robi, co uważa. O! Natomiast zauważyłam, że gdybym na pewne osoby „nie wpadła”, pewnie byśmy się nie przywitali. Bo chęć witania się lub jej brak z czegoś wynika. Czasem pewien etap się kończy, znajomości ewoluują. I pięknie! Zawsze, kiedy zrobimy miejsce na nowe, ono przyjdzie.

Z tym witaniem to też niezły numer

Ja nie mogę ot tak, po prostu, uczestniczyć w jakiejś imprezie. Zawsze muszę mieć przygody. Tym razem powitaniowe.

Uściskałam serdecznie pewną kobietę, wymawiając jej imię i będąc pewna, że to ta, za którą ją biorę. Odwzajemniła uścisk, ale bez zbytniego entuzjazmu. Następnie do mnie przyszła się przywitać ta, za którą wzięłam tamtą. Ja mówię: „Ale przecież się witałyśmy”, a ona, że ależ skąd. Dnia kolejnego załapałam: dla mnie były podobne. Dorwałam Słonecznika (kto zna, ten zna, a jak nie zna, to może pozna), który rozmawiał z tą pierwszą i wzięłam na spytki. Okazało się, że to dwie różne babeczki, ale na imię mają tak samo. Czyli przywitałam się serdecznie z kobitką, której nie znam. Hehe, wyobrażam sobie jej zdziwienie.

Pomroczność jasna dopadła mnie także po przedstawianiu się nominowanych. Zaczęłam serdecznie witać się ze znajomym uwiecznionym na konkursowym zdjęciu Doroty Pisuli, a Józef na to, że przecież gratulował mi nominacji, więc już się przywitaliśmy…

Foto: nie wiem, kto zrobił, ale jest na nim Dorota z opisanym zdjęciem i jego bohaterami 🙂 

Mój apel jako drobna dygresja

Jeśli mnie widzisz, a ja jakbym nie widziała Ciebie, to NIE dlatego, że mam muchy w nosie, tylko dlatego, że jestem w swoim wnętrzu. Zdarza mi się wejść do pomieszczenia pełnego znajomych i nie powiedzieć „dzień dobry”. Zdarza mi się kogoś nie zauważyć (chyba że spróbuje się schować – wtedy na pewno zobaczę heh). Zdarza mi się nie widzieć mirada i cabeceo, ale tu ostrożnie, bo czasem jednak widzę, tylko nie chcę… Ot, taka tangowa możliwość. Nasuwa mi się jedna ogólna podpowiedź: warunki oświetleniowe bywają różne, ale ZAWSZE można tak stanąć, żeby obiekt nie miał wątpliwości, że chodzi o niego/nią. Tyle że to temat na inną rozprawkę.

Ach, te kolczyki! Piękne.

Podsumowanie

Pierwsza edycja Zakopane Infinity Tango Festival moim zdaniem była bardzo udana (uczestnicy mogą wyrazić swoją opinię TU). Nie mam wątpliwości, że kolejne będą jeszcze lepsze. Zakopane w kwietniu? Co roku? Ciekawa opcja warta zaplanowania. Myślę, że zarządcy hotelu także byli zadowoleni z takiej imprezy i takich gości. To dobra moneta przetargowa na negocjacje w sprawie przyszłorocznej oferty hotelowej dla uczestników festiwalu. Na kolejną edycję także wyczaruję śnieg!

Festiwal zaczynał się wiosną, a nastała zima…

I pewnie nie zabiorę innych butów, skoro trampki dały radę. W zaspach i na parkiecie. Miałam taki wieczór, że nie chciało mi się zakładać butów tangowych, więc wyszedł wieczór trampkarski. Tańczyłam z tymi, których określiłam jako nie cierpiących z powodu ograniczonej mobilności pivotowej. Nie tańczyłam, kiedy chciałam oszczędzić ewentualnej przykrości.

Chociaż…. Najlepszą tandę festiwalu miałam właśnie w trampkach z tanguero wcale niezbyt doświadczonym. Ale była moc i connection.

Rozmowy

Niesamowicie cudowne. Poruszające. Miałam okazję porozmawiać tak głębiej ze znajomym właściwie z widzenia, ale też z nowo poznanymi ludźmi, młodym małżeństwem zaangażowanym w sztukę i tango.

Z tą sztuką to był niezły numer, a konkretnie z jedną rzeźbą. Otóż wiele lat temu, jeszcze przed pandemią, nasza warszawska Marzena zamówiła rzeźbę. Ponieważ nastało pandemiczne wariactwo, ludziom rozum odebrało, władze nas chciały zniewolić, więc nie było okazji, by ją odebrać, a strony nie bardzo umiały się odnaleźć w czeluściach internetów. Patryk Zysnarski, nominowany w kategorii Sztuka, przywiózł ze sobą różne dzieła, w tym tę rzeźbę, którą Marzena zamówiła lata świetlne temu. Tu, w Zakopanem ją dopiero po raz pierwszy zobaczyła i oczywiście odebrała.

Patryk jest niezwykle zdolnym artystą. 

Na zakończenie chcę wspomnieć o dwóch osobach. A skoro chcę, to to zrobię, o!

Michał

Foto: JC-Tango

Znamy się od baaardzo wielu lat. Miał różne pomysły na swoje życie, ale w tangu od początku był wizjonerem i chciał te wizje realizować. Dla mnie Michał jest dowodem na to, że jeśli „coś” cię niesie, to cię doniesie. Jeżeli masz wizję, czujesz ją, to Wszechświat tak się ułoży, że się ułoży. Droga bywa wyboista, czasem wymusza zatrzymanie się, ale jeśli ma się wizję, znajdzie się miejsce, znajdą się ludzie, znajdą się pieniądze. Mój znajomy gangster kiedyś powiedział, że jeśli pomysł jest dobry, środki się znajdą. I dokładnie tak jest. Michał wymyśla, a reszta się układa. Do tego razem z żoną Vitaliną rozwija się tanecznie, czego potwierdzeniem jest wygrana w trzech kategoriach na Tango Baltic Open Cup w Rydze (la pista, vals, milonga). Prywatnie też wszystko poukładał, więc widać, że to jest jego świetny czas, niech trwa! 

Jola

Foto: z zasobów Joli

Mecenas sztuki tangowej Jolantę Olszowy-Oleś miałam okazję poznać podczas wyprawy do Buenos Aires, której byłam orendowniczką (wyprawy, Jolanty jestem teraz). Jola zrobiła takie zakupy, które dały solidną podwalinę Muzeum Tanga zlokalizowanego w Bielsku-Białej. Te zakupy to prawie 100 kg nadbagażu i chyba ze cztery walizy różnych cudowności. Nie poprzestała na tym. Dzięki niej Muzeum Tanga ma siedzibę, eksponaty (m.in. 45 instrumentów: bandoneony i skrzypce) i dorobiło się filii – ale to temat na zupełni inny wpis, który się niebawem ukaże (moje „niebawem” jest bardzo elastyczne, ale jeśli mnie zachęcisz chociażby zostawioną reakcją, nastąpi szybciej heh). Jola była jednym z członków Kapituły konkursu.

Kuluary Gardeli

Z głosowaniem, jak było, już wyjaśniłam. Ale! Wcześniej Michał nas instruował, że ponieważ głosowanie na siebie byłoby mało etyczne, to nominowani w danej kategorii nie mogą głosować, za to w innych kategoriach tak. Stworzono arkusz Google.

No więc głosuję. Kategorię „Literatura” omijam, bo jestem nominowana. I co? „Gugiel” mnie nie przepuszcza, każe zaznaczyć także moją kategorię. Mój Księżyc w Pannie pognał mnie do Michała z pytaniem, co mam zrobić?

Michał popatrzył spod oka i rzekł: „Możesz na siebie głosować!”, po czym na moim telefonie oddał na mnie głos… Zatem oświadczam, że to nie ja na siebie głosowałam! Ale! Głos Szefa w moim telefonie nie wystarczył, by Gardel pojechał ze mną.

A teraz uwaga! Normalnie nienormalne! Kasia Tycner prowadząca dla Was „Tangowe historie”, wkładająca czas, serce i duszę w swoją grupę, po moim doświadczeniu z głosowaniem mogła na siebie oddać głos, a tego nie zrobiła! Kasia robi niesamowitą robotę, jeśli chodzi o informowanie dotyczące różnych wydarzeń, polskich i zagranicznych. Grupa „Tangowe historie” cieszy się popularnością i słusznie. Kasia robi mrówczą robotę, czyli że wykopuje wszystko odnośnie tangowych imprez, co się da.

Kasia z góralską kapelą 

Na koniec zapowiedzi

W maju szykuje się fajna, kameralna impreza w Sopocie. Rejestracja jest zamknięta, ale jeśli jesteś zaawansowany i chcesz tam być, daj znać. Organizatorzy zadbali o dobry poziom tangowy, do tego morze… JARAM SIĘ! Zaraz potem Książ w książęcej energii. Maraton znany z pięknych wnętrz, super cateringu i atmosfery. Rejestracja trwa! Ceny nie podnieśli, hasła na zniżki nie ma, za to piękna impreza czeka! Wszystkie informacje znajdziesz TU.

Pomysł na promocję tanga

Tak mi wpadło do głowy, że jeśli chcesz, by środowisko tangowe szybciej przyrastało, możesz się do tego przyczynić. Tak, Ty!

Napisałam dwie książki. Jedna wprowadza w środowisko tanga (mirada, cabeceo, ronda i te sprawy – wszystkie opisane tangowe sytuacje są prawdziwe!), druga porusza aspekt tanga w przedwojennej i wojennej Warszawie. Odbyłam kilka spotkań autorskich. Każde było obrazowane pokazem tanga, każde cieszyło się dużym zainteresowaniem, bo tango przyciąga jak magnes. Przy okazji jednego ze spotkań, na które przyszły tłumy (zostawiliśmy otwarte drzwi do sali teatralnej, aby wszyscy mogli wziąć udział), przyjmowałam zapisy na kurs tanga, finansowany właśnie przez Dom Kultury Śródmieście. Powstały dwie grupy i niezmiernie się cieszę, że niektórzy do dzisiaj są tangowo aktywni.

No dobrze, to co Ty możesz zrobić, żeby wspomóc rozwój środowiska tangowego? Otóż:

  1. Zgłoś się do mnie po moje książki (koszt obu z przesyłką paczkomatem to 78 zł). Jeśli nie czytałaś/eś – przeczytaj! Gwarantuję humor, wzruszenia i to, że nie wszystko jest takie, jak się na początku wydaje…

  2. Idź do biblioteki w swoim mieście/dzielnicy. Przekaż kierowniczce obie książki i zaproponuj, żeby zorganizowała spotkanie autorskie z pokazem tanga. Biblioteki mają na to fundusze. Jeśli będzie zainteresowana, skieruj do mnie, ustalimy szczegóły.

  3. Do obu książek włóż informacje o miejscowej społeczności tangowej, namiar na szkołę lub milongę. Można to zrobić w formie zakładki albo ulotki. Przy druku cyfrowym nie ma problemu z wydrukowaniem dwóch egzemplarzy do obu książek.

  4. Pokaz tanga byłby zrealizowany z miejscową parą. Mogą to być nauczyciele, ale nie muszą.

    Z doświadczenia Ci powiem, że takie spotkanie z tangiem jest wydarzeniem, na które przychodzi dużo ludzi. Na największym spotkaniu, które odbyło się w sali teatralnej Domu Kultury Śródmieście, przyszło ponad 100 osób (miejsc na widowni jest 89). Kiedy zapytałam, kto czytał moją książkę, podniosły się dwie ręce: dziennikarki prowadzącej spotkanie i mojej koleżanki. Nie miałam wątpliwości, że to nie „moja autorska osoba” przyciągnęła tłumy, tylko tango. Ponieważ jestem ciekawą rozmówczynią (i nie zamierzam być fałszywie skromna), spotkanie było bardzo udane i poszerzyłam grono czytelników o kolejne osoby. Tak więc mam nadzieję, że zachęciłam Cię do tego, by spróbować zasiać tango na swoim podwórku…

    A jeżeli lubisz mnie czytać, zawsze możesz mi postawić wirtualną kawę – dziękuję!

Nominacja: konkurs Gardele 2025

Jest sprawa!

Jeżeli wolisz wersję do słuchania, kliknij TU

Zostałam nominowana do konkursu Gardela w kategorii „Literatura”. Jeden z bardziej kreatywnych tangowych organizatorów, niejaki Michał primo voto Shevchenko (de domo Kaczmarek) poinformował mnie o tym fakcie w sobotę po północy, dając tydzień na podjęcie decyzji.

Jakiś czas temu konkurs mi mignął. Jak inny, który też miał być i nie było. Nikt sprawy konkursu nie nagłaśniał (przynajmniej ja o niczym więcej nie słyszałam. Służby informacyjne także o niczym nie poinformowały, więc się nie przywiązywałam do konkursowej informacji.

Foto: strona organizatora konkursu Gardele 2025

Drobna dygresja

Swoją drogą: cały czas jestem pod wrażeniem, że różni organizatorzy nie przykładają się do szerszego informowania o swoich poczynaniach. Jedni zaniechanie tłumaczą niechęcią do mnie, inni brakiem czasu. Jedno i drugie jest takie sobie. Lubić mnie nie trzeba, a i czas na poinformowanie warto znaleźć. Ja i moderatorki (Dominika i Ala) dokładamy starań, żeby dostarczyć Wam zarówno informacji, jak i rozrywki. Patrząc po statystykach, nieźle nam to wychodzi. Jednak zawsze podkreślamy, że nie jesteśmy wszechwiedzące, nie spędzamy całej doby w SM. Jeśli organizator nas nie poinformuje (a Fejs tnie zasięgi), jest ogromna szansa, że informacja do nas nie dotrze. Grupa liczy prawie 3 tys. członków. Połowa to cudzoziemcy i osoby sporadycznie bywające w Warszawie. Zostaje jakieś półtora tysiąca (!).
Niektórzy administratorzy grup nie dopuszczają innych informacji, tylko swoje lub tylko z danego terenu. Słupy ogłoszeniowe trudno się czyta, jednak aż taka hermetyczność także upośledza dotarcie z informacją. Dlatego w warszawskiej grupie ogłaszamy różne imprezy, jeśli o nich wiemy i jeśli jest to ze mną uzgodnione.

                                                                  Foto: Pixabay

Zasady współpracy z nami są proste: imprezy z wstępem free zawsze można ogłosić. Proszę jedynie, żeby napisać w poście zgrabne zaproszenie, zachętę, a nie wrzucać suchy link jak ziemniaki do piwnicy. Komercyjne eventy też można w grupie ogłaszać, ale w ramach wymiany energii zaproponuj coś, chociaż jeden bilet wstępu. Członkowie grupy lubią zabawy biletowe! Bo takie robimy, nie organizujemy konkursów. Na festiwalu czy maratonie są listy gości, jeden więcej nie zrobi różnicy. W przypadku warsztatów, dając jeden bilet wstępu, otrzymujesz w parze drugiego uczestnika (lub uczestniczkę, jeśli są to warsztaty w parach). A właśnie! Tu zabawy biletowej nie ma, ale rozrywani maestros Horacio Godoy i Maricel Giacomini będą w Warszawie na przełomie lutego i marca!

                                                Foto: 4Tangos

Jasne, to miłe, kiedy ja i moje dziewczyny dostajemy zaproszenie, ale nie ma takiego obowiązku. Kiedy nie ma zaproszenia, Dominika i Ala też biorą udział w zabawie biletowej. Ja nie, bo ja jestem w jury hehe… A werdykt zawsze jest sprawiedliwy!

Wróćmy do konkursu ze statuetką Gardela

                                                                  Foto: Gardele.pl                                                            

Jak już wspomniałam – dostałam nominację w kategorii „Literatura”. Nie jest tajemnicą, że napisałam dwie książki. Pierwsza wprowadza w świat tanga, druga pokazuje znaczenie tanga w przedwojennej i wojennej Warszawie. To są powieści i przypomnę, że można u mnie zamówić z dedykacją. Nakład pierwszej naprawdę się kończy! Prowadzę też tangowego bloga na tangoteamo.pl. Ostatnio jakoś mniej publikuję, ale obiecałam Wam coś o niestosownych zachowaniach w tangu i niebawem będzie!

Dawno temu istniał taki portal tangowy Tango Nuestro, na którym też publikowałam wywiady z ludźmi tanga i artykuły. No i Tango Ocho – jedyny kwartalnik tangowy, bardzo starannie wydawany, z ciekawymi treściami różnych twórców, w tym moimi.

                             Foto (i dwie następne): Dominika Kołodziejska odkopała to znalezisko…

Nie jestem marudą, mam poczucie humoru, to widać zarówno w moich książkach, jak i większości treści. Dołączam foty jednej z publikacji w wymienionym kwartalniku – kto ma sokoli wzrok, odczyta i nieźle się ubawi! Tyle mamy smutnych życiowych sytuacji, że każdy powód do wesołości jest dobry!.

Wiem, że nie wszyscy lubią mnie i mój styl, ale statystyki pokazują, że jednak sporo osób mnie czyta. Kiedyś częściej wkładałam kij w mrowisko, teraz mi się nie chce. Pewnie dlatego, że prowadzę życie statecznie szczęśliwe, a dobrostan rozleniwia 🙂 Natomiast trochę może szkoda, że informacja o konkursie nie rozniosła się szerzej. Jest w nim kilka kategorii, mamy naprawdę świetnych reprezentantów każdej z nich. Lecz czas nominacji się zakończył i nikogo już zgłosić nie można.

No dobrze, ale co z tym konkursem? Nie mam potrzeby żadnej rywalizacji. Serio, moja pierwsza myśl była taka: „Po co mi to?”. To samo pytanie zadał najbliższy mi człowiek. Z drugiej strony: skoro ktoś mnie nominował, uznał, że to, co napisałam do tej pory jest ważne dla społeczności tanga, to odmowa byłaby niestosowna… Zatem postanowiłam tę nominację przyjąć i dziękuję za nią.

Zasady Gardelowego konkursu są takie, że nominować mógł każdy każdego (także siebie samego), ale głosować mogą tylko uczestnicy Tango Ifinity Festival w Zakopanem (3 – 6 kwietnia 2025r.). Podczas festiwalu, w piątek, nominowani zostaną przedstawieni, a w sobotę zostaną ogłoszeni zwycięzcy. Jeśli pierwsze słyszysz o festiwalu w Zakopanem i masz skojarzenia: „Miłość, miłość w Zakopanem… Polewamy się szampanem…” – to niezupełnie to hehe. Tak, jest festiwal, dobry hotel, piękne okoliczności Tatr, a rejestracja jest w toku.

                                                       Foto: Tangoinfinity.pl

Z kim się zobaczę?

Jeżeli lubisz czytać, co piszę, zawsze możesz postawić mi wirtualną kawę.  Tak naprawdę jest to wsparcie w opłaceniu serwera i domeny.
Link znajdziesz TU – dziękuję!

A jeśli chcesz posłuchać kilku rozdziałów mojej pierwszej książki pt. „Pasja budzi się nocą”, odszukaj playlistę pod tym samym tytułem na http://www.tangoteamo.pl

Z ostatniej chwili

Pierwsi nominowani ujawnieni! Kategoria: „Fotografia”. Gratuluję!

Z najostatniejszej chwili na dzień 6.02. godz. 19.31 w kategorii „Sztuka”:

 Dwie osoby uzyskały taką samą ilość głosów w nominacjach, dlatego Kapituła Konkursu zdecydowała o powiększeniu grona Nominowanych do SZEŚCIU OSÓB. Gratulacje!


Kolejne nominacje – kategoria: „Moda”

Amsterdam 08.2022: speed dating, flirting night, World Tango Congress

– Nigdy nie byłam na tangu w Amsterdamie, a i nietangowo tylko raz, dawno temu, przejazdem.
– Jedziemy?
– No pewnie!
Przeglądam program, a tam…
– Czytałeś, na co nas zapisałeś?
– Nie.

Amsterdam… Miasto sex, drugs and rock&roll…

Tango
Na jednej sali alternatywne, na głównej tradycja. Były też propozycje warsztatów z różnymi parami, ale to nas nie interesowało. Nie lubię łączyć nauki z dużym eventem, na którym się intensywnie tańczy. Kiedy się uczyć, to uczyć, a kiedy tańczyć, to tańczyć. W tym obydwoje byliśmy zgodni.

Pojechaliśmy na „World Tango Congress”
Biorąc pod uwagę znaczenie słowa „kongres” (zjazd krajowy lub międzynarodowy przedstawicieli nauki, polityki itp.; organizacja polityczna lub społeczna; najwyższy organ kolegialny w niektórych organizacjach politycznych lub społecznych; parlament Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i niektórych państw Ameryki Łacińskiej; doroczny zjazd Świadków Jehowy), nie zdziwiłam się, że koleżanka filolożka postawiła oczy w słupek. Program kongresu zakładał atrakcje dodatkowe, które odkryłam, wczytując się w program.

Otóż imprezę miał rozpocząć czwartkowy tangowy… speed daiting.
Formuła klasyczna: panie siedzą przy stolikach, panowie dosiadają się i mają 3 minuty na pogawędkę. A potem zmiana, panie zostają, panowie idą do następnego stolika.

Kolejną atrakcją był „Flirting night”, zaplanowany na sobotnią noc (w innej sali, nie kolidując z tańczącymi tradycyjnie i alternatywnie). Reguły takie: wybierasz jedną z trzech bransoletek: zielona – single, pomarańczowa – so so/it’s complikated, czerwona – taken (czyli zajęty/a). Ale o atrakcjach dodatkowych za chwilę.

Milongi wieczorne

Czwartkowa odbywała się w mniejszej sali. Ludzie trochę narzekali na upał, ale w końcu lato było, a dla mnie nie ma nic gorszego od wyziębionej klimatyzacją sali. Jak na tę powierzchnię, była optymalna ilość osób. Zatańczyłam kilka sympatycznych tand i dwie z partnerami, którzy na moje szczęście więcej się do mnie nie garnęli (nie dawałam się wyginać i nie dawałam sobą robić szarpanych gancz).

W piątek i sobotę obie sale były wypełnione. Amatorów tradycji było więcej, chociaż my w piątek rozpoczęliśmy walcem w sali alternatywnej i był to jedyny utwór, który tam zatańczyliśmy. Ludzi było dużo, na szczęście nie mieliśmy problemu z namierzeniem wolnych krzeseł. Ja lubię mieć swoje miejsce, na którym zostawiam torebkę czy szal. Nie ma problemu, jeśli ktoś chce przysiąść na chwilę i tak też się działo. Miałam nadzieję, że podczas ostatniej godziny zostaną lepsi tancerze. Niestety parkiet pustoszał wcześniej, także z nich.

Milongi popołudniowe

Były dwie: w sobotę i niedzielę. Obie, z powodu trwających wcześniej zajęć, rozpoczęły się z półgodzinnym opóźnieniem. To niestety jest słabe u organizatorów: nie biorą pod uwagę, że w niedzielę dużo ludzi jednak wyjeżdża i fajnie by było, gdyby mogli potańczyć od południa do wczesnego wieczora. I NIE na jakichś flashmobach, tylko normalnie, wygodnie, bez udziwnień, których ja nie lubię. Jestem nudna i lubię tradycję w sali z parkietem, o! Tu w niedzielę zaczęło się o 15.30., a o 16.30. musieliśmy wychodzić.
Lubię milongi dzienne w naturalnym świetle i tak też było tutaj.

Balans

Ponieważ nie było jako takiej rejestracji, tylko kupowało się bilety, spodziewałam się proporcji 7: 1 (zgadnij, na czyją niekorzyść heh). Aż tak na szczęście nie było, chociaż kobiet było więcej. Śmiałam się, że ponieważ panie w tangu bywają bardzo ekspansywne, na flirtingu tabuny chętnych kobiet będą wyrywać sobie biednych, niekoniecznie chętnych mężczyzn…

Obiekt i muzyka

Event odbywał się w szkole tańca, więc podłoga była ok. Niestety toalety nie były dostosowane do dużej ilości uczestników. W damskiej i tak było lepiej (trzy stanowiska, dwie umywalki). Męska miała dwie kabiny i umywalkę w korytarzu czy czymś takim…A wiadomo, że niektórzy mężczyźni poważne sprawy lubią załatwiać niezależnie od czasu i miejsca, także pomiędzy tandami, więc komfort słaby.

Muzycznie było różnie, ale gusta też są różne. Parkiet podczas każdej tandy był pełen. Dla mnie nie było żadnej tandy, która ścisnęłaby moje serce wzruszem lub nostalgią. Jedna, która mi się bardzo podobała, nie przypadła do gustu mojemu partnerowi, więc tangazmu nie było.

I tu dygresja – jakże ważna!

Po tym doświadczeniu olśniło mnie, dlaczego kobiecy desant na liderów nie ma sensu! Więcej napiszę przy innej okazji, jednak tu muszę o tym wspomnieć. Otóż jeśli partner jest na pewnym poziomie i partnerka też oraz NIE jest im wszystko jedno, z kim i do czego tańczą, to jeśli Tobie, osobo podążająca, podoba się muzyka, ale nie trafisz w gust lidera, obydwoje będziecie mieć kiepską tandę. Okazuje się, że można się ze sobą całkiem dobrze znać, także tangowo, a jednak mimo wielu ulubionych wspólnych utworów mieć takie, w których gustem jedno z drugim się rozjeżdża.

Poziom

Jeśli chodzi o poziom taneczny, to naliczyłam sześciu tangueros, z którymi bym chciała, niestety byli poza moim towarzysko-tangowym zasięgiem (trzech okazało się nauczycielami). Miałam przyjemne tandy, ale nic spektakularnego się nie wydarzyło. Ważne! Dje, którzy w danej chwili nie grali, bawili się, tańcząc z różnymi paniami. Ze mną też i te tandy były dobre.
Najbardziej zaskoczył mnie Norweg, który powiedział, że tańczy od trzech lat. I robił to bardzo miło. Po prostu pewnie tańczył to, co miał już wdrukowane w ciało, nie cudaczył i nie silił się na pierdylion figur. I był jednym z młodszych tancerzy. Ogólny poziom wiekowy był bardziej zaawansowany niż taneczny. Uczestnicy nie trzymali rondy.
Wiadomo, że o tym, czy uważa się imprezę za udaną, świadczy subiektywne poczucie dobrej zabawy. Każdy event współtworzą także uczestnicy. Dla mnie to, co działo się poza tangiem, było zdecydowanie atrakcyjniejsze. Tango było na drugim planie, co zdarzyło się po raz pierwszy w czasie tangowego wyjazdu. 

Pokazy

Były właściwie trzy. Jeden odbył się w sali alternatywnej. Zajrzeliśmy na chwilę, i widząc szarpaninę, wycofaliśmy się z bólem w duszy i ciele. Na sali głównej wystąpiła para, która pokazała tangowy free style (Carolina Giannini i Mauro Caiazza z Argentyny). Wiele elementów było całkiem niezłych. A druga para…

Agostina Tarchini i Sebastian Jimenez. Szczerze mówiąc, nie przykładałam wagi do nazwisk, nie wiedziałam, kto wystąpi. A tu niespodzianka… Ona mnie zahipnotyzowała, od pierwszej do ostatniej sekundy skupiła całkowicie moją uwagę. Rozmawiałam z R., że właściwie nie wiem, jak tańczył jej partner, bo patrzyłam tylko na nią. R. powiedział, że dobry jest, bo tylko doświadczony tancerz jest w stanie udźwignąć energię i kunszt takiej tancerki. I że wyglądali jak kobieta z mężczyzną, a nie syn z matką (nie chodzi o wiek, tylko o energię, która w różnych parach bywa rozbieżna). W Warszawie dopiero dowiedziałam się, że Sebastian tańczył z Marią Ines Bogado (no tak!) i że niektórzy uważają go za jednego z TOP10.
Jak dla mnie, Agostina jest zjawiskowa, energetyczna, magnetyczna. W 2017 roku zwyciężyła w mundialu w kategorii
escenario (z innym partnerem. Obejrzałam. Pokaz w Amsterdamie o niebo lepszy, czyli rozwinęła się, nie spoczęła na laurach). Kiedy tańczyli na milondze, zwróciłam uwagę, że są świetni.

Foto: ze strony Agostiny.

I tu taka moja refleksja: jeśli para mówi, że na pokazie pokazują swój taniec, jaki tańczą na milongach, to ja sobie myślę: po co płacić za milongę z pokazem, kiedy można za darmo obejrzeć to samo… Zarówno Agostina z Sebastianem, jak i ich poprzednicy, na milondze tańczyli jak na milondze, a na pokazie zrobili show.

Agostinę widziałam gdzieś tam na YouTube, ale dopiero oglądanie pokazu na żywo daje odczucia: energii, spójności, gracji i klasy. Zdecydowanie wskoczyła na podium moich ulubionych tancerek.

Atrakcje dodatkowe: co z tym datingiem i flirtingiem?

Jak napisali organizatorzy: speed dating jest okazją do poznania kogoś, z kim można umawiać się na milongi, pójść na warsztaty, spędzić cały weekend, a może coś więcej…
Jedna z Czytelniczek powiedziała, że absolutnie mamy iść i że czeka na relację z obu stron: damskiej i męskiej. Nie ma, że się nie chce! Misja zobowiązuje!
Kiedy okazało się, że to dodatkowo kosztuje 20 euro od osoby, a Czytelniczka nie wyraziła chęci zainwestowania w zaspokojenie swojej ciekawości, postanowiłam odpuścić, bo za cztery dychy euraczy mieliśmy wstęp do obiektu, który chcieliśmy odwiedzić.

Speed dating

Był przewidziany na czwartek i piątek po południu w mniejszej sali. Nie wiem, jak w czwartek, ale w piątek podczas popołudniówki nie zauważyłam jakiegoś specjalnego ruchu. Inna sprawa, że skoro nie brałam udziału, nie zwróciłam uwagi, czy coś się dzieje. Zatem: nie wiem, czy byli chętni.

Flirting ekscytował mnie ze dwa miesiące 

To było absolutnie jasne, że flirting must have. Tylko jaką bransoletkę wybrać? Czerwona: taken. Odpada, bo jakżeś zajęta/y, a idziesz, to albo a) ściemniasz, b) szukasz kogoś do zbiorowej uciechy, c) poszłaś/edłeś kogoś pilnować, żeby potem rozliczyć hihi. Ja nie lubię tłoku, cudzy mężczyźni mnie nie interesują, a skoro chcę iść flirtować, to przecież nie jako zajęta.
Pomarańczowa wydała mi się najbezpieczniejsza, bo to taki sygnał: może bym chciała, ale nie szarżuj, nie jestem taka szybka. Z drugiej strony:
it’s complikated to jasny sygnał, że cosik z tobą nie tak i chyba uprawiasz jakąś emocjonalną patologię (może sam/a ze sobą), skoro nie wiesz, co się u ciebie w życiu dzieje, kochasz czy nie, jesteś z kimś czy nie, chcesz być czy nie… Albo chcesz wkurzyć partnerkę/ra i zagrać w grę: zobaczymy, kto jest bardziej zazdrosny. Patologii nie uprawiam, w gierki nie gram (mówiłam, że jestem nudna), więc nie chciałam takiego sygnału wysyłać.
Zielona:
single. To jednoznaczny sygnał. Może za jednoznaczny? Może jest przyjęte, że skoro jestem single i idę na flirting, to można ze mną tak bardziej bezpośrednio? Organizator zaznaczył, że podczas flirting night zasady nie obowiązują… Ale żeby być uważnym, bo nie każdy jest gotowy na romans, tylko po prostu może lubić taką atmosferę. Jednak jeśli ktoś zakłada zieloną bransoletkę, to raczej daje jasny sygnał: „Chodź do mnie!”. Powinna być jeszcze opcja bransoletki: „Jestem tu z ciekawości”, ale nie było. No i co tu robić? Którą wybrać?

Organizatorzy sami rozwiązali mój dylemat

W informacji podali, że flirting jest wliczony w cenę, a tu na wejściu niespodzianka: płatne 10 euro. O nie! Są pewne zasady, których nie zmienia się w trakcie.

Przechodząc obok sali, w której miało się flirtować, zarejestrowałam, że jest… pusta. Dziewczyny doniosły, że jakieś dwie pary tam się kręciły. Dwie pary! I tak dobrze, że chociaż balans był zachowany…

Wniosek mam taki: tangueros sami decydują, kiedy flirtowanie ich interesuje. Panie potrafią dawać bardzo jednoznaczne sygnały (przez obserwację wzbogaciłam swój arsenał o kolejny element. Oj, miałabym co stosować, gdybym miała taki zwyczaj heh), panowie zresztą też i do tego osobny płatny pokój nie jest im potrzebny.

A poważnie: uważam, że sam pomysł tangorandek i flirtowania nie jest zły, zwłaszcza jeśli impreza byłaby reklamowana jako kongres dla singli. Wtedy ci, którzy chcieliby znaleźć kogoś z nadzieją na coś więcej, mogliby się rozczarować amatorami jednowyjazdowych przygód, a może wcale nie i byłaby to szansa do odnalezienia się. W Polsce mamy imprezę z kolorami bransoletek i deklaracją gotowości do przeżycia przygody, ale jest trochę tajna, a co tajne, niech poufne pozostanie.

Poza tangiem

Ten czas był piękny. Na pewno zostanie ze mną na zawsze. Amsterdam jest uroczy! Nasz hotel był położony kilkanaście minut spacerem obok parku od miejsca imprezy, przy tramwaju, który wiózł nas tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Hotel przywitał nas możliwością wcześniejszego zakwaterowania za dodatkową opłatą, z której skorzystaliśmy, bo ja byłam w podróży od świtu, R. od poprzedniego wieczora.

Po ogarnięciu się ruszyliśmy do Rijksmuseum. Z obiektów muzealnych zdecydowaliśmy się właśnie na ten (potem doszły jeszcze dwa, ale o tym dalej), ponieważ chcieliśmy obejrzeć dzieła Rembranta i Vermeera. Zgodnie uznaliśmy, że nie są to nasi ulubieni malarze, znaleźliśmy wiele atrakcyjniejszych dla nas obrazów innych, mniej znanych twórców.

Dodatkowo obejrzeliśmy inne eksponaty, jak meble, domki dla lalek, porcelanę czy kominek.

Nie zdecydowaliśmy się na muzeum Van Gogha, bo kilka wystaw zaliczyłam i oboje uznaliśmy, że autoportret w Rijks nam wystarczy.

Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie statku, który miał nas zabrać w uroczy rejs kanałami. Zdecydowaliśmy się na wersję ekskluzywną: z winem i degustacją serów.

Na wodzie odbywały się imprezki różnego typu 🙂

Głowa mi latała naokoło, bo nabrzeżne kamieniczki oraz cała masa różnego rodzaju statków i łódek robiły wrażenie. Manewrowanie w przepływaniu pod mostami i mostkami to duża sztuka, no ale oni mają w tym wprawę.

Podczas rejsu Rico opowiadał o historii Holendrów. Na przykład że dorobili się na grabieży i jeśli komuś pomachamy, a ten ktoś odmacha, to z pewnością to nie będzie Holender. 

 Jest taki magiczny mostek, że jak się pod nim przepływa, to … Niech to zostanie naszą słodką tajemnicą 🙂 Foto przedstawia inny mostek, bo pod tamtym byłam zajęta i nie zrobiłam zdjęcia.

W piątek wybraliśmy się na wieżę widokową A’DAM Lookout. Popłynęliśmy tam promem. Rejs krótki, ale dla mnie fajny, bo promem nie płynęłam nigdy.

Na taras widokowy zawiozła nas winda z efektami świetlnymi (R. nie lubił, ja tak). Niestety filmik nie oddaje pełnego wrażenia.

A wcześniej, na wejściu, w ramach biletu wstępu zrobili nam zdjęcia na belce.

I teraz najważniejszy dla mnie punkt pobytu w Amsterdamie.

Na wysokości stu metrów, na krawędzi dachu, zamontowano huśtawkę, która wychyla się poza poziom dachu. Nie ma podłogi, nogi dyndają nad wodami rzeki. Niesamowite przeżycie, zwłaszcza kiedy ma się lęk wysokości. Więcej pisałam o tym w mojej grupie poświęconej emocjom i pracy naszych mózgów oraz temu, co z nami te mózgi wyprawiają (Anna Kossak Integracja Wewnętrzna). W skrócie: poczułam, jak nieprawdopodobny lęk mnie paraliżuje i spycha w otchłań, po czym kiedy doszedł do maximum – odpuścił. Zniknął jak wystrzelony z procy, czyli z huśtawki wraz z huśtnięciem nad odchłanią. I nastała błogość. Nie zapomnę tego doświadczenia do końca życia. Może jeszcze tam wrócę…

Dla ludzi o mocnych nerwach: filmik z huśtawki    
Można się posikać, oglądając. Gdyby nagrywali z fonią, byłby niezły ubaw, bo byłam trochę głośna. AAAaaaa!!! 
Taras widokowy zaopatrzony był w restaurację i WC męskie z pisuarami, z których w czasie korzystania podziwiali widok na panoramę Amsterdamu.

R. na moją prośbę udokumentował to zjawisko. 
Myślałam, że panowie sobie stoją, sikają i patrzą, a okazało się, że z restauracji można patrzeć na sikających panów…

Nie będę Was epatować zdjęciem panów strzepujących siusiaki. W zamian publikuję zdjęcie: dosiadłam konia na dachu! A koni żywych się boję, są za duże. Ale! Jak powiedział R.: wtargać konia na dach, żeby zrobić sobie na nim zdjęcie – ktoś miał pomysł 🙂

Odwiedziliśmy Muzeum Diamentów. Nie przygotowywałam się wcześniej do tej wizyty, ale byłam pewna, że zobaczę diamenty. Tymczasem nie czułam tam energii bogactwa i luksusu.

Po wizycie doczytałam, że to były repliki, zarówno najbardziej znanych kamieni, jak i królewskich koron. Ale rakieta tenisowa, katana i czaszka w szklanej sali mnie zachwyciły 🙂

W niedzielne południe, podczas spaceru po dzielnicy czerwonych latarni (większość gablot była pusta, ale były też już pracujące), natknęliśmy się na Muzeum Seksu. Pewnie niejedyne (niedaleko znaleźliśmy Muzeum Pornografii, ale już nie weszliśmy). Niektóre eksponaty rozbawiły mnie prawie do łez 🙂 Kto chce zobaczyć, niech się zgłasza. Kiedy zmontuję materiał, przyślę tajny link 🙂

Podoba mi się ta rzeźba. Kochanie się jest piękne, tylko ludzie nie umieją się kochać i hodują demony.

Odwiedziliśmy kilka knajpek, w tym rewelacyjny Sea Food Bar. Za przyzwoite pieniądze objedliśmy się po kokardy. W ogóle Amsterdam okazał się nie aż tak zabójczo drogi, jak myślałam. Chciałabym tam wrócić. Kto zna fajny maraton lub encuentro, najlepiej wiosenną lub wczesnojesienną porą?

Rowery

Są wszędzie. Poprzypinane, porzucane, stare i nowe. Piętrowy parking przed dworcem centralnym pęka w szwach – ciekawe, jak tu odnaleźć swój… Rowerzyści mają pierwszeństwo i nie lękają się z niego korzystać. Pędzą jak szaleni, ze wszystkich stron i we wszystkie strony 

Filmik jest z pierwszych godzin naszego pobytu. Później okazało się, że jeżdżą o wiele szaleniej.
Trzeba nieźle uważać. Ale żadnej kraksy nie widzieliśmy. Długość ścieżek rowerowych to 35000 km. Ktoś policzył (nie wiem, jak), że rowerów jest 880000 przy liczbie mieszkańców 800000. Mnie urzekły udekorowane rowery stojące w różnych punktach miasta. Ciekawe, ile ich jest?

Lotniska

Polskie, jakie są, każdy wie: czepialskie. Robią cyrk (z kosmetykami i wodą), którego nie rozumiem. Chyba po to, żeby ludzie przepłacali na lotnisku. A może potem dzielą łupy pomiędzy siebie? Pisałam kiedyś o Izraelu: półtoralitrowe butle wody mineralnej nie były problemem. W Amsterdamie też nikt nie grzebał mi w walizce, nie kazał niczego wyjmować. Moja torebka wzbudziła zainteresowanie (miałam w niej m.in. sałatkę z sosem), ale pan zajrzał i oddał.
Okęcie się rozbudowało i też już trochę można po nim pochodzić. Amsterdamski Schiphol to moloch. Przylatywaliśmy o podobnej porze, ale z dwóch różnych krajów. Szukałam tablic z informacją o lądowaniach, lecz nie widziałam (podobno były). Droga do wyjścia była dobrze oznakowana, ale w pewnym momencie wchodziło się do hali pełnej walizek i różnych bagaży, tak jakby ich właściciele ich nie odebrali. Ciekawe zjawisko. Za to w drodze powrotnej nie widzieliśmy oznakowań prowadzących do gate’ów. Na dodatek podali mi złą informację i się okazało, że kiedy po 20 minutowym marszu dotarłam do wyjścia, to nie to wyjście i musiałam maszerować kolejne 20 minut do innego sektora. Z boku stały takie małe śmieszne pojazdki. Chciałam wsiąść i pojechać, ale były na kluczyki, a te pewnie kisiła w kieszeniach obsługa.

Amsterdam to w ogóle miasto zabawnych pojazdków różnej maści. Od samochodzików wyglądających na zabawkowe (car sharing) po śmiesznoty z np. napojami.

To był mój pierwszy zagraniczny tangowy wyjazd od czasów covida

I cieszę się, że poza tangiem miałam przestrzeń na inne przyjemności. Bez pośpiechu, bez napinki, zgodnie z tradycyjną starą holenderską filozofią życia: lekker (życie proste i przyjemne, w poczuciu odpowiedzialności wobec otoczenia). Czekam na kolejny wyjazd…


******************************************************************

Jeżeli lubisz mnie czytać, będzie mi miło, jeśli zechcesz wesprzeć mnie w utrzymaniu serwera, na którym umieszczam moje wpisy. Możesz to zrobić poprzez postawienie mi wirtualnej kawy. Dziękuję 🙂

 

Beskid Tango Marathon 2022

Kolejny Beskid za nami.

Odbył się w Ustroniu, w Miejskim Domu Kultury Prażakówka. Lubimy, ale nie oszukujmy się: wzdychamy do czasów, kiedy wszyscy (no, prawie) mieszkaliśmy w jednym maratonowym hotelu i w nocy z soboty na niedzielę dokazywaliśmy na pijama party…


Może wrócimy do normalności, ale póki co warto sobie radzić w takich warunkach, jakie mamy.

Organizatorzy.

Bielskie środowisko tanga znane jest z gościnności i dobrego poziomu tanga. Ale co tu się dziwić, że umieją, skoro zapraszają świetnych nauczycieli i korzystają zarówno z lekcji grupowych, jak i privów. Nie jest tajemnicą, że lubię jeździć na ich imprezy. Ania Pietruszewska znana jest z otwartości serca, życzliwości i serdeczności. Lechosław Hojnacki to najbardziej elegancki tanguero, który swoją kulturą osobistą i sympatią do uczestników sprawia, że dobrze się czujemy i bawimy. Wolontariusze są także super. W ogóle to ważne, by organizatorzy byli pełni dobrej energii, brali udział w tym, co organizują, zamiast chodzić z kijem w…kręgosłupie.

Tangowy klub sportowy.

Wszystko się działo zgodnie z literą prawa: taneczne kluby sportowe mogły funkcjonować. A maraton to w końcu nie jakaś tam popierdółka, tylko sport, do tego często ekstremalny. Na wyjazdy piszą się sportowcy zaprawieni w tangowym boju i nie ma, że boli. Sport to sport.

Pre party.

Kiedy tylko mogę, przyjeżdżam już w czwartek. Tym razem też tak było. W ramach przedmaratonowej rozgrzewki ten czas napełnili swoją energią ludzie, którzy przyjechali na ten jeden wieczór. Muzyka niosła, roztańczyliśmy się, by czerpać z maratonu pełnymi garściami.

Balans idealny.

Jak pisałam przy innej okazji: balans NIE gwarantuje, że wszyscy będą tańczyć – z różnych względów. Ale ważne, żeby był, także z powodów, powiedzmy, estetycznych: nietańczące panie siedzą, nietańczący panowie spacerują (najczęściej poza salą), więc jeśli jest znacząca przewaga kobiet, ma się wrażenie babińca (często złudne). Tu go nie było. Połowa uczestników była zza granicy (zwłaszcza Włosi obrodzili, bo u nich tangowa posucha). Wielu osób spotykanych co roku tym razem nie było. Ilość uczestników sportowych zmagań była adekwatna do areny, czyli sala wypełniona, ale nie pękała w szwach.

Muzyka.

Organizatorzy zadbali o różnorodność dj-ów. Warto pamiętać, że przez pandemię ceny niestety wzrosły (dlatego nie było hotelu), także tangowych usług. Ma to wpływ na cenę imprezy. Tych w Polsce trochę się dzieje. Patrzę na proponowany skład maestros i dj-ów. Może za długo w tym tangu jestem, może by je rzucić..? Bo czasem za dużo widzę. I wersje oszczędnościowe też. Niestety, prawda jest taka, że nie każdy, kto się bierze za djowanie, umie to robić. A ten, kto umie, za miskę ryżu nie zagra.

Bardzo fajną opcją była milonga śniadaniowa, która zaczynała się w południe. To dobra godzina, jeśli noclegi są poza obiektem. Ania Pietruszewska jest znana ze swoich śniadaniowych setów, więc sala była zapełniona.

Popołudnia także cieszyły się powodzeniem, a na treningach głównych byli prawie wszyscy. Prawie, bo jak to na takich imprezach: czasem kwestie towarzysko-regeneracyjne biorą górę i trudno dotrzeć. Mnie trudno przed godziną 17.00., wolę późniejsze treningi. Chyba że śniadaniówka jest tam, gdzie śniadanie – wtedy mi się zdarza tańcnąć w stroju, powiedzmy, nietangowym… Foty nie będzie 🙂

Mokate.

Fota niewyraźna. Zrobiłam swoją, ale gdzieś mi w telefonie przepadła (zdjęcia na imprezach to osobny temat).
Do brzegu: w ciągu całego maratonu częstowano nas trzema rodzajami pysznej (naprawdę!) kawy, robionej na różne sposoby (ekspres dawał radę). Serwował ją młody chłopak, który umiał o każdym rodzaju ciekawie opowiedzieć (fota z nim mi przepadła).
Mokate kojarzyło mi się z jakimiś produktami kawopodobnymi. Zmieniłam zdanie. Różne rodzaje herbat dopełniły całości, kubki smakowe były „kontentne”. Dla piwoszy była dodatkowa gratka: piwo z miejscowego browaru. Ja pijam zwykle na plaży i czasem do obiadu, ale służby operacyjne doniosły, że jakość smakowa była pierwsza klasa.

Reszta.

Jak to na takich imprezach, były obecne i ubrania tangowe, i buty. Nie było koncertów i innych tańców (na szczęście. Nie jestem zwolenniczką przeszkadzaczy na maratonach. Co innego festiwale. Ale o tym napiszę osobno, a także o robieniu imprezy na imprezie, czyli o zamkniętym kręgu „wtajemniczonych”). Były oświadczyny. Przyjęte. I osobista opowieść „pana młodego in spe”.

Co dalej?

Grono bywalców Beskidu się poszerzyło. Lato także należy do Pietruszki!
2-9.07. odbędzie się kolejne Tango pod Żaglami (Anna mnie namawia… Myślisz, że mam jechać i robić za syrenkę..?), a 26-28.08. będzie Open Air Tango Festival, mam nadzieję, że ze spektaklem w amfiteatrze, jak w ubiegłe lato…

Poznański Tango Weekend – wrzesień 2021

Uprzejmie informuję, że to jest mój osobisty blog, moje osobiste opinie i przyjmuję do wiadomości, że każdy może mieć swoje. I swojego bloga też!

Foto: Krzysztof Rwicz

Kolejna impreza przemknęła niczym sen… Poznań Tango Weekend nie był pierwszym weekendowym wydarzeniem w tym mieście, ale był inny niż poprzednie, w których brałam udział (dawno temu). Kolejny będzie w styczniu 2022. Tym organizatorom chyba podłączyli baterie króliczkowe. Dziś zaczęli Barocco w Zamku na Skale. Szykują też festiwal!

„Ach, co to był za weekend!”.

Sala Biała, hotel Bazar. Fot. Maciej Borowiec.

Drugi Poznański Tango Weekend, który łączy! Dzięki współpracy trzech szkół tanga: Oscar Dance (Grzegorz Kałmuczak), Tango La Vida (Iwona Piwońska) i Casa Buena (Agata Czartoryska i Michał Kaczmarek) raz w roku tworzymy otwarty, pełen dobrej energii i pasji event w stolicy Wielkopolski – napisał Michał Kaczmarek, główny organizator.

Marzyli o tangu w Sali Białej od lat.

Sala Biała. Foto: Tango Te Amo.

Pogoda dopisała, nastroje też. Jakieś tam małe dramy były, ale zauważalne tylko dla niezwykle bystrych obserwatorów (ktoś kogoś rzucił… Komuś z kimś nie wyszło… ale pocieszył się kimś innym… Ktoś miał nadzieję… A ktoś niczego poza tangiem nie szukał i mimo wszystko znalazł, ktoś nie… Tango ma wiele warstw, dla wielu niedostrzegalnych). Generalnie atmosfera była wesoła i przyjacielska.

Super było!

Zwłaszcza w klubie „Buenos Aires”.

Foto: Tango Te Amo

Oczarowało mnie to miejsce! Warszawa się chowa ze swoim klimatem. Do wyboru w tygodniu jest pięć miejsc, ale albo gospodarz nie bardzo dba o obcy lud, albo fajne miejsce z potencjałem jest gaszone złą energetyką, albo nie wiem, co. Nie gra i tyle. Dlatego wolę wyjeżdżać.
Chyba że… UNO! Wracaj!!! Gdziekolwiek. Podobno dwa nowe miejsca na warszawskiej mapie się szykują, ale nie wiem, czy będę miała po drodze.

A w tym poznańskim klubie…

Foto: Tango Te Amo

Czyli w „Buenos Aires”, stworzonym przez tangueros dla tangueros, naprawdę jest klimat tanga argentyńskiego z Buenos Aires: social, bez napinki, integracja, empanadas, napoje (woda za darmo i bez ograniczeń), biesiadny stół. Tu się odbywały popołudniówki i afterki. Tu się działo. Tangowo i towarzysko.

Socjal.

Jeden z tangowych kolegów poruszył temat niby tangowych egocentryków: że są głośni, że swoim zachowaniem zakłócają przebieg imprezy. A ja myślę, że każdy event ma swoją specyfikę. I ten weekend doskonale to pokazał: w piątek tańczenie i trochę gadania, w sobotni wieczór „bątą” w Sali Białej, na popołudniówkach luzik, a na afterkach klubowo-tangowy misz-masz. Jeśli odgłosy socjala zakłócają tańczącym odbiór muzyki, to znaczy, że sala jest przeładowana ludźmi i nagłośnienie nie daje rady. A jeśli poza parkietem jest głośno, ale na parkiecie słychać muzykę, to znaczy, że jest ok.

Nad ranem. Najwytrwalsi. Foto: Tango Te Amo.

Ludzie z różnych miast, a nawet krajów, kiedy raz na jakiś czas się spotkają, bywa, że chcą pobiesiadować. Kiedy jest wesoło, to rozlega się śmiech. Argentyńczycy stawiają właśnie na ten socjal: siedzą w lubianym towarzystwie, jedzą, piją, śmieją się i rozmawiają, a tańczą przy okazji. Kto lubi trumienną atmosferę, niech przyjedzie do Warszawy. Podpowiem, gdzie iść.

Wniosek.

Jedna z moich tangowych córek (właściwie nie uczestnicząca w biesiadowaniu) powiedziała mi, że dopiero po tym weekendzie zrozumiała, dlaczego tak lubię wyjazdy i dlaczego na warszawskich milongach bywam rzadko. Bo to jest tak: kiedy wyjeżdżasz, nie jesteś w domu i z prozą życia, tylko poza nią. Cokolwiek TAM (czyli w prozie) się dzieje, to jesteś gdzie indziej. Ciałem i emocjami. I parkiet oraz objęcia inaczej smakują.

Muza.

M&Ms na afterce po sobotniej głównej zawładnęły parkietem i naszymi sercami. Zagrali rewelacyjnie. A kto się kryje pod tą ksywką? A poznaniaki: Magda i Maciej Szymańscy. Ideą tego poznańskiego tango weekendu jest, że mają grać miejscowi didżeje. Pomysł fajny, jednak szkoda, że nie zagrał Zorro alias El Monje. A może następnym razem właśnie M&Ms?

Milonga główna.

Hotel Bazar. Fota z internetów zapewne, ja pożyczyłam od Iwony Piwońskiej.

Sala historyczna, wolnościowa i niepodległościwa. Wszyscy powinni wiedzieć, że jedynym wygranym powstaniem w naszej historii było Powstanie Wielkopolskie.
Cały gmach hotelu Bazar jest neorenesansową perełką: w XIX wieku wzniesiono go z inicjatywy Karola Marcinkowskiego. „Ważnym wydarzeniem w historii hotelu Bazar była wizyta Ignacego Jana Paderewskiego 26 grudnia 1918r. Z okna apartamentu na pierwszym piętrze (bezpośrednio nad portalem głównym) wygłosił przemówienie do mieszkańców Poznania zgromadzonych na obecnym placu Wolności. To rozbudziło nastroje patriotyczne i przyczyniło się do wybuchu powstania wielkopolskiego (1918-1919)” – kto jest głodny historii, przeczyta TU.

Sala robiła wrażenie. Wszyscy zachowywali się nobliwie, jak na okoliczności przystało. Fotografowie chcieli mieć fajne ujęcia. Ale nie ze środka parkietu! Fotografem nie jestem (chociaż mam oko do ujęć), ale wiem: tangowy fotograf szuka kadrów bez przeszkadzania tancerzom i nie używa lampy błyskowej. Polecam.

Łazienka była wygodna i duża, jak to w eleganckim hotelu.

Milonga piątkowa.

Lokalizacja: na końcu poznańskiego świata. Ludzi dużo, chociaż trafić niełatwo. Dzięki uczestnikom ten wieczór był dla nas udany. Jednak uznałyśmy z „moją dziewczyną”, że jeśli kolejna poznańska impreza będzie zaczynała się w tym miejscu, to my zaczniemy od soboty.

Fot: Maciej Borowiec.

Na szczęście spontanicznie ogłoszono afterkę, na którą z radością pojechałyśmy.

„Buenos Aires” rządzi!

Powtarzam się, ale uwielbiam: popołudnia i afterki, klimat miejsca, muzyka…
Klub został stworzony dużym nakładem energii i finansów Michała Kaczmarka i Agaty Czartoryskiej, wspiera ich dzielnie Ania Kosela. I to jest takie miejsce, które ja bym chciała mieć w Warszawie… Cała ekipa warszawska jest zachwycona. Jesteśmy gotowi jechać tam na milongę!

W BA nie było czasu na foty. Milonga piątkowa. Foto: Dorota Pisula.

Pokaz.

W Sali Białej hotelu Bazar: Beata Maia Gellert & Łukasz Wiśniewski. Znam ich od początku mojego tanga. Maia to moja pierwsza nauczycielka techniki. Darzę ich sympatią i mogę polecić jako nauczycieli (dodatkowo Maia prowadzi na platformie tzw. Ciałorusz i jogę twarzy). Ale nie dlatego chwalę pokaz.

Zatańczyli rewelacyjnie.

Na jakiej podstawie oceniam? Na takiej, że wiem, na co patrzeć.

Oj… Jak ja tu patrzę… Jak patrzę… 🙂 Foto: Dorota Pisula.

Nie muszę być mistrzynią mundialową. Sprawozdawcy sportowi też nie są olimpijczykami. Krytycy sztuki nie tworzą dzieł. Właściwie to mogłabym w ogóle nie tańczyć, a się wypowiadać. Elżbieta Zapędowska nie śpiewa, a jest jurorką w konkursach wokalnych. Nawet umie uczyć śpiewu! Wystarczy posłuchać Edyty Górniak.
Wracając do pokazu – WOW. Widziałam kilka wcześniej. Ten był naprawdę fantastyczny. Maia i Łukasz bardzo rozwinęli się jako para. Jest moc!

Spełniło się marzenie.

Chacarera była! Foto: Tango Te Amo.

Organizatorów: zatańczyć tango na Białej Sali. Nie będę rozpisywała się odnośnie tego, kto w jakiej konwencji marzył, ale życie pokazuje, że marzenia się spełniają. Czasem daleko w czasie, z kimś innym, ale jednak. I często ta konwencja okazuje się znacznie lepsza od pierwotnych wyobrażeń.

Wytańczeni! Foto: Tango Te Amo.

Poza tangiem.

Mój bardzo tajny redaktor zwrócił mi uwagę, że ta pozatangowa część opowieści zajmuje więcej miejsca niż ta tangowa. Co poradzę, że nie mogę obejść się bez doznań? Pisać lubię, Czytelników mam, tak wychodzi. Kogo nie interesują moje szaleństwa, może skończyć w tym miejscu.

Życie lubi mnie stymulować. A skoro mnie, to i osoby mi towarzyszące.

Część ekipy warszawskiej przyjechała pociągiem. I odjeżdżała takoż – jak mawia Pietruszka. W luźnych pogawędkach wyszło nam, że chociaż przyjechaliśmy różnie, to wracamy razem. Och, jak fajnie! Warsie – przybywamy!

Idziemy z Beatkiem na dworzec. Szukamy peronu. Dobra, są drogowskazy. Docieramy. A po drodze mijamy koleżankę Agnieszkę z amokiem w oczach (brakowało toczonej śliny), która ucieka z tego peronu mamrocząc, że „to nie tu!”. Myślimy: coś jej się na rozum rzuciło, jak nic. W końcu tango to szaleństwo, więc ze zrozumieniem zaakceptowałyśmy, że postradała zmysły.

Niespiesznie zjeżdżamy na peron.

Pani w megafonie ogłasza opóźnienie 10 minut. Luzik.

Dołączamy do znajomych. Gadu-gadu, heheszki, fiki-miki. I nagle mi przyszło do blond główki zapytać kolegi Leszka o numer wagonu. On, że 268. Ja patrzę na mój bilet: wagon nr 14, więc mówię do niego: „To chyba nie tym pociągiem jedziesz”. Leszek spojrzał na godzinę odjazdu, numer pociągu i odpowiada: „To ty nim nie jedziesz”.

Aaaaa!!!

W międzyczasie Beatek oddaliła się. A my nie na tym peronie! Jej walizka została… Do odjazdu moment…

Poznańska koleżanka, będąca świadkiem, zachowała zimną krew i zaordynowała: „Idziemy!”. Złapała walizkę Beatki i pognała, ja za nią.

Dwie minuty.

Ktoś mądry tak ułożył rozkład jazdy, że pociągi jadące przez Poznań do Warszawy były dwa, a różnica w odjeździe do kompletu: dwie (!!!) minuty. 12.42. i 12.44. Perony tych pociągów były tak obok siebie, jak milonga piątkowa i sobotnia.

Beatek gdzieś.

Walentyna (o jedyna! Gdyby nie Ty…) wiedziała, dokąd biec, więc dotarłyśmy na właściwy peron (Agnieszko, Twój amok był mniejszy niż mój!). Ale Beatek gdzie?! Dzwonię. Odbiera. Mówię, jak jest. A ona… nie umie znaleźć peronu, bo ten jest w pi..u!!!
Bezradność. To jedno z najgorszych uczuć. Nie miałam żadnej mocy, żeby nią pokierować, bo nie wiedziałam, gdzie jest. Pomijam moją cudowną zaletę gubienia się w kierunkach. Z perspektywy czasu bardzo się z tego cieszę, bo gdybym próbowała Beatce mówić, jak ma iść, pewnie zamiast peronu znalazłaby dworzec autobusowy.

Walizka.

Jestem w pociągu. Moim właściwym. Beatki nie ma. Deliberujemy z Walentyną: walizka Beatki ma jechać? Zostać? Ja mam jechać? Wysiąść?

Sygnał odjazdu i zamykania drzwi… Otwieram. I tak trzy razy. Czyli trąbili, ale na szczęście nie blokowali.

Zwrot akcji.

Walentyna mówi, że jakaś dziewczyna z dużymi włosami ubrana na biało wskoczyła do pociągu. Czy Beatek była ubrana na biało??? Nie wiem!!! Ale dzwoni, że jest w ostatnim wagonie.
Pociąg rusza.
Akcja miałaby ciąg dalszy, gdybym oddała walizkę Walentynie, pociąg by ruszył z Beatką, ale bez jej walizki. Tfu tfu! Na psa urok!

Trochę wcześniej…

Na dworcu pojawiła się Monia. Usłyszała o opóźnieniu i uznała, że ma duuużo czasu. Spokojnie, stylowo („Pośpiech upokarza” – to maxima, której mnie nauczyła) przemierzyła dworcową połać i wkroczyła posuwiście (schodami ruchomymi) na peron, na którym był Leszek. Ledwo znalazła się na peronie, a on mówi: „Mój pociąg nie jest twój!”.

Monia miała bilet na nasz pociąg.

Rzuciła się w otchłań poznańskiego dworca, by znaleźć odpowiedni peron, ale mimo czynności tej wykonywanej skrupulatnie i w upokarzającym pośpiechu, dane jej było zobaczyć jedynie kuper naszego pociągu. Więc rzucając się w głębię upokorzenia, pognała z powrotem, by zdążyć na ten nie jej. Dzięki temu, że był opóźniony, udało się.

Bilet.

Masz na dany pociąg albo nie masz. Jeśli nie masz, płacisz karę albo kupujesz ten właściwy. Ewentualnie, dzięki życzliwej obsłudze, wysiadasz w Koninie. Z całą masą innych ludzi, którzy też nie zauważyli różnicy w biletach, pociągach, peronach…

Foto: Monika Jankowska-Kapica.

Podsumowanie.

Lubię Poznań i pojadę. Nawet pociągiem.
Na razie szykowałam się na Barocco. Szlafrok z emblematem prawie spakowany. Niestety. Zamek na Skale musi na mnie poczekać. To pierwszy raz, kiedy jestem zmuszona zmienić tangowe plany w ostatniej chwili. 
Skoro piszę, że ludzie z infekcjami powinni siedzieć w domu, dając społeczny przykład, nie mogę postąpić inaczej. „Moja dziewczyna” mówi, że wyjazd beze mnie to tylko połowa przyjemności. A ja powiem: zostając w domu mam 100% nieprzyjemności! 
Życie.

Open Air Tango Festival – Ustroń 2021

Imprezy Pietruszki są zawsze udane.

W drogę! Z „moją dziewczyną” i „adoptowanym dzieckiem”.

Kiedy nie może spać – myśli. A jak wymyśli, to robi.

Przełom lipca i sierpnia należał do Ustronia. Po intensywnym imprezowo lipcu, ostatni weekend był także intensywny. Trzy pary, dwa koncerty… I Prażakówka, Dom Kultury w Ustroniu, który gościł nas, tangueros, kolejny raz.

Ludzie zaglądali. co to się wyprawiało…

Milongi tematyczne kolorystycznie.

Pre party było, ale nie pod konkretnym wezwaniem, za to milonga piątkowa i owszem: biała. Nie musiało być wszystko na biało, akcent też się liczył. Sala wyglądała, jakby anioły najczystsze zstąpiły z niebios na ziemię… Takiemu jednemu skojarzyło się z balem kelnerów – to zapewne zazdrości, że nie mógł tam być.

Podczas tej milongi odbył się koncert na żywo: zagrał kwartet ReTango. Jestem ostrożna, jeśli chodzi o tańczenie do muzyki granej przez zespół, zwłaszcza kiedy nie znam muzyków. Ograniczyłam się do słuchania i… trochę szkoda, bo grali naprawdę dobrze.

Publiczność.

Ta nietańcząca, miejscowa, podziwiała z balkonu tańczące pary. A ja rozpoczęłam bytność od… rozstawiania krzeseł z „moją dziewczyną” i „adoptowanym dzieckiem”. No naprawdę coś z tymi krzesłami jest u mnie na rzeczy… Drugiego dnia doszło przestawianie stołu. To się nazywa adaptacja wnętrza do potrzeb użytkowników.

Amfiteatr

W sobotę po popołudniówce poszliśmy do ustrońskiego amfiteatru na koncert.

Fota sprzed rozpoczęcia koncertu. Potem amfiteatr był prawie pełen.

Pokaz dały trzy pary: Luiza i Marcelo Almiron zatańczyli tango i milongę, Urszula Nowocin i Fernando Romero Chucky dali pokaz chacarery, zamby i tanga nuevo zatańczonego do nietangowej muzyki, Agata Czartoryska i Michał Kaczmarek zatańczyli walca i tango do jednego z utworów Astora Piazzoli (do dziś niektórzy Argentyńczycy uważają, że Piazzoli się nie tańczy. Jak „sie umi”, to można!). Ponownie zagrał kwartet ReTango, a całość swoim popisowym numerem rozpoczął Luciano de Esbornia z Berlina, który jest nie tylko wszechstronnym tancerzem, ale także robi świetne masaże z elementami akupresury.

Z koncertu będzie film, ale za chwilę, po montażu. Koncert był miłym urozmaiceniem ustrońskiego festiwalu tanga, który (ten festiwal) chyba już na stałe wpisał się w to miejsce.

Rodzice tańczyli, dziecko się zmęczyło 🙂

Pogoda dopisała.

Tak w ogóle, chociaż prognozy były słabe. Padało dopiero w niedzielę. A to był ważny czynnik, zwłaszcza w dniu koncertu, bo mimo że amfiteatr jest zadaszony, przyjemniej było bez deszczu, a i ludzi więcej przyszło.

Na zakończenie miała być mini milonga, ok. półgodzinna. Zatańczona była jedna tanda, bo zabrakło czasu.

Milonga czerwona w Prażakówce wzywała…

Nie powiem, jakie miał skojarzenia taki jeden.

Zwykle na imprezach jest kilka pań w czerwonych sukienkach, teraz były prawie wszystkie. Panowie występowali w czerwonych koszulach, a niektórzy ograniczali się tylko do czerwonego akcentu. Ja miałam czerwoną bluzkę i buty.

Niedziela była pod wezwaniem milongi złotej.

Taki jeden nie miał żadnych skojarzeń. Tym razem ja ograniczyłam się do dwóch złotych elementów i był nim haft Tango Barocco oraz bransoletka.

To był ostatni dzień, więc ludzi ubywało, ale niektórzy dotańczali z tymi, z którymi nie złożyło się podczas dwóch poprzednich dni (ja tak miałam).

Warszawa 🙂 Panowie też byli, ale nie pozowali 🙂

I czas pożegnań…

Gdzie następne spotkanie? Może na Poznań Tango Weekend?

After.

Był, a jakże, już nie w Prażakówce. My z Beatkiem musiałyśmy wracać do domu, ale sporej części uczestników było mało. Służby operacyjne doniosły, że niektórzy zalegli w łóżkach i zaspali…

A moja refleksja jest taka: w czwarty weekend tanga z rzędu, to była moja pierwsza impreza, na której nie było afterki prywatnej… Większość była skonana całym lipcem. Pandemia wzięła żniwo, u niektórych forma nie ta… A u niektórych ta, ale trochę inaczej.

Ekipa DJ-ska zagrała od czwartku do niedzieli.

W kolejności: Maria Kownacka (Poznań), Adam Noras (Tychy), Luis Cono (Chile/PL), Francisco Saura (Hiszpania), Robert Kovacs (Węgry), Lechosław Hojnacki (Bielsko-Biała), Ivo Ambrosi (Włochy), Esteban Mario Garcia (Argentyna).

Dyrekcja.

Prażakówka ma szczęście. Zarządza nią pani dyrektor Urszula Broda-Gawełek, która z mężem zaczęła uczyć się tanga! (i starosta cieszyński też). Dzięki jej wsparciu mieszkańcy Ustronia oraz turyści będący tam i wtedy, mogli posmakować pierwszych kroków na bezpłatnej lekcji. Prowadził Roberto La Barbera, a statystowała mu i tłumaczyła Ania Pietruszewska (Roberto jest Syczylijczykiem mówiącym po angielsku).

Atmosfera.

Niektórzy mieli aktywne tangowo wszystkie lipcowe weekendy, inni większość. Dla mnie i „mojej dziewczyny” to była czwarta impreza z rzędu. Nie jest tajemnicą, że lubię jeździć na eventy Pietruszki. Zawsze się dobrze bawię. W Prażakówce mamy takie specjalne miejsce do pewnego specjalnego zbiorowego rytuału…

Gospodarze.

Nie wiem, jak oni to robią, ale fakt jest faktem: dbają o gości, widać ich, aktywnie tańczą. Mówię o Ani Pietruszewskiej i Lechosławie Hojnackim
(foto: Francisco Saura).

Wspiera ich dzielnie ekipa wolontaryjna, ale to na nich spoczywa główny ciężar organizacji. Oczekiwania niektórych są takie, że gospodarze powinni wszystkich obtańczyć. Nawet gdyby się sklonowali, nie daliby rady, ale robią, co mogą. Panie omdlewają z rozkoszy w ramionach Lechosława (nie, nie przesadzam. Czasem widzę wzrok pań po skończonej tandzie… Obie z Beatkiem uważamy, że spośród wszystkich partnerów, z jakimi mamy do czynienia, Lechosław tańczy najbardziej eleganckie tango). Ania także jest dostępna, zawsze uśmiechnięta i życzliwa.

Niektórzy organizatorzy twierdzą, że sprawy organizacyjne pochłaniają całą ich uwagę podczas całej imprezy. Na pewno nie tu. Organizatorzy są z gośćmi i dla gości, obserwuję to na każdej bielskiej czy ustrońskiej imprezie.

Balans.

Pietruszka stara się, by był. Dlatego jest rejestracja. Wiem, że co roku zdarza się wjazd jakiejś niezapisanej pani. Proponuję uszczelnić bramkę i żeby od następnego razu niezapisana mysz się nie przemknęła. To nieeleganckie tak robić. Nie wiem, ktosia i cosia, ale… Damy tak nie robią.

Balans c.d.

Był w porządku, chociaż jest złudnym wyznacznikiem tańczenia. Natomiast wpływa na estetykę sali. Dlaczego złudnym? Bo jeśli panom nie wpada w oko pani, z którą by chcieli, wychodzą z sali. Nietańczące panie siedzą, panowie są bardziej mobilni, stąd czasem bierze się błędne przekonanie o braku balansu. Już o tym pisałam, ale może nie każdy czytał.

Socjalnie.

Jak zwykle: działo się. Ten socjal przychodzi z czasem. Najpierw (przez jakieś milion parkietowych kilometrów) jest się głodną tańczenia (tak, pań to bardziej dotyczy). Potem dostrzega się fajność ludzi… Ich osobowości… To „coś”…

Foty.

Użyte w tym wpisie robiłam głównie ja, ale oczywiście był oficjalny fotograf, Krzysztof Erszman, zdjęcia jego autorstwa są na jego profilu (czwartek, piątek po południu, piątek noc, sobota, niedziela). Zdjęcie wyróżniające ten wpis także jest jego autorstwa.

Lista kandydatów na męża „mojej dziewczyny”.

Beatek jest nieokiełznana w tym względzie, a kandydaci ciągle chcą się dopisywać. Ale! Jeden sam się z niej wypisał, twierdząc, że „przez rok od ubiegłego tygodnia o tym myślał i już nie chce”.

A tak w ogóle to straciłam rachubę, więc listę unieważniam i oświadczam, że prowadzona nie będzie. Jeśli który bardzo chce, to od razu klękać z pierścionkiem. Niepoważnych propozycji nie uwzględnia się!

P.S. Klękać przed Beatkiem. Ale! Pierścionki do mnie.

Willa Kolor.

Spałyśmy w niej kolejny raz i kiedy nastąpi kolejny raz, też będziemy tam spały. Tym razem, kiedy wkroczyłyśmy, miła pani z recepcji przywitała nas słowami:

– Dzień dobry! Pani Ania, pani Beata… Mam tutaj dla pań sukienki.

My na siebie: ale że jakie sukienki?! Nie chcemy żadnych sukienek!
Pani zanurzyła się w otchłani szafki i mówi:

– Czasem goście coś zostawiają, czego nie chcą, ale nie sądzę, żeby te sukienki były niechciane…

I położyła je na ladzie. Sztuk trzy.

– Matko, moje sukienki! – zakrzyknęła Beatek.

Zostały po poprzednim razie.

Nie, nie chciała ich zostawić. Były bardzo chciane!

Nie zrobiłam foty, kurde.

Ciekawe, że trafiłyśmy akurat na tę panią… I ona nas rozpoznała…

Przy rozpakowywaniu i przez ponad trzy miesiące (byłyśmy tam w maju) Beatek nie zorientowała się, że czegoś jej w szafach brakuje. A były to te ulubione!

Wniosek: nie ma ulubionych, jedynych, najwspanialszych… Zawsze jest alternatywa. I tak jak w wielu sukienkach możemy pięknie wyglądać, tak z różnymi mężczyznami możemy być szczęśliwe. Często nie warto się kurczowo trzymać jednej opcji i jeśli jesteś studzona, zamiast płonąć – wystygnij.

Chwalę Willę Kolor i nie, nie płacą mi za reklamę. Za to porządnie prowadzą fajną miejscówkę.

Pokoje wygodne, obsługa bardzo sympatyczna i uczynna. Co prawda menu skromne, ale swojskie i można jeść na raty (kto był, ten wie).

Na pewno kiedy będzie tango w Ustroniu, to ja i „moja dziewczyna” tam przybędziemy.

Tango Barocco summer 2021 – Żagań

Żagań.

Miasteczko na końcu świata. A w nim zamek. Raz w roku, w końcówce lipca, tangowo rozkwita. Przez cztery dni! Smaczki socjalno-plotkowe zamieszczam na końcu. Ale! Jeśli chcesz pojąć wszystko (np. sprawę krzeseł) – najpierw przeczytaj mój wpis o Biedrusku, następnie o Gryfie.

Pre.

Ponieważ z Warszawy mamy daleko, przyjechałam z „moją dziewczyną” już w czwartek, na pre milongę. Fota z drogi.

Ale najpierw trzeba było się spakować.

I wziąć udział w konkursie na zdjęcie z trasy. Konkurs wygrałyśmy, jak wszyscy.

Nie, to nie Minnie tak urosła, ale psinka bardzo nas kochała.

Co z beforką?

Dojechałyśmy. Było sporo ludzi, znajomych i nie. Milonga w sali Kryształowej, czyli na piętrze, tętniła tangowym życiem. Wytańczyłyśmy się.

Śniadaniówki.

Od 10.00. do 12.00., pod dowództwem Anny Pietruszewskiej.

Nooo… Pietruszka na śniadanie to już wyrobiona marka. W piątek było gęsto.

Pietruszka zagrała mój ukochany utwór, który kojarzymi się z romantycznym spacerem w parku… Dziewczyna w kwiecistej sukience… I on… Romantyczny… Zakochany… I letni deszcz… I zdarzyło mi się tę tandę zatańczyć z wrażliwym tangowo partnerem. A znam takiego, który ten utwór nazwał maszerowaniem emerytów, ale jakby był w tym parku ze mną…

Popołudniówki.

Zwykle są najfajniejsze. Tu – jak dla mnie, ale to moje osobiste odczucie – jedna była muzycznie mega, reszta mnie nie niosła. Gusta muzyczne są tak różne… Tylko że dziwnym trafem okazuje się, że ci, z którymi lubię tańczyć, mają ten gust podobny i jak nie niesie, to sobie idą.

Noce.

W tym roku i aura i temperatura były łaskawe. Parkiet na dziedzińcu powiększony ponad dwókrotnie (rok temu był mały nie z winy organizatorów). Parkiet w sali na piętrze taki sam. Śliskość parkietu dolnego była spora, ale moim zdaniem bardziej do ogarnięcia niż rok temu. Albo ja lepiej tańczę, bo chodzę na privy do świetnego nauczyciela. W każdym razie – tańczyło mi się dobrze. Parkiet górny – włodarze chyba czymś go wypaćkali, bo było lepko, ale organizatorzy zaradzili.

Po nuevo, czyli alter w pierwszej części nocy, druga część, tradycyjna, przenosiła się do sali.

Nocne milongi były gęste. Towarzysko i tangowo.

I to koniec fot, bo noc jest ciemna, a ja jutro do Ustronia. Dalej tylko tekst, bez obrazków. 

Koncert.

W sobotnią letnią noc nie został na dach wyniesiony koc, tylko zagrali chłopaki z Bandonegro. Zespół całkiem fajnie rozwiązał sprawę cortin: zamiast innych rytmów, jeden z chłopaków opowiadał krótką historię. Bardzo zgrabnie pozwoliło to na zmianę partnera. To naprawdę świetne rozwiązanie.

Pokaz.

Zatańczyli Fatima Vitale i David Samaniego. Były smaczki. Fatima i David prowadzili także warsztaty. Ja nigdy nie łączę intensywnego tańczenia z uczeniem. Ale są tacy, co dają radę.

Organizatorzy.

Michał, Gracja, Rafał. I ich wolontariusze. Cud, miód, ultramaryna. Czasem mnie pytacie, na jakiej zasadzie coś promuję. Zasada jest prosta: czuję, że chcę oraz lubię organizatorów i ich moralność. Tak. To właściwe słowo. Zdarza się im pobłądzić i wrócić na dawną drogę… Ale więcej o tym napiszę w „Obyczajach tangowych”.

Obciach.

Służby operacyjne doniosły, że zdarzył się na bramce, gdzie siedzieli wolontariusze. Przylazł taki jeden i zapytał: „ Wiecie, kim ja jestem?” – czy jakoś tak. Nie wiedzieli, bo dla nich był nikim. Żartować „trzeba umić”. Wiedzieć, kiedy i z kim. Więc żartowniś wyszedł na chama ze stolicy. A to przecież tylko dowcipny słoik.

Atmosfera.

Jest tym lepsza, im więcej osób znasz. Czyli staż tangowy ma znaczenie. Spotykamy się w różnych częściach Polski (kiedyś świata), by się zanurzyć w kontakcie, towarzyskości, abrazo… Pretensje niewytańczonych pań… Na różnych eventach są powszechne. Sorki: nie ma obowiązku. Nie ma musu. Panowie mają łatwiej, bo wiele pań chce tańczyć z kimkolwiek. Oczekiwania zawsze prowadzą do rozczarowań. Ale to inny temat.

Atmosfera – jak dla mnie i „mojej dziewczyny” – super. I nie dlatego, że wszystkich znamy, bo tak nie jest. Dlatego, że poznajemy nowych ludzi, czyli miejsce sprzyja.

Poziom tanga.

Po to jadę. No dobra: miałam ze dwie tandy charytatywne, ale generalnie mówiąc za siebie: było dobrze jakościowo. Było wariactwo. W pewnych abrazos było nieoczekiwanie fajnie. Ale wiadomo: na tyle jest udana impreza, na ile dobrze się bawisz. Dla mnie było super.

Bufet.

Był! W różnych wersjach.

Pitnych. Skorzystałyśmy.

Deserowych. Miałyśmy chapsnąć, ale jakoś zapomniałyśmy.

Obiadowych. Było pysznie.

Ciuchy.

Były buty, były kiecki Bogny Kolod. Ale! Tango Barocco ma swoją linię produkcyjną!Topy, bluzki, t-shirty, torebki, szlafroki… Szlafmyc nie mają. I gaci.

Willa Park.

Główne miejsce zakwaterowania. Roszczeniowcy – precz!! Tam trzeba wyznawać zasadę tao, z którą zaznajomiła mnie moja tangowa córka Monika:

Pośpiech Upokarza.

O tak. Tam nie da się szybko. Chyba że ma się pewien sposób…

Pokoje.

To jeden wielki sajgon. Ale… Miałyśmy Elę Musiał, załatwiła elegancko.

Krzesła.

Temat drażliwy. Chyba dlatego Rafał K. łaził i je ustawiał pod linijkę, a ja patrzyłam. Z żadnym nie biegałam! (Nie wiesz, o co chodzi – przeczytaj wpis o Biedrusku). Ale on łaził i poprawiał… A ja patrzyłam… Chyba je mentalnie przestawiałam, bo on ciągle poprawiał! A potem przyszli ludzie i sobie je całkiem inaczej pobałaganili. Ale! Jak powiedziała Gracja: „Przez chwilę ma być perfect”. Ta chwila była bardzo krótka, bo jak po ustawianiu sobie szli i ze mną gaworzyli, to za ich plecami ludzie już bałaganili…

Social.

Cały urok wyjazdów. Dzieje się! Towarzyskość. Koleżeńskość. Flirty. Uwodzenie. Możesz przyjąć lub nie. Możesz dać lub nie.

Kandydaci na mężów „mojej dziewczyny”.

Ponieważ Beatek coraz intensywniej rozbudowuje listę, a ja zajmuję się jej aktualizacją, informuję, że jest kolejka. Co prawda pierwszy z listy został zdyskwalifikowany i na to miejsce wskoczył czwarty, ale jest przed nami Ustroń, więc będzie dynamicznie. Mój życiowy doradca podpowiedział, żebym pytała, ile który wielbłądów oferuje. W końcu to „moja dziewczyna”! Więc, chłopaki, szykujcie propozycje, bo piękne słówka nie wystarczą!

Gryf Tango Marathon VIP Edition

Było świetnie!
I właściwie nic więcej mogłabym nie pisać, bo jak kto nie był, to jego strata.
Ale lubię, więc nie odmówię sobie, o!

Atrakcje dodatkowe i bardziej osobiste przygody opisuję pod koniec, więc zrób sobie herbatkę albo co tam lubisz i zarezerwuj ten czas na podróż ze mną…

Szczeciński Gryf Tango Marathon 2021 odbył się pełną parą. Było nas ponad 150 osób, ponad połowa to cudzoziemcy, głównie Berlin i Hamburg. A jak wiadomo, tam mieszkają Argentyńczycy, Chilijczycy, Turcy… Nie zabrakło Hiszpanów, Włochów, Holendrów, był Amerykanin, Duńczyk, byli Szwedzi różnych narodowości… 😀 

Zawsze w połowie lipca!

ZAWSZE. Czyli w roku 2022 – patrzymy w kalendarz – Gryf odbędzie się 15 – 17.07. I wszystko jasne: zaznaczamy czerwonym kółeczkiem i kupujemy bilety na samolot. Mam nadzieję, że tym razem, niezależnie od wymysłów dumaczy od zagrożeń, organizatorzy nie będą się czaić do ostatniej chwili i ogłoszą wcześniej. Ja za bilet w dwie strony płaciłam 470 zł (gdyby Monika się posłuchała i kupiła, jak mówiłam, dzień wcześniej, płaciłybyśmy po 350 zeta. Tak, tym razem nie byłam z „moją dziewczyną”, bo na termin Gryfa nałożył się obóz w Jarnołtówku, bardzo zresztą fajny. Już poinstruowany, że za rok termin ma być inny, a południe Polski, świetnie tańczące, ma się stawić w Szczecinie!).

Organizatorzy.

Pisałam o nich w zapowiedzi i nie zmieniam zdania. Dorota i Adrian Grygierowie oraz Gracja i Rafał Kołodzieczykowie nie zepsuli się.

Szefowa wszystkich szefów instruowała młody maratonowy narybek, jak z godnością się witać. 

W teamie były jeszcze Margarita Bessas i An Tang (nicki fejsbukowe), które dbały o miłe powitanie i całą resztę. Krysia Kun też.

Ludzie.

Niektórzy tylko stęsknieni, inni wygłodniali (ci nie tańczący w pandemii). Maratony mają to do siebie, że jeżdżą na nie ludzie chcący tańczyć.

Doświadczenia nabiera się z każdą kolejną taką imprezą. Nawiązuje się coraz więcej znajomości.

I tak jak na początku najważniejsze jest, by tańczyć, tak z czasem stawia się na jakość i docenia się socjalny wymiar tanga.

Kliki i koterie – nie tu.

Niektórzy mówią, że w tangu są. Rzeczywiście bywają. Ale nie zawsze. Czasem jakaś grupa bardziej trzyma się ze sobą, bo po prostu na co dzień się nie widuje i taka trzydniówka jest okazją nie tylko do tańczenia, ale także żartów, wygłupów i spędzenia wspólnie czasu. I zjedzenia kolacji. Jedzenie było smaczne i sprawnie podawane, mimo kolejki. 

Niektórzy lubią zmieniać miejsce i siadają w różnych częściach sali. Ja wolę mieć swoje, najlepiej jedno i to samo przez całą imprezę. Wtedy ten, co chce, łatwo mnie znajduje. Poza tym lubię mieć torebkę, szal i buty na/pod moim krzesłem. Lub fotelem 😀 

Premilonga.

Jak to pre: odbyła się w czwartek w hotelu Vulcan. Monika chciała na nią przybyć i zostać do poniedziałku, ale ja mam maratonowy lipiec, co weekend coś, więc wiedziałam, że piątek – niedziela wystarczą. Nooo Monia, dziękuj Matce, bo gdybym się na to zgodziła, to byś się zatańczyła na śmierć i żywa do męża nie wróciła!

Na premilondze grał Darek Bekała, szczecinianin, znany i ceniony w djskim świecie. TU obejrzysz, jak było.

Piątek.

Zaczął się krótkim warsztatem: wprowadzeniem do chacarery, prowadzonym przez Ulę i Chucky’ego ( w sobotę prowadzili warsztaty z folkloru).

Maratonowe granie rozpoczął Francisco Saura: wielbiciel romantycznych tang. Film może mieć wyciszony dźwięk, taki fejs.

Następny set należał do Santiago Buonomo, Urugwajczyka, który wrósł w Polskę dzięki miłości do tanga i kobiety. Mówi po polsku! I to jest imponujące. Jeszcze niedawno nie znał ani słowa… Znam cudzoziemców będących tu od dwóch dekad i nie umiejących porozumieć się na podstawowym poziomie. Szacun.

Piątek to taka maratonowa noc, w czasie której witasz się ze znajomymi i tańczysz głównie z nimi: żeby się roztańczyć, bo się nie widzieliście, bo jesteście stęsknieni swojego abrazo… Oczywiście nie tylko, z nieznajomymi tez się tańczy, ale piątek jest taki bardziej znajomościowy. Więc siedzisz, rozmawiasz, pijesz różne napoje z gryfowych naczyń…

Królewski zakątek.

Nie mamy z carycą Anną zdjęcia w naszych fotelach… Ale to za chwilę.

Przyjechałyśmy z Moniką po 21.00. i kiedy wkroczyłyśmy, Pietruszka & company okupowali królewski zakątek (w przyszłym roku zamawiam tę miejscówkę!): dwa okazałe fotele (w sam raz dla carycy i królowej) oraz kanapę (tu następowała dynamiczna zmiana zasiadaczy).

To było doskonałe miejsce! Na uboczu, ale w gruncie rzeczy dobrze widoczne. Wprost stworzone zarówno do biesiadowania i towarzyskich pogaduszek, jak i bezproblemowego cabeceo, nawet z drugiego końca sali. Dorota, Szefowa szefów, przyszła do mnie na początku zatroskana, że tak siedzę z boku… To był doskonale wygodny bok!

Sobota

Szczecin jest jedynym tangowym miastem na świecie, do którego przybywam i znajduję przestrzeń na coś poza tangiem: obiad rodzinny (mam tu dwie siostry cioteczne z rodzinami, dwie starsze ciocie i chrzestnego, też już nie młodzieniaszka) i spotkanie ze szczecińską czarodziejką Eleną.

Elena zamierza zacząć tańczyć tango. Już nie mogę się doczekać, jak zobaczę rozdziawione oczy i buzie naszych wiecznych tangowych kawalerów z ciągłych odzysków… Jak będą się wokół niej uwijać… Prężyć bardziej lub mniej wątłe torsy… Wciskać stare, wytarte przez inne kobiety bajery…

Po spotkaniach pobiegłam na popołudniówkę.

Grał Michał, który kiedyś był Zorro, teraz ściemnia, że jest El Monje… Taki ma okres w swoim graniu, że to kolejna impreza, na której wyrywa ludzi z butów. No dobra, tańczą w, ale jakby nie mieli, tańczyliby bez, bo przy puszczanej przez niego muzie usiedzieć się nie da. Rozgrzał parkiet do czerwoności. Zagrał taką tandę… że dostał brawa za poszczególne walce i za całość. Wymusiliśmy na nim bis.

Ja już byłam wytańczona.

A tu wieczór dopiero nadchodził…

I rozpoczął go, tak jak w piątek, Francisco Saura, po nim konsolę przejął Luis Cono.

Co to się działo… z krzesłem w tle hehe…

Gracja powiedziała, że zakazuje mi ruszania tego przedmiotu. Chociaż tu akurat nie latałam z krzesłem, a z fotelem… Ale tylko trochę i nie na eleganckiej kolacji, więc przesadza!

Rozmowy odbywały się w różnych konstelacjach fizycznych… Krzesło dało radę!

O północy wjechał tort.

A ja wskoczyłam na krzesło, żeby to filmowo udokumentować. I będzie film! Ale nie teraz. Bo Barocco przede mną, a walizka nie spakowana…

Powyżej fota z Gryfa 2020. Tym razem nie pozowałam do wspólnego zdjęcia, bo nie było na to klimatu i przestrzeni. No i nie było Meg, a jako fotografka tangowych eventów tylko ona rozumie indywidualne do mnie podejście. Meguś, dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość! Jak tylko ta maratonowa nawałnica się skończy, zabieram się za Ciebie!

To jest zdjęcie zbiorowe baj mła. Stałam na krześle 😀 

To nie koniec maratonowych atrakcji. Jak komu mało aktywności tanecznej, to dorzucał fitness 🙂

I streching.

Rysie wpadli, żeby co poniektórych uściskać.

I wydało się: Margarita to największa maratonowa przytulanka!

Nie wszędzie krzesło było kluczowe. Bez niego tez się działo. Na przykład do zabiegów dezynfekcyjnych nie było potrzebne.

Niedziela

To dzień pożegnań, wcześniejszych lub późniejszych. Zagrał Guillermo Monti.

Nie miałam siły zakładać obcasów, na szczęście okazało się, że moje mega zaj…ste adidasy, które córka przywiozła mi ze Stanów, dają radę i nawet pivotować się mogłam. Więc zaliczyłam jeszcze parę tand…

XXI wiek ułatwia cabeceo. Kiedy sobie siedziałam w telefonie, brzdęknął messenger. Dostałam wiadomość:

Tak, wiem: po „b” powinno być „e”… Ale nie czepiam się, przyjęłam 😛 

Tuż po 17.00. zwinęłyśmy się z Moniką na lotnisko, ledwo żywe, ale przeszczęśliwe i wytańczone w dobrej jakości.

Atrakcje dodatkowe.

Było ich trochę 🙂 Na szczęście organizatorzy Gryfa nie wpadają na pomysł, by ktoś rzępolił albo wyjcował. Dla mnie maraton to maraton, a nie cudaczenie. Zwłaszcza że naprawdę nie każdy powinien śpiewać czy grać. Kiedy jadę na festiwal, wiem, że tam wszystko się zdarzyć może (także nieudany pokaz) i wliczam to w bytność. Tu nie ma niebezpieczeństwa łapania się za głowę, zamykania oczu i zatykania uszu.

Rejs statkiem i flash mob

To coroczny punkt gryfskiego maratonu. Djował Adi. Widziałam filmik z flash moba w ubiegłym roku. Oprócz tanga tańczyli takie coś, co miało choreografię i nawet fajnie to wyglądało. Dobrze, że mnie nie było, bo gdyby kogoś podkusiło, żeby mnie na to namówić, to skończyłoby się jak kiedyś na zumbie – ogólnosalową katastrofą: oni w jedną, ja w drugą, a jak chciałam naprawić, to w trzecią, więc oni w czwartą… Jedyny taniec z tych takich, co to jest coś po czymś, który ogarniam, to chacarera, i to tylko w tej podstawowej wersji.

O warsztatach pisałam, że były, TU można podejrzeć.

After Party.

Pietruszka wynajęła boat house i w sobotnią letnią noc zrobiła spęd. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili…

Impreza odbywała się na górnym pokładzie, na który trzeba było wtarabanić się po stromych stopniach jachtowej drabiny. Widziałam, jak niejaki Rafał K. pokracznie się stamtąd starabaniał i stwierdziłam, że ja chyba zostanę imprezować na dole.

Najpierw w ogóle miałam problem z wejściem. W dzień to inaczej wygląda. W nocy czarna toń wody robi na mnie wrażenie czarnej dziury… Która mnie zassie… Więc tak trochę podramatyzowałam, ale w końcu weszłam. I uznałam, że drabina przekracza moje możliwości alpinistyczne.

Na dole zostałam sama i mogłam imprezować co najwyżej ze sobą, o suchej twarzy, bo napoje wzmacniające poczucie samozaj…ści były na górze. Rysio, kochany, był gotów znieść stół imprezowy specjalnie dla mnie. Nie lubię sobą absorbować otoczenia, więc wzięłam się w garść i wlazłam na tę górę.

Warto było. Widoki piękne. Na oświetlone Wały i inne jachtowe imprezy, tylko jednopoziomowe.

Powietrze lekkie i świeże… Tłum… Życie!

Zejście nie było dla mnie tak trudne, mimo że drabina robiła wrażenie.

Trzeba sposobem. Rafał K. tarabanił się przodem, a tyłem się śmiga bez problemu.

I nastąpiło dla mnie kolejne wyzwanie: jak trafić z powrotem na maraton..? Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą, bo doświadczyli hehe… Ale najpierw: jak trafiłam do Pietruszki? Otóż zostawiła mnie pod opieką. Ale ta opieka, jak wychodziliśmy, jakoś tak za bardzo chciała skandalu i tak się z otoczeniem żegnała, jakbyśmy wychodzili razem. To znaczy: wychodziliśmy, ale nie tak, jakby to mogło być zrozumiane. 
Więc nie omieszkałam oświadczyć, że idę do Pietruszki i wracam. 
Z innym mężczyzną, ale to siła wyższa. Otóż
znowu Rysio okazał się kochany, bo po prostu się ze mną z tej drabiny starabanił i mnie na maraton odprowadził. Bez niego czort wie, gdzie bym trafiła. Moją cudownie fantastyczną cechą jest to, że zawsze idę w innym kierunku. Pod prąd.

A potem wszyscy wrócili i tańczyliśmy do ostatniej tandy. Ja już w adidasach i naszło mnie na prowadzenie. Także chłopaków! Ich skład poszerzyłam o Chucky,ego i było super.

W ogóle to była pierwsza impreza, na której tak dużo tańczyło par męsko-męskich i damsko-damskich tylko dlatego, że taka była ochota, a nie brak.

Spacer nadodrzańskim bulwarem.

Noce były piękne i ciepłe. Po czwartej nad ranem zaczynało świtać. Zwykle rozglądam się za transportem, bo po intensywnym tańczeniu nie chce mi się łazić. Ale tym razem było inaczej. Te moje adidasy mają tajemne moce: nie tylko tańczą, ale także regenerują hehe…

Trochę było ludzi, trochę młodzieży w stanie poimprezowym. Minęłyśmy z Moniką dość głośną grupkę. I dziewczynę w emocjach w związku z tym, że jej chłopak coś tam, ale on nie wiedział, że jest jej chłopakiem, no ale ona wiedziała, że jest, tylko nie chciała mu o tym powiedzieć, więc skoro nie wiedział, to siedział z jakąś inną… Cisnęły się na jej ust korale szewskie słowa. I ta oto dziewczyna zawołała:

– Halo, proszę pań!

Byłam ciekawa, czego chce? A ona… nas przeprosiła, że słyszymy jej przekleństwa.

Nie, młodzież nie jest gorsza, niż byliśmy my. Kiedy sobie przypominam moje młode czasy i to, co wtedy było wyprawiane (niekoniecznie przeze mnie), to ci, którzy narzekają na „dzisiejszą młodzież”, albo mają już sklerozę, albo wypierają, albo żyli w bańce i buntują się oraz rozrabiają, kiedy dopada ich druga młodość.

Bardzo dobry pomysł uchwyciłam, warto go przenieść na nadwiślański warszawski brzeg.

Kodeks Dobrego Bulwarowicza. Czad! Jest instrukcja i ludzie się do niej stosują! Nie ma porozwalanych butelek i petów na każdym centymetrze podłoża. Jest po prostu porządnie.

Stroje.

To jest bardzo ciekawy temat, który opiszę w osobnym wpisie.

Doszłam do jednego wniosku: kobiety przebierają się dla siebie. Faceci często na to narzekają: „Zmieni sukienkę, fryzurę, i nie umiem jej znaleźć…” 🙂 Że gamoń? No tak, ale cóż zrobić. Więc tym razem z Monią zrobiłyśmy eksperyment (ja nawet podwójny) i … Udał się 😀  Jaki? To temat na osobny wpis.

Zazdrość.

Głównie kobiety jej ulegają. To też temat na osobny wpis. Dziewczyny, jeśli coś Was niepokoi, rozmawiajcie o tym ze swoim mężczyzną. W tangu jak w życiu: wiele bab tylko patrzy, żeby wydrapać faceta innej kobiety pazurami. I to się dzieje. ALE! Naprawdę nie wszystkie takie są. Naprawdę.

Podróż tak w ogóle.

Lubię Okęcie 😀

Kontrola niby bezpieczeństwa na naszym lotnisku to dla mnie zabawa w kotka i myszkę: kotkiem są kontrolerzy, myszką moje kosmetyki. Kiedy jadę na weekend, nie ma takiego problemu, chociaż i tak się nie mieszczę w worek 1000 ml. Moja myszka ich przechytrza. Kocury działają schematycznie, nie są czujne. O czym to świadczy? O automatyzacji. Wszystko, co wychodzi poza ich schemat, jest przez nich nie do ogarnięcia. Chcesz wiedzieć, jak się to robi? Czasami potrzebne są atrybuty, ale można poradzić sobie bez nich. Na prywatne korepetycje zapraszam na priv. Lekcja: kosztuje stówę na rzecz ratowanych psów przez naszą tangową Dorotkę Wandrychowską. A ci, którym zdradziłam metodę za darmo, też tę stówę mają wpłacić 🙂

Zamieszanie.

Jako rasowa uraniczka (nie wiesz, co to? Nie idę z tobą do łóżka! 😛 ) jakoś tak mam, że mimo mojego społecznego wycofania, biorę udział w różnych zamieszaniach. Niektórzy imputują, że to ja je tworzę… Foch!

Wylot w piątek o 20.00. W czwartek ok. 23.00. zorientowałam się, że kupiłam bilety na busa z Goleniowa do Szczecina na 10 minut przed wylądowaniem naszego samolotu…

Monia jakoś tak jest bardziej ogarnięta w temacie biletów, chociaż w jej podróżach załatwia to mąż. Szybko wynalazła stary dobry PKS, który miał nas zabrać 15 minut po wylądowaniu.

Monia kupowała bilety i odprawiła nas elegancko elektronicznie.

Bording.

Patrzę, a tu jedna pani daje oznaczenia na zabranie bagażu podręcznego do luku. No nie… Nie mamy na to czasu. Mówię Moni: chodź tu ze mną, ta pani nas puści z bagażem. No i „moja pani” usłyszawszy, że mam busa 15 minut po wylądowaniu, powiedziała: ok. Monia nie posłuchała i poszła do innej pani, która stwierdziła, że przecież nie odbiera z taśmy, tylko z luku… Ale to trwa! Jak sobie poradzić? Kolejna lekcja za stówę na psy Dorotki. Za darmochę użytecznej wiedzy nie oddaję, o!

Monia siedziała na przodku, ja na kompletnym tyłku. Samolot miał opóźnienie ze względu na over booking – dobrze jest się odprawiać o właściwej porze… Linie sprzedają więcej biletów niż jest miejsc i potem rzeźbią. Dlatego bardzo byłyśmy zmotywowane, żeby na dobę przed powrotem od razu się odprawić.

Ale na razie jesteśmy przy wylocie. No więc mówię do Moni: grzej z walizką (nie w luku, nie pozwoliłam na to) przed lotnisko, może kierowca zaczeka na opóźniony samolot.

Monia poleciała. Czekał.

Droga powrotna – tak dałyśmy się uwieść Gryfowi, że… zapomniałyśmy o odprawie. Monia się ocknęła o ósmej rano i… Udało się. Nawet dostałyśmy miejsca obok siebie. I okazało się, że nie był to kukuruźnik z masakrycznymi śmigłami na wierzchu, więc w 9. rzędzie wróciłyśmy komfortowo do Warszawy.

Żegnaj, Gryfie, na rok!

Tak, przyjadę. Nie wyobrażam sobie inaczej.

Jeżeli lubisz czytać moje wpisy, postaw mi wirtualną kawę – moja wena to lubi 🙂