Tango to jest pewna gra…

Kasię i Mateusza lubię jako błyskotliwych ludzi i dowcipnych nauczycieli (ich krótkie bio – na końcu, a foty pochodzą z ich prywatnego archiwum). U nich stawiałam pierwsze kroki w uczeniu się milongi, pod ich czujnym okiem szlifowałam valsa. Zajęcia prowadzą w lekki, a jednocześnie konkretny sposób. Jako rozmówcy ujęli mnie swoją otwartością. Nagadaliśmy tyle, że zrób sobie herbatkę, usiądź wygodnie w fotelu i zarezerwuj dobre pół godziny.

(Bestia) Ania: U kogo się uczyliście?

Mateusz: Zaczęliśmy u Agnieszki Herbich i Tomka Potockiego. W maju, 15 lat temu (och! Ta rozmowa nieprzypadkowo odbyła się właśnie teraz! Na dodatek mija 10 lat od uruchomienia milongi Comme il Faut. Sto lat!!!).

Kasia: Teatr Nowy w klubie OFF. Była tam wewnętrzna sala, w której odbywały się tangowe zajęcia, a po nich milonga.

M.: Spodobało nam się, więc się zapisaliśmy. A potem mieliśmy małe osobiste perturbacje… I przez pół roku nie tańczyliśmy. Byliśmy w innych związkach… Ściśle mówiąc, ja już nie byłem, a Kasia jeszcze tak… Musimy tę opowieść okraszać szczegółami?

Wiadomości kundelkowe w rankingu ciekawych info są oczywiście na pierwszym miejscu.

M.: W telegraficznym skrócie: ówczesny Kasi narzeczony zaczął tańczyć, ona początkowo się do tego nie garnęła. I tak się jakoś porobiło, że pół roku później zmieniła zdanie i zaczęła chodzić na kurs, tyle że ze mną. A dalej było już tylko wielkie zamieszanie: krew, pot, łzy i rewolucje, rozstania, przeprowadzki… (Jestem kundelkowy gamoń. Nie zapytałam, kto to i czy cały czas jest w tangu…)

K.: I tak trafiliśmy do Pauliny i Janka.

Wtedy nie było takiego wyboru nauczycieli.

M.: Zajęcia państwa Woźniaków odbywały się na Ochocie, niedaleko mojego mieszkania. Oczywiście liczyła się nie tylko lokalizacja.

K.: Paulina jest matką polskiego tanga i wraz Jankiem byli dla nas jednymi z najważniejszych nauczycieli, ale zadecydowało też to, że Agnieszka wyjechała do Buenos Aires na stałe, więc siłą rzeczy musieliśmy sobie znaleźć innych.

M.: Pamiętam, jak zadzwoniłem do Pauliny i powiedziałem, że zaczęliśmy się uczyć i chcielibyśmy kontynuować. Była początkowo nieufna, jakby myślała, że przychodzimy na przeszpiegi…

K.: Janek wtedy był młodym tancerzem, uczył od niedawna. Zajęcia z nimi były odlotowe! W drodze powrotnej Mateusz odtwarzał w głowie to, co było na lekcji. Czasem nie tylko w głowie…

Skąd Wam w ogóle przyszło do głowy tango?

K.: Absolutnie przypadkiem. Przez naszą przyjaciółkę we wspomnianym klubie OFF, gdzie za kołnierz nie wylewaliśmy, a do toalety trzeba było przejść przez salę z tangiem. Ona wróciła rozanielona i powiedziała, że tam, w tej sali, dzieje się coś cudownego, i żebyśmy poszli zobaczyć. Ja jej na to: siedź tu!

M.: Żłop wódkę!

K.: Jednak poszła i nas też wyciągnęła.


Warsztaty z Homerem Ladasem, Budapeszt 2009.

Teraz to każdy albo nauczyciel, albo dj. A was to na uczenie tak nagle naszło?

K.: Na początku tango było moim hobby wśród wielu innych. Chodziłam na milongi, a w przerwie pomiędzy tandami czytałam książki. Mateusz się na mnie wściekał, że nie patrzę, co się wokół dzieje. Ale my wtedy byliśmy samowystarczalni w gronie trzech czy czterech zaprzyjaźnionych par… To znaczy: ja. Mateusz biegał na wszystkie możliwe milongi i warsztaty w ilości dla mnie zawrotnej, czyli na przykład miał trzy lekcje dziennie. Czyste wariactwo! Wszystko się zmieniło po naszej pierwszej podróży do Buenos Aires.

M.: Po czterech latach tańczenia.

K.: Tam wsiąkłam w klimat uczenia się, ćwiczenia, ogarniania swojego ciała. I już poszło. Wcześniej lubiłam tańczyć, ale w życiu nie pomyślałabym, że będziemy uczyć, że będzie to nasz zawód. Moja pani od Wf-u pewnie też by się nie spodziewała, bo moja aktywność sportowa w szkole koncentrowała się na załatwianiu sobie zwolnień.

Mateusz, co spowodowało, że latałeś na zajęcia jak do hurtowni?

M.: W życiu przymierzałem się do różnych aktywności ruchowo-sportowych, jak szermierka czy sztuki walki. Wszystko to szalenie mi się podobało, wkręcałem się, ale też jakoś mnie męczyło. Leniwy z natury jestem. Tango jako pierwsze wciągnęło mnie na tyle, że jak kończyła się lekcja, chciałem zostać na następnej. W ogóle nie czułem zmęczenia. A gdy na Kung Fu robiłem pompki wśród innych spoconych facetów, to jakoś tak stale zerkałem na zegarek, kiedy ta przednia zabawa się skończy. Poza tym stare tanga to ten typ muzyki, który zawsze lubiłem. Jako nastolatek słuchałem folku miejskiego, kawałków z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, w wykonaniach oryginalnych albo Grzesiuka czy innej Orkiestry z Chmielnej. Znałem Gardela…


Tangowy letni obóż w Sławie, 2010.

I przecież grasz na jakimś instrumencie?

M.: Walę trochę w pianino, ale to późniejsza historia. Jako licealista próbowałem się uczyć gry na akordeonie. Zresztą bez powodzenia. Wracając do tanga – taniec jakoś mi pasował, był też początkiem naszej historii miłosnej. Wszystko się zgrabnie układało.

K.: Ja przez całe życie raczej śpiewałam niż tańczyłam. Śpiewałam w chórach, bywałam solistką.

M.: Kasia się wścieka, jak uczennice chcą mi się podlizać i mówią, że ładnie śpiewam, gdy coś tam zanucę na zajęciach.

K.: Są pewne granice wazeliny. Lepiej, jak mówią Mateuszowi, że cudownie tańczy…

M.: Śpiewam lepiej od Godoya!

K.: To akurat średni komplement. A moja przygoda z tańcem w dzieciństwie wyglądała tak, że jestem lewostronna i jak dzieci miały się kręcić wszystkie w jedną stronę, a pani mówiła: „…kręć się za tą rączką, którą piszesz!”, to dzieci kręciły się w prawo, a ja w lewo… Siostra znalazła sposób i na prawej ręce wiązała mi czerwoną wstążeczkę. Początki jak widać były niełatwe, ale teraz myli mi się ciut rzadziej!

M.: Wracając do nauczania, przyszło to jakby samo z siebie. Nigdy tego nie planowaliśmy. Kasia była wtedy doktorantką, miała jakieś stypendium, raczej głodowe. Ja już nie pamiętam, czy jeszcze byłem na studiach doktoranckich, czy już zarzuciłem karierę akademicką… Pracowałem jako tłumacz, nie zarabiałem wielkich pieniędzy, a nagle się okazało, że trzeba co roku latać do Argentyny, wysupływać kasę na kolejne warsztaty, buty… W jednym roku przez kilka godzin dziennie, dwa bite miesiące tłumaczyłem jakiś durny serial, żebyśmy mogli pojechać do Buenos. A jak już rzekłem, za ciężką pracą nie przepadam, więc to było wyzwanie. Zaczęliśmy też prowadzić darmową praktykę w Equilibrium.

K.: Tam zaczynaliśmy jako nauczyciele.

Pierwsze warsztaty w Buenos (z Glorią i Eduardo Arquimbau), rok 2008

M.: Pojawiało się coraz więcej osób. Wiedziałem, że jeśli mamy uczyć, to musimy pojechać do Argentyny przynajmniej raz.

K.: Z tego raz zrobiło się pięć.

M.: Uważałem, że uczenie tanga bez uprzedniego odbycia takiej uświęcającej pielgrzymki do Mekki – jest nieuczciwe. To całkowicie arbitralne poczucie, ale wtedy tak to czułem. Po powrocie otworzyliśmy grupę. Nie wiem, z jakiego powodu, ale mieliśmy w niej niemal samych tancerzy mniej więcej na naszym poziomie.

K.: Z odrobinę tylko krótszym stażem.

Czyli kogo?

K.: Sporo osób się przewinęło. Część z nich to dziś gwiazdy rodzimego tanga. Nie będę wymieniać nazwisk, bo może sobie nie życzą, a ponadto boję się też kogoś pominąć. Jeśli będą chcieli to sami się przyznają, gdy ich z kolei będziesz maglować w kolejnych wywiadach („Po owocach ich poznacie”, a to soczyste jabłuszka – które niekoniecznie z nimi zaczynały, ale jednak przez ich zajęcia się przewinęły).

M.: Jako że kursanci nie tańczyli gorzej od nas, musieliśmy stanąć na uszach i dobrze przygotować zajęcia, żeby przynajmniej przez pierwsze piętnaście minut mieli chociaż minimalne problemy z wykonaniem pokazanych kroków czy sekwencji ładniej niż my. I to spowodowało, że sami zaczęliśmy ostro ćwiczyć. Potem była kolejna grupa, i kolejna… Najpierw jeszcze zajmowałem się także tłumaczeniami, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że już nie muszę i mogę w pełni poświęcić się tangu.

Ulotka  wspólnych warsztatów z Pauliną i Jankiem Woźniakami, 2012 rok.

K.: A ja prowadzę podwójne życie: za dnia naukowiec, w nocy tanguera (Uzmysłowiłam sobie, że ja prowadzę poczwórne!).

Chce ci się jeszcze być tym naukowcem?

K.: Pewnie! To jest zresztą moje pierwsze życie, w sensie chronologicznym. Nie potrafię ocenić, które jest ważniejsze. Jak dzień i noc. Pracuję w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk i zajmuję się historią literatury współczesnej. Nie mam dydaktyki, prowadzę badania naukowe.

M.: Nasze uczenie wydawało mi się takim małym przekrętem, jakby żywcem wyjętym z filmu Żądło… Byłem uznanym tłumaczem literackim i filmowym…

K.: Jesteś, Misiu…

M.: … ale moje dochody z tego poletka były cztery razy mniejsze przy dużo większym nakładzie pracy, niż tutaj, gdzie trochę pomacham nogą i się pomądrzę przed ludźmi, udając, że znam się na rzeczy 😃 Byłem tym zachwycony! Mogłem pół dnia leżeć do góry brzuchem. Gdybym chciał zostać, dajmy na to, koszykarzem, musiałbym od 10. roku życia zasuwać na treningach ileś tam godzin dziennie. A tutaj nagle hop i jestem nauczycielem tańca. Królik z kapelusza!

Trener nie musi być mistrzem.

K.: W tangu nie jesteś tylko trenerem, jesteś też tancerzem. Jesteś zawsze w grze, dajesz pokazy. Te dwie rzeczy są w zasadzie nierozdzielne, chociaż uważam, że są ludzie, którzy pięknie tańczą, a fatalnie uczą.

Jak nie znają metodologii nauczania, to nie mogą dobrze uczyć.

K.: I odwrotnie: bywa tak, że wcale niepięknie tańczą, a znakomicie uczą, są bardzo inspirujący i dają swoim uczniom bardzo dużo.

M.: Być może są też inne tańce, gdzie można zacząć karierę mając 30 lat, coś osiągnąć i znaleźć swoje miejsce. 6 lat temu zacząłem się uczyć grać na pianinie i nauce poświęcałem o wiele więcej czasu, niż kiedy zaczynałem się uczyć tanga. Ale Horowitzem nie zostałem i raczej już nie zostanę.

Fot.: Stanisław Kroszczyński „Los Desdichados”.

7 lat grałam i przestałam, bo im dalej w las, tym więcej drzew i pianino wymagało ode mnie czasu, który jako nastolatka wolałam spożytkować inaczej.

M.: Żeby coś osiągnąć, raczej nie można zacząć w wieku 30 lat.

Nie będzie się zawodowym muzykiem.

M.: A tangiem zająłem się tuż przed trzydziestką. W tym sensie uważałem to nasze nauczanie za jakiś przekręt i bardzo mi się to podobało, bo przekręty zawsze mnie fascynowały.

I pojechaliście do Buenos.

M.: Zaczęliśmy tam latać co rok. To były nasze jedyne „wakacje”, a za każdym razem przez półtora miesiąca ostro zasuwaliśmy.

K.: 4 lekcje dziennie, milongi w nocy, w ciągu dnia jeszcze treningi…

Zainwestowaliście w swój rozwój majątek.

K.: Absolutny majątek. Poza tym to był jedyny mój urlop, w ciągu roku nie miałam już ani jednego wolnego dnia. Zasuwaliśmy jak dzikie osły. W samolocie powrotnym, który leci kilkanaście godzin, leżałam na siedzeniu i myślałam: „Boże… wreszcie… nie ruszać się…”.

M.: Wracaliśmy do Warszawy i myśleliśmy: spokój jak na wsi… Jakie piękne czyste miasto…Jaka cisza…

Tak tam głośno?

M.: Bardzo. Nawet w samym środku ogrodu botanicznego szum samochodów dobiegał ze wszystkich stron.

K.: To jest miasto – przygoda. Każdy tam jedzie z jakimiś wyobrażeniami, oczekiwaniami… Inaczej się na nie reaguje, kiedy jest się pierwszy raz, a inaczej, jak jest się po raz piąty.

M.: Buenos bardzo nam się podobało za pierwszym i drugim razem.

K.: Teraz też nam się podoba.

M.: Mów za siebie! Za trzecim razem czułem się już tam jak w domu: to, co wcześniej wydawało mi się fascynujące i egzotyczne (hałas, góry śmieci, podejrzane insekty ganiające po ścianach restauracji itp.), straciło urok nowości i zaczęło mnie po prostu wkurzać (Insekty! Przez nie nie wiem, czy kiedykolwiek tam pojadę…).

Dżender dopadł ich w Buenos Aires, rok 2010.

K.: Fakt, gdyby nie było tam tanga, to nie wybrałabym tego miejsca na wakacje. Podróżuje się tam jak do domu tanga, żeby zobaczyć, jak się wszystko zmienia, jacy są nowi ludzie, jak wyglądają milongi… Wraca się, by zobaczyć starych znajomych… Samo miasto może fascynować. Wiem, jak było odbierane przez moje koleżanki, które tam szalały i były adorowane.

M.: Niestety, Kasia była tam ze mną, więc szaleć w oparach latynoskiej adoracji tak za bardzo nie mogła. Chyba że sama wychodziła z domu…

K.: Argentynki i Argentyńczycy mają siódmy zmysł, doskonale wszystko wyczuwają. Rejestrują, kto z kim przyszedł, kto z kim jest, kto z kim wyszedł. Czasem siadaliśmy osobno…

M.: … a nawet przychodziliśmy osobno…

K.: … a i tak zdarzało się, że po trzecim tangu padało pytanie: „To jest twój mąż?” 😃

M.: Oni naprawdę wszystko widzą. Dlatego jestem dość sceptyczny, jeśli chodzi o przenoszenie na nasz grunt całej tej tradycji cabeceo.

K.: Ze wszystkimi ich zwyczajami.

Ja uwielbiam. Trzy lata mi zajęło nabycie umiejętności korzystania z tego genialnego tangowego narzędzia. Kobieta może decydować, z kim chce tańczyć, a nie biernie czekać na desantowca.

M.: Ja nie krytykuję tego zwyczaju, ale czasem wydaje mi się sztucznie i trochę na siłę przeszczepiany na nasz grunt. Tam jest to coś więcej, niż tylko proszenie wzrokiem. Cała infrastruktura jest dostosowana – strefy z podziałem na płeć i z sektorem dla par. W miejscach, w których tego nie ma, cabeceo nie działa za dobrze nawet w Buenos.

K.: W El Beso po jednej stronie siedzą panie, naprzeciwko panowie – i strzelasz, jak pluton egzekucyjny.

Kiedy byliście tam ostatni raz?

M.: Dawno.

K.: Zrobiliśmy sobie parę lat przerwy. Mnie kusi, żeby wrócić, Mateusz jest bardziej wstrzemięźliwy.

M.: Nie pałam nadmierną miłością do Buenos. Jak już je poznałem, jeździłem tylko w celach treningowych. Tutaj, w Europie, znaleźliśmy inne możliwości. Dużo tańsze. I turystycznie też atrakcyjniejsze moim zdaniem.

K.: Można sięumówić z argentyńskim nauczycielem, który mieszka w Europie – a jest ich tu cała masa, i to z pierwszej ligi – przyjechać na parę dni i codziennie czesać z nim lekcje.

Nie chwalicie się tym powszechnie.

K.: To jest nasza prywatna sprawa.

Niezupełnie. Uważam, że fajnie wiedzieć, gdzie, u kogo i jak często nauczyciele sami się dokształcają.

M.: Aż tak często tego nie robiliśmy. Prawdę mówiąc, pamiętam jeden taki miły wyjazd do pana Carlitosa. Mówię o lekcjach prywatnych. Kiedyś w ogóle było nam trudno się zmobilizować, żeby ćwiczyć, a jak już, to strasznie się przy tym kłóciliśmy.

K.: „…gdzie ta noga?!”, „…jak poprowadziłeś?!”… Takie klasyczne rozmowy, powtarzalne jak samo tango.

M.: Na lekcjach grupowych w Buenos aż tak się nie kłóciliśmy, bo nie wypada publicznie wyzywać się od najgorszych. Chociaż i tak by nie zrozumieli.

K.: „Kretynie” rozumieją bardzo dobrze.

M.: Mieliśmy po sześć, osiem godzin tanga dziennie. Taka intensywność bardzo dużo daje. Jak w każdym sporcie. Teraz zresztą potrafimy już ćwiczyć sami, bez przyzwoitek, jakoś się nie zabijamy, choć i tak, mimo że w domu mamy duży pokój dostosowany do lekcji i ćwiczeń, wolimy wynajmować sale na mieście.

K.: Ćwiczenia to kluczowa sprawa. Ludzie, którzy nie są jakoś super utalentowani, ale mają zapał do ćwiczeń nad ciałem i niezłomną wolę, mogą być dobrymi tancerzami. Może nie wybitnymi, ale dobrymi na pewno.

M.: Coś, co zmusza do ćwiczeń, to pokazy. Szkoda, że w Warszawie nie wytworzyła się taka tradycja, że na milongach są one czymś więcej niż wyjątkiem. Staramy się organizować pokazy w Comme il Faut. Nie tylko dlatego, że jest to atrakcyjne dla ludzi, ale także jest to mobilizujące dla par, które chcą się pokazać. Niektóre zmuszamy do tego postępem i szantażem 😃 My początkowo mieliśmy propozycje pokazów głównie w sezonie letnim, więc najintensywniej ćwiczyliśmy w czerwcu. Kilka lat temu to się zmieniło. Zaczęliśmy współpracować z tangowymi orkiestrami, które grają przez cały rok.

K.: I systematycznie trenować.

M.: Udało nam się wejść w rutynę i uznaliśmy, że nie musimy jeździć do Buenos Aires. W tym roku jeździmy do Fabiana Peralty i Josefiny Bermudez do Łodzi. Blisko, więc to jest super wygodne. Bardzo nam się podoba, co i jak robią. Wybitni tancerze i nauczyciele!

K.: Co roku mówię, że może w przyszłym jednak pojedziemy do Buenos, ale Mateusz studzi mój zapał. Nie naciskam specjalnie – bo gdyby tak było, to z pewnością byśmy pojechali.

Myślicie, że warto, aby pasjonat tanga tam pojechał?

K. + M.: Jasne! Koniecznie! Przynajmniej raz.

K.: Tydzień to za krótko, żeby zobaczyć różne milongi. A one są naprawdę różne: poziomy, ludzie, obyczaje. Są milongi bardziej formalne, ze wszystkimi kodami, a są takie, które są luźne i właściwie powinno się je nazywać praktykami – tak zresztą jest – a w każdym razie było – w La Virucie.

Podobno z turystkami niezbyt chętnie tańczą.

K.: To jest bardzo różnie. Zależy, gdzie i z kim.

Podobno Argentynki też z turystami nie chcą.

K.: Argentynka Argentynce nierówna. Turysta turyście też.

M.: Kiedy tam pojechaliśmy, tańczyłem tak jak teraz nasi uczniowie po roku czy dwóch. Od razu po przylocie poszliśmy na milongę Gricel. Nie miałem problemu z proszeniem do tańca. Powiało jednak grozą, pierwsza Argentynka, z którą tańczyłem, zapytała mnie znienacka, czy wiem, co to za orkiestra… Na szczęście zgadłem, że podrygiwaliśmy do Canaro. To ją jakoś ukontentowało, i dalej było już tylko lepiej. U nas ktoś pojedzie na większy festiwal czy maraton i też może mówić, że proszą albo nie proszą.

K.: Wszystko zależy od tego, na co kto się w boskim Buenos nastawia. Jeśli na taniec z Chicho i Javierem Rodriguezem, może być ociupinkę rozczarowany.

M.: Są dziewczyny, które regularnie przyjeżdżają do Warszawy i uważają, że jest super, a są takie, które mówią, że tu same snoby i nie proszą.

K.: Tak jest wszędzie, nawet w tych miastach, które mają się za bardzo otwarte. Czasem wynika to z prostego rachunku i dysproporcji. Jak jest dwa do jednego, to trudno, żeby wszystkie panie się wytańczyły. Czasem się zdarzają milongi, na których panów jest więcej i wtedy panie są zadowolone.

Też nie wszystkie. Jeśli są panie, ale nie te, z którymi panowie lubią, to idą do bufetu, a one i tak siedzą.

K.: Jedną z rzeczy, których nauczyłam się na tangu, jest zasada: nic na siłę. Jasne, jak się jest początkującą i przez całą milongę nie zatańczy się ani razu, to nie jest przyjemne doświadczenie, ale to nie jest powód do podpalenia całego świata i efektownego samobójstwa. Jak ktoś nie chce, to nie.

M.: W internecie krążą opinie, że w Polsce to dziewczyny mają wyższy poziom i bardziej się uczą. Moim zdaniem tak nie jest. Są oczywiście takie, które chodzą na technikę czy lekcje prywatne…

K.: …a przede wszystkim same nad sobą pracują…

Te zapewne nie mają pretensji.

M.: Nie mają, bo zazwyczaj nie schodzą z parkietu. Ale jest dużo takich, co chodzą na lekcje grupowe raz w tygodniu…

…do podejrzanych samozwańczych pseudonauczycieli…

M.: …często to wcale nie jest wina nauczycieli, tylko one na tych lekcjach nic nie robią!

K.: Panuje opinia, że lekcje są dla facetów. Co za bzdura! Oczywiście nie wiem, jak uczą inni nauczyciele, ale u nas jest tak, że trzeba się zdrowo narobić, jak się jest dziewczyną! To jest bardzo ważna kwestia: aktywność pań na zajęciach, a przede wszystkim w tańcu. Muszą same ćwiczyć, zbudować sobie świadomość ciała… W trakcie ćwiczeń nie mogą spać! I przez półtorej godziny robić wszystko tak samo źle! Muszą skupić się na sobie i swoim tańcu…

M.: … żeby przy każdym kolejnym powtórzeniu danej sekwencji wykonywać ją ładniej, dynamiczniej, z większą świadomością…

K.: Bez gadania w typie: Mateusz mnie poprowadził i wyszło, znaczy – umiem i do widzenia!

M.: Oduczanie dziewczyn bierności – oto zadanie! W jednym roku toczyliśmy o to naprawdę zajadłe boje w naszej grupie zaawansowanej, wreszcie coś drgnęło. Może wieczorami panie są zmęczone …

K.: A panowie nie są?

Guardia vieja

Nie bardzo wiem, o czym mówicie. Dla mnie proces uczenia się kiedyś nie był przyjemny, ale jak chciałabym pogadać po chińsku, musiałabym się go nauczyć. Więc jak idę na warsztaty, to zawracam wam głowę. Sama pytam, partnera do was wysyłam, bo chcę jak najwięcej z tych zajęć skorzystać. Więc nie rozumiem: po cholerę iść i być bierną?

M.: Pewnie to wynika z początków, kiedy dziewczyny się uczą, żeby podążać. Stanie w krzyżyk wtedy, kiedy partner ją w nim postawi. Trudno jest przestawić się z poziomu średnio zaawansowanego na zaawansowany, gdzie trzeba przestać podążać, a zacząć tańczyć. Tymczasem większość tak zwanych dobrych partnerek wprawdzie świetnie podąża, ale nie tańczy. Te tańczące, które mają własną energię, a nie tylko czerpią energię partnera, można policzyć na palcach jednej ręki.

K.: Trzeba być połową pary, a nie wlec się za kimś jak wór siana!

Teraz rozumiem. Pamiętam z naszej prywatnej lekcji, jak mi powiedziałeś: „Wiesz… tutaj na przykład możesz sobie do muzyki puknąć stopą w podłogę…”. Był to jasny sygnał, że nie chodzi oto, żebym tylko poprawnie lazła.

K.: Ozdobniki to tylko jeden z przykładów. Częstym problemem na poziomie średnio zaawansowanym są na przykład obroty, bo panie są przyzwyczajone do przestawiania i „nie idą”, nie trzymają swojego toru, wpadają na partnerów. Dziewczyny nie traktują swojej roli jako własnego zadania.

M.: Są tanguery średnio zaawansowane, z którymi można fajnie zatańczyć pod warunkiem, że wszystko jest w bliższym objęciu. Ale nie potrafią zrobić serii ocho do tyłu, same, bez podpórki (O Mamma Mia… A ja potrafię?! Poleciałam przed lustro. Ufff… Ale pamiętam, że całkiem niedawno na zajęciach z techniki jeszcze nie umiałam…).

K.: Po wielu latach tańczenia! Nie mówimy tu o dziewczynach tańczących trzy miesiące czy pół roku.

M.: To jest zdumiewające, ale często tak jest. Na początku dziewczyny mogą się dosyć szybko nauczyć, żeby z dobrym partnerem przyzwoicie zatańczyć. Partner, zanim ogarnie, gdzie ma którą nogę…

K.: … I powiedzmy sobie szczerze, w tym momencie dla niego nie stanowi wielkiej różnicy, z jaką partnerką tańczy, bo i tak nic z siebie więcej nie wykrzesze, nawet z Roxaną Suarez.

M.: Dziewczyny, którym od początku wydaje się, że się uczą fajnie i szybko – zostaną w tangu. U panów jest większa selekcja. Pierwszy rok stresują się, że nic im nie wychodzi.

Przystojniacy mają łatwiej. Nawet jak jest łamaga, ale wygląda i ładnie pachnie, wiele pań chętnie go weźmie pod swoje skrzydła.

K.: W drugą stronę też to działa. Uroda, urok osobisty mają znaczenie. Zołzowate mają trudniej (pokazuje na siebie 😃 ).

M.: W światku tangowym zostają mężczyźni odporni psychicznie, mega utalentowani albo szalenie zawzięci.

K.: Głównym problemem w tangu u kobiet jest bierność, a u mężczyzn krucha psychika.

M.: Mnie nauka właściwie przychodziła dosyć łatwo.

K.: Oprócz tego jesteś piekielnie przystojny…

M.: Dziękuję. Ale… (spuścił oczęta niczym niewinne pacholątko… ).

Ale no co? Prawda w oczy kole… 😃

M.: … ale wielu Argentyńczyków zawzięło się i chociaż nie są specjalnie przez naturę wyposażeni w urodę, osiągnęli sukces.

K.: Pierwszoligowe gwiazdy często nie wyglądają jak Rudolf Valentino.

M.: Ale są bogami. Ja na początku też się zawziąłem. O ile u Agnieszki i Tomka poznawaliśmy proste figury, to u Pauliny i Janka doszły sekwencje. Obroty z sacadami, enrosques… Janek nie był cały czas przodem, tylko wirował. Początkowo ciężko mi było ogarnąć te sekwencje. Gdzie lewa noga, gdzie prawa? Wtedy nie było powszechnie kamer, więc po powrocie do domu wszystko skrzętnie notowałem. Wymyśliłem specjalny, skrótowy system zapisu, byłem z niego bardzo dumny, chociaż po dwóch tygodniach już nic z tych swoich zapisków nie rozumiałem. Ale sam proces notowania pomagał zapamiętać materiał. Nocą, przed zaśnięciem, wizualizowałem sobie te figury. Dzięki temu jak szedłem na zajęcia, to wiedziałem, co Janek robi. I po pewnym czasie zacząłem go denerwować .

K.: Przede wszystkim denerwowałeś mnie. Mateusz potrafił Jankowi powiedzieć: „To robiliśmy pół roku temu, tylko wyjście było inne”.

M.: Na szczęście ja nie trafiłem na takiego ucznia.

K.: Karma jednak nie wraca 😃


Muzykalność to jeden z filarów tańca…

M.: Rekapitulując: jak facet widzi swoją słabszą stronę, zaweźmie się i postanowi nad tym popracować, to odniesie sukces. Albo przynajmniej polegnie z honorem.

K.: Chodzi też o to, żeby przeszłość zostawiać z tyłu, nawet jak ona była cztery sekundy temu. Zrobisz błąd – nie załamuj się, to nie koniec świata, to już przeszłość, już jesteś gdzie indziej, zawsze w teraźniejszości. Masz skopać cała tandę, bo w drugim utworze zachwiałaś się w ocho?

M.: Niestety jest tak, że większość chodzi na zajęcia, czasem na milongi, ale nie ćwiczy. Idzie na lekcję tydzień później i mówi: „Nic nie pamiętam”. Nie da się w taki sposób nauczyć gry na skrzypcach czy języka. Po dwóch razach nauczyciel straci cierpliwość i wywali takiego ucznia na pysk.

W tangu taka postawa to norma.

M.: Otóż to! Dla mnie to niepojęte! A w dodatku tango to przecież nie balet czy gra na wiolonczeli. Jeśli ktoś poświęci kilka minut co drugi dzień, żeby ćwiczyć, to szybko będzie w te klocki najlepszy, przynajmniej na swojej dzielni.


…choć samą muzykę każdy interpretuje inaczej. Fot.: Janusz Tepper

K.: Nie o to chodzi, by rzeźbić godzinę dziennie. Nikt – na początku – nie ma tyle czasu i wytrzymałości. Wystarczy znaleźć chociaż dwie minuty! Nauczyciel nie jest cudotwórcą, który przez lejek coś tam do łba i ciała wleje. Naprawdę pewną robotę musi wykonać każdy sam, inaczej się nie da!

M.: Po paru miesiącach poszliśmy na warsztaty z Argentyńczykiem, który zaczął chodzić z jednego końca sali na drugi.

K.: Trochę manierycznie.

M.: Specyficznie. Ja takiej caminaty na milongach nigdy później nie stosowałem, może przez chwilę na jakimś pokazie… Ale rewelacją było dla mnie to, że to nie było zwykłe człapanie! Jak zaczynaliśmy, wszyscy tak trochę smętnie dreptali. Nawet nauczyciele. Wtedy zaś pierwszy raz poczułem, że można zrobić coś fajnego z ciałem. I się zaczęło. Po herbatę do kuchni chodziłem tym dziwnym „krokiem tangowym” z maksymalnymi dysocjacjami, projekcją … Nie poświęcałem na to – niestety – długich godzin dziennie, ale po parę minut – owszem.

K.: Pewien rodzaj zafascynowania czymś też jest ważny. Pamiętam, jak będąc w Argentynie na milondze widziałam, jak dziewczyny robią rulo. Myślałam wtedy: „Dobra matko Ewolucjo, jak ja się tego nauczę, to będę szczęśliwa do końca moich dni i od rana do nocy będę sobie kręcić takie rulo do przodu i wspak i o nic więcej w życiu nie poproszę”.

M.: Nauczyłaś się, a potem stwierdziłaś, że to dobre dla tipsiar. Ja jako domorosły pianista uczę się utworów, które mnie fascynują. Przeważnie, gdy już mi się uda je jako tako opanować, stwierdzam, że to są jakieś gówniane kawałki.


Domowa milonga. Nikt nie tańczył 😃 Rok 2007.

Lubicie uczyć?

K.: Uwielbiam lekcje grupowe. Czuję się po nich uskrzydlona. Kocham tych ludzi… Oczywiście czasami na nich wrzeszczę.

Ty?! W życiu nie słyszałam.

M.: Kasia nie wrzeszczy, tylko jest nader poważna. Aż strach człowieka ogarnia 😃

K.: Czasami się spinam, bo mi zależy i piłuję do upadłego.

Jak raz przyprowadziłam na warsztat tragedię, to widziałam, że nie tylko mi gul skakał, wam też.

K.: Czasem skacze. Zdarzają się nam oczywiście uczniowie szalenie zdolni, dziś tancerze z pierwszej warszawskiej półki. Patrząc na nich, serce rośnie. Łukasz Wiśniewski, Adam Skrecz, Massoud Najafi, Justyna Grzegorczyk, Bartek Bąk, Igor Chmielnik – żeby wymienić tylko tych, którzy pomagali nam w ostatnich latach w charakterze asystentów na zajęciach, a później sami zaczęli uczyć czy dawać pokazy. Bartek wyjechał do Dubaju, niedawno dawał tam z Anią pokaz, bardzo ładny! Nauczyciel w Polsce musi zdać sobie sprawę z tego, że kij i marchewka może są skutecznym narzędziem, ale on nie kształci mistrzów świata, co oczywiście też jest cudowne, ale w większości uczy ludzi, którzy będą tańczyć na milongach dla przyjemności. I po to ich uczy – dla ich przyjemności. Czyli nie może wdrożyć drylu polegającego na poganianiu. Chyba że w pewnych granicach, żeby ich zmobilizować.

M.: Może nie na początku.

Z drugiej strony, jak ktoś jest wiecznie chwalony – tylko po to, by przychodził – to nie ma szans na poprawę.

K.: Trzeba umieć pochwalić za to, że robi postęp, że zaczęło wychodzić coś, co do tej pory nie wychodziło. Chwalenia nie ograniczamy tylko do tych, którym coś świetnie wychodzi, a po całej reszcie jedziemy. To nie działa. Ludzie się zniechęcą i nic z tego nie będzie. Zresztą dziewczyna, która nie lubi swojego ciała, swojego ruchu, nie będzie tańczyła dobrze. Może być z czegoś niezadowolona, dążyć do zmiany, do poprawy. Nieśmiałe przekonanie, że jest się królową balu, tancerce bardzo służy. Nauczyciel nie może wyobcować człowieka z jego własnego ruchu i ciała.

M.: Uważam, że jak się uczy kogoś, dużo daje, jak się samemu czegoś uczy. Dużo mi dała nauka gry na pianinie, która, w odróżnieniu od tanga, ma solidne fundamenty dydaktyczne, bo metody są wypracowane od kilkuset lat. Przeczytałem mnóstwo takiej pedagogicznej literatury pianistycznej – różnych Neuhausów, Lhévinne’ów, Foldesów, Sandorów – i to ona pomogła mi odpowiedzieć na pytanie: jak ćwiczyć tango. Sporo sztuczek zaczęliśmy stosować na naszych lekcjach. Opowiem też pewną historyjkę, dla mnie osobiście bardzo budującą. Dostałem się po znajomości do profesora akademickiego, który nie zajmuje się takimi głąbami jak ja, tylko przygotowuje zaawansowanych muzyków po Akademii Muzycznej do konkursów. I było tak, że ja coś tam nędznie brzdękałem, a on mnie chwalił pod niebiosa, że pięknie, panie Mateuszu. Wychodziłem od niego sfrustrowany, bo miałem wrażenie, że po prostu nie traktuje mnie serio. Pewnego dnia w czasie lekcji zaciąłem się na jakimś fragmencie. Profesor początkowo cierpliwie tłumaczył mi, jak należy te takty zagrać… I im bardziej mi tłumaczył, tym mniej mi wychodziło… W pewnym momencie zobaczyłem, że twarz ma czerwoną, syczy coś przez zaciśnięte zęby i z trudem powstrzymuje się przed walnięciem mnie w łeb partyturą… Wtedy, po tej lekcji… wyszedłem w skowronkach! Wkurzył się na mnie, znaczy: zależy mu! Chce mnie czegoś nauczyć, inaczej by się tak nie irytował. To był dla mnie przełom. Wcześniej negatywne emocje usiłowałem tłumić i jak coś komuś nie wychodziło, starałem się spokojnie i grzecznie tłumaczyć.

K.: Ja już czasem miałam go dość. Stał i piłował delikwenta. Mówiłam: „Odpuść, daj mu spokój”…

M.: A ja się upierałem, że go nauczę. Nie mogłem mu powiedzieć: „Co ty, facecie, wyprawiasz!”. Wtedy nie mogłem, a po tej lekcji z moim profesorem uznałem, że nie powinienem tłumić emocji. Lepiej dać im upust, zanim się na dobre pojawią.

Po pysku dajesz?

K.: Jeszcze nie. Ale groźnie łypie.

M.: Teraz mogę powiedzieć: „Co ty, chłopie, wyprawiasz!”. A jak wyjdzie – podejść i przybić piątkę. To jest uczciwe. On też wie, że nie ściemniam, że nie chwalę, jak jest źle.Jak zaczynaliśmy uczyć, to wielu naszych uczniów było od nas starszych.

K.: Trudno ganić osoby starsze od ciebie o 30 lat.

Ze starszymi to w ogóle jest inaczej, bo ograniczenia ciała i sprawności…

K.: Teraz to olewamy.

M.: I op…my wszystkich równo 😃

K.: Niezależnie od stażu, wieku i pozycji naukowej!

M.: Oczywiście wszystko mniej lub bardziej na wesoło. Zaprzyjaźniamy się.


Szybcy i Wściekli, czyli jeden z ich pierwszych pokazów, grudzień 2007, Festiwal Kultur.

K.: Czuję się bardzo zadomowiona w środowisku tangowym. Z niektórymi widzimy się trzy, cztery razy w tygodniu. Częściej, niż z jakąkolwiek rodziną. Lubię z ludźmi gadać na milongach, mam tu psiapsióły, ulubionych tancerzy, kolegów, dalekich sympatycznych znajomych, ukochanych uczniów, z którymi spotykamy się też czasami na gruncie towarzyskim.

M.: Te osoby, których na tangu nie lubimy, nie przychodzą na nasze milongi.

Tak jest w tangu i nie tylko. Przychodzi ten, co cię lubi. Do mnie też nie przychodzą ci, co nie lubią mnie.

M.: Niestety nie zawsze przychodzą też ci, co ich lubimy.

K.: Źli, źli! 😃

Niektórzy narzekają, że relacje tangowe są płytkie.

K.: To są, za przeproszeniem, pierdoły. Potrzebujemy różnych rodzajów kontaktów, głębszych i płytszych, a przede wszystkim życzliwości, która jest takim ogólnym sposobem bycia. Na litość boską, ktoś naprawdę chce się głęboko przyjaźnić z tym tysiącem osób, który bywa na milongach?! Wszyscy muszą go kochać? Nie wystarczy, że są życzliwi? To my sobie wybieramy relacje.

M.: Żeby te kontakty były mniej powierzchowne, trzeba by więcej na tangu pić, ale to nie służyłoby równowadze. Przecież nie przychodzimy, żeby sobie życie układać czy obnażać przed kimś duszę, jak w rosyjskich powieściach.

Z tym bywa różnie, jak to w życiu.

K.: Nie potrzebuję odsłaniać bebechów przed setką osób.

M.: Wolę polskie relacje, czyli wymianę niezobowiązujących dowcipasów, niż coś, co jest powszechne na przykład w międzynarodowym środowisku tangowym w Buenos Aires. Jakby było się żywcem przeniesionym do San Francisco z lat 60: miłość, pokój, „O boże, jak cudownie cię spotkać! Ile to już się nie widzieliśmy? Dwa dni?”.

Są takie typy, które się zachowują, jakby wszyscy rzeczywiście byli ich największymi przyjaciółmi ever.

M.: Tam jest to bardzo powszechne, a dla mnie jest to sztuczne.

K.: „Gdzie z tym ryjem…” 😃 Ja wsiąkam w pewne klimaty, chociaż dla nas to było dziwne, że obcy ludzie witają cię tak wylewnie, jakbyś była ich osobistą narzeczoną, a po dwóch minutach okazuje się, że nie mają z tobą o czym rozmawiać.

M.: Wszyscy udają, że są w krainie wiecznej szczęśliwości, że wszystko jest cudowne, a jak podrążyć, to okazuje się, że jednak nie. Mieliśmy taką przygodę z koleżanką Japonką: pytam, jak jej się tu podoba – a mieszkała w Buenos już z pół roku. Powiedziała, że wszystko jest wspaniałe, a kuchnia fantastyczna.

K.: Ja jej na to, że jaka fantastyczna?! Nie jesz mięsa, nie jesz wcale! Oprócz mięsa są trzy rzeczy na krzyż!

M.: I że słodycze są niedobre… A jej oczy coraz mniej przypominały migdały, a coraz bardziej orzechy włoskie …

K.: Aż w końcu zawołała: „Tak! Czekolada smakuje jak kupa! Herbata jak szczyny! Z całą walizką produktów przyjeżdżam, bo tu nic nie można kupić i nic zjeść!”. Jak ten cały jad z niej się wylał, to byliśmy przerażeni, bo przecież my tak tylko sobie gadaliśmy, pół żartem-pół serio.

M.: Dwie minuty wcześniej była jak na prozaku.

K.: Tak długo to powstrzymywała, że jak puściły wewnętrzne hamulce, to wrzeszczała przez kwadrans. Japonka, która strzyka złością! Takie rzeczy tyko w Baires!

To jest pewnego rodzaju poza. Nie wiem, czy nie lepsza od marudzenia… Sama znam takich ludzi, którzy tak się zachowują. Tak mają. Traktują wszystkich jak najlepszych przyjaciół i naprawdę są wszystkim życzliwi. Ale takich osób jest kilka, a nie że wszyscy… Żeby pięćset osób czuło, że tangowa rodzina…

K.: To nie jest naturalne. Możemy się traktować z dużą życzliwością i sympatią, ale nie musimy być od razu najlepszymi przyjaciółmi.

Kiedyś ktoś komuś na fejsie napisał: „Wracaj! Brakuje nam ciebie!”. A ta osoba odpisała: „Przez trzy miesiące nie zapytaliście, co u mnie, to jakie brakuje..?”.

K.: Czasem brakuje. Jak ktoś dobrze rokował i znika, to też piszę i pytam, co się stało? Niech wróci! Niekoniecznie do mnie, tylko na tango. Nie chodzi o moje milongi, moje zajęcia, moją kasę.

Mnie brakuje Kamila, z którym chodziłam do was na zajęcia. Fajny chłopak, lubiłam się z nim uczyć i tańczyć. Niestety wyjechał za granicę i całkowicie zniknął.

M.: Jak mam napisać do naszych uczniów, pytając, czemu się przestali pojawiać – to mnie to krępuje.

K.: Mateusz boi się, że adresaci mogliby pomyśleć, że piszemy do nich, bo chcemy od nich wyciągnąć więcej mamony. A to naprawdę nie o to chodzi. Czasem brakuje ci ludzi, bo byli sympatyczni, albo wydawali się niesamowici… Lub świetnie rokowali. I nie chcesz, żeby ci znikali z radaru. Nawet jeśli to nie są jacyś twoi dobrzy znajomi.


Tangowy bunkier Caminito – Narbutta 14.

M.: Ja też, tak jak Kasia, uwielbiam ten zawód i prowadzenie zajęć. Oprócz ostatnich tygodni przed wakacjami.

Podziwiam. Ja bym oszalała po dziesięciu minutach.

K.: Mamy bardzo dużo zajęć. Osiem grup po półtorej godziny plus dwie milongi (chwilowo jedną). Pod koniec roku szkolnego jesteśmy po prostu zmęczeni.

M.: I kończą nam się pomysły. Nie zapisujcie się do nas w czerwcu! 😃

K.: Organizujemy wakacyjne wyjazdy, ale one są oddzielone od normalnych zajęć.

A ty, Kasiu, jako pracowniczka państwowa, nadal masz tylko 26 dni urlopu?

K.: Jako pracownica naukowa mam wolnych 35 dni roboczych, plus weekendy. Dodając święta – jest całkiem nieźle. Ale mając tyle zajęć, w czerwcu jesteś tak zwyczajnie, po ludzku, zmęczona. Więc potrzebuję wakacji, żeby dojść do siebie. Co nie zmienia faktu, że jest to jeden z najbardziej endorfinogennych zawodów. Oczywiście po zajęciach czasem czujesz się tak, jakby ktoś ci wyjął wtyczkę… Ale w czasie zajęć: praca ze swoim ciałem, praca nad innym ciałem, kontakt fizyczny z ludźmi, to jest coś niesamowitego! Moje dwa życia, naukowca i tanguery, nie łączą się ze sobą. Mata Hari wiodła życie nudnej gospodyni domowej w porównaniu ze mną. Są momenty, kiedy czuję się jak strażak, który gna gasić największe pożary. Nigdy bym się nie zamieniła na inne życie.

M.: Ja z zajęć wracam wypompowany.

K.: A ja nakręcona. Tak samo po pokazie. Jak zostajemy na milondze, Mateusz jest zdechły, a ja jak pozytywka.

M.: W tym pięknym trenersko-nauczycielskim zawodzie frustruje mnie to, że nie do końca rozumiem, jaki odsetek zapisujących się na tango ludzi jest tym tangiem rzeczywiście zainteresowany. Kiedyś, dawno temu, ktoś nas poprosił, żebyśmy rozprowadzali magazyn tangowy…

Kwartalnik Tango No8. Tam się pojawiły moje pierwsze tangowe wywiady i felietony…

M.: Właśnie. Fajny polski magazyn tangowy, który kosztował parę złotych. Ogłaszamy w naszej grupie początkujących, że można go u nas kupić. Na 30 czy 40 osób obecnych na sali – magazyn kupują 3. A reszta nawet nie podejdzie rzucić okiem… Dla mnie to był szok, bo zawsze, jak się już czymś zajmowałem, to starałem się wszystkiego dowiedzieć. Jak trenowałem Kung Fu – zapisałem się na chiński, sprowadzałem z Francji – a były to późne lata 80. – gazetki o sztukach walki. Pianino? Od razu kupiłem wszystkie możliwe książki o nauce gry… A ci nasi kursanci… To nie byli ludzie, dla których kilka czy kilkanaście złotych byłoby znaczącym wydatkiem. Tak samo z milongami: część nawet nie pójdzie zobaczyć, co tam się dzieje.


Świeżo upieczeni nauczyciele – lekcje w Komedii, rok 2009.

K.: Kiedy ludzie plotą coś o tym, że środowisko jest takie czy śmakie i jak źle przyjęło nowych – często nie wiedzą, o czym mówią, bo większość początkujących nie była nawet na jednej milondze i żadnego środowiska nawet nie liznęła. Nic nie jest ich w stanie zachęcić, żeby zobaczyli, jak to wygląda, co mnie wprawia w niebotyczne zdumienie, bo na zajęcia chodzą wytrwale i wydaje się, że im się podoba. Wpadliśmy na pomysł (nigdy nie zrealizowany), że będziemy pobierać vadium: płacisz 50 zł więcej niż kurs i jak pójdziesz w ciągu czterech miesięcy na trzy dowolne milongi, zdobędziesz pieczątkę na przykład ze Złotej czy La Rondy, dostajesz tę kasę z powrotem. A jak nie – kasa przepada! 😃

M.: Kiedyś ogłosiliśmy: pójdziemy wszyscy razem za tydzień, po zajęciach, na milongę.

K.: Kursanci, słysząc to, klaszczą i przebierają nóżkami: jedziemy! Super! No a tydzień później do Una Emocion dojechała tylko ta para, z którą jechaliśmy samochodem. Po drodze z parkingu chyba zresztą też zwiała.

To ja mam teraz oczy jak ta wasza Japonka. Na milongę poszłam, zanim zaczęłam się uczyć, i już po pierwszej lekcji nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie pójść

K.: Mateusz na pierwszych zajęciach mówi, że jak ktoś sobie przyszedł wpisać tango do CV, to on mu już wpisze i może sobie iść. Jak ktoś chce się nauczyć tańczyć, to ma chodzić tańczyć. Przecież nam zależy, żeby tańczyli! A nie tylko chodzili na zajęcia.

M.: Większość z tych, którzy zaczynają chodzić na milongi – zostaje. A wszyscy ci, którzy na milongi nie chodzą, z tanga wypadają, najczęściej przed zakończeniem kursu.

Bo traktują tango jak wyjście na basen albo na siłownię.

K.: Mają do tego prawo. Ale jako nauczycielka chciałabym, żeby moje nauczanie przynosiło efekty. Milonga w DziK-u była specjalnie pomyślana, by zachęcić naszych uczniów do przychodzenia na milongi! I nie tylko naszych. Krótsze tandy, cała masa udogodnień…

Także cena. 10 zł to w tej chwili taniocha.

K.: Mieliśmy, dajmy na to, stu kursantów, a na milongę przychodziło kilkunastu z nich…

M.: Jak zapisuje się grupa znajomych, to będą się wspierać i pójdą na milongę. Albo jak na zajęciach jest jakiś „wodzirej”, który ich namówi.

Może zrobić cenę za kurs dwie dychy wyższą, a jak przyjdziesz na cztery milongi – masz u nas 20% zniżki… Wadium nie lubią dawać, bo to zamrożona kasa, ale bonusy uwielbiają.

M.: Początkującym dajemy zniżkową kartę Caminto, ale chyba musimy ją zacząć rozdawać dopiero na milondze.

K.: Ogólnie strasznie nas to wk…wia, jak nasi uczniowie nie chodzą na milongi. Niekoniecznie do nas! Ale niech chodzą! A k..wy wszystkie wytnij.

😃 No co ty, to by była ściema.

M.: Najwięcej k… leci, jak do Kasi przychodzą koleżanki, nie będę wymieniał nazwisk, ale Kasia Kosik i Magdzia Bochińska mają na nią zdecydowanie zły wpływ!

W ustach boskiej Madzi TAKIE słowa?!

M.: Kiedyś przygotowywały „Atomówki”, i tak się złożyło, że hydraulik coś tam nam naprawiał. Wyszedł z czerwonymi uszami.

😃 Przynajmniej dziewczyny się nie krępują, tak jak niektóre w cabeceo. Polki maja niskie poczucie własnej wartości, z różnych powodów. I nie lubią się w mężczyzn wgapiać.

K.: Na to składa się masa wzorów kultury, dziewczynki uczy się, żeby czekały, aż zostaną poproszone. Toteż zamiast popatrzeć na faceta, którego chcą sobie wziąć do tańca, gapią się na swoje buty, a potem są zdziwione, że całą milongę przesiedziały.

Na kociej milondze z fantami podarowałam na loterię dwie czy trzy godzinne konsultacje ze mną w sprawie cabeceo. Konsultacje się rozeszły, ale… nikt się nie zgłosił.

M.: Kiedyś mnie wkurzało, a teraz mnie bawi zjawisko, jakim są starsi panowie, „eksperci” tangowi, którzy podchodzą do dziewczyn i mówią: „Ty chyba nie znasz cabeceo, bo patrzyłem na ciebie, a ty mi nie odpowiedziałaś wzrokiem”. Pewnie w każdym mieście jest grupa takich leśnych dziadków, którzy tańczą wiele lat, sami nie robią od wieków postępów…

K.: … i mówiąc eufemistycznie tańczą średnio…

M.: … a energię czerpią z musztrowania młodych, początkujących tancerek.

Ja niedawno wywaliłam z Wilanowa takiego, co to poluje na dziewczyny kompletnie nie umiejące tańczyć i wyprawia z nimi jakieś nieprawdopodobne wygibasy. Zęby bolą od patrzenia, nie toleruję tego na moich imprezach.

M.: Może jest to potrzebne.

K.: Oszalałeś? Do czego?!

M.: Nie wiem… W ekosystemie… Niektóre może lubią…

Nie są świadome, że wdrukowują w ciało błędy, że narażają się na kontuzje i że wyglądają tragicznie. Taki leśny dziadek naraża nie umiejącą stawiać nóg dziewczynę na bycie pośmiewiskiem. Sama to przeszłam. Jak zaczynałam, też mną miotali, a ja byłam zachwycona, że macham nogami. Teraz wiem, że była to zwykła przemoc, wręcz molestowanie.

M.: Oczywiście nie chcemy generalizować, że wszyscy starsi panowie, którzy ćwiczą z młodymi dziewczynami, uwielbiają je pouczać i czerpią z tego satysfakcję.

Nie wszyscy, tylko ci, co udają nauczycieli, żeby się kleić i obłapiać.

M.: To jest rzeczywiście przykre, że ktoś nie ma żadnej wiedzy, a próbuje uczyć – i nie ma znaczenia: młody czy stary. Ale prawdziwy problem zaczyna się, gdy są niesympatyczni. Musztrują, żeby upokorzyć. Często dziewczyny tańczą lepiej od nich, a jednak to oni obsadzają się w roli pouczających mentorów.

K.: Niedawno mieliśmy przykład graniczny faceta, który był antypatyczny, niewiele potrafił, wszystkich na około pouczał, a do tego, mówiąc eufemistycznie, nie pachniał fiołkami. Musiałam go bez przerwy pilnować, żeby przestał zajmować się ustawianiem koleżanek, które tańczyły od niego o niebo lepiej. A one, zamiast powiedzieć mu: „Spadaj niedojdo!”, pokornie go słuchały.

To już prawie syndrom sztokholmski.

K.: Moją rolą jest, żeby takiego poskromić. Nie mogę pozwolić, żeby na moich zajęciach zajmował się nie tym, co trzeba.

M.: Jak mamy takie przypadki, to je odsyłamy szanownej konkurencji 😃

K.: Konkurencja pewnie odpłaca nam pięknym za nadobne 😃

M.: Kiedyś Javier Rodriguez powiedział na zajęciach: „Mężczyzna w tangu musi kontrolować wszystko: parkiet, przestrzeń, muzykę, swoje ciało…”. Z każdym słowem faceci prostowali się coraz bardziej, pęcznieli z dumy…

K.: A Javier, powtórzył: „Mężczyzna w tangu musi kontrolować wszystko…” – po czym zawiesił dramatycznie głos i dodał: „…wszystko, oprócz kobiety! A wy robicie dokładnie odwrotnie! Nie słuchacie muzyki, przewracacie się, wpadacie na innych! A jedyną rzecz, którą próbujecie kontrolować – to partnerka!”.

M.: Powietrze zeszło z nich jak z przedziurawionych baloników. Wielki Javier!

K.: Opowiadamy czasem tę historię w kontekście granic. Ty masz swoje ciało, partner ma swoje. Niech każdy stara się robić wszystko jak najlepiej, ale w obrębie własnego ciała, a nie kontrolując ciało drugiej osoby.


Masza – najwybitniejsza supervisorka na lekcjach prywatnych.

M.: Wracając do tematu uczenia i nauczycieli. Ja nie mam nic przeciwko temu, kiedy ktoś nowy zaczyna uczyć.

A ja mam, bo jak nie umie uczyć, a często i tańczyć, to jest zwykłe oszustwo.

K.: Wszyscy topowi nauczyciele, a i my sami, byliśmy młodzi i niedoświadczeni, jak zaczynaliśmy uczyć.

Wtedy tango było w początkowej fazie. Teraz byle koślawiec bierze się za dawanie lekcji.

K.: Jeśli stara się tanecznie i dydaktycznie…

Samozwańcy o dydaktyce nie mają pojęcia, a i tanecznie jest słabawo.

M.: A ja tam się cieszę, bo ci, którzy przetrwają te pierwsze lekcje, po jakimś czasie zjawią się u nas! 😃

Łatwiej się nauczyć czegoś od nowa, niż wypleniać złe nawyki.

K.: Tak, to prawda, ale jednocześnie pamiętaj: nikt z nas nie uczy się od początku dobrze. Zawsze uczymy się przez błędy, zawsze są to pewne przybliżenia, potem nauczyciele komplikują obraz. My się staramy uczyć dobrze, ale to nie jest tak, że przez pierwsze cztery miesiące uczymy postawy. Mają stać przez półtorej godziny, kontrolować centrum, oddech, wbicie w podłogę? Kto by to wytrzymał?

M.: Jeżeli ktoś ma pomysł na uczenie, albo umie zachęcić do tańczenia, niech to robi. Godoy powiedział mi kiedyś, że na początku nauczyciel pełni rolę zabawiacza. Ma zachęcić ludzi i pokazać, że tango jest fajne. Jak się wciągną, to później zaczną się uczyć, jak to wszystko robić „prawidłowo”. Nie wykluczam, że ktoś z dużo skromniejszym od nas stażem może być w tej roli lepszy.

K: Jeśli wcześniej nie pracowaliśmy nad świadomością ciała, potem trzeba pracować ciężej, ale wszyscy na początku uczymy się bardziej lub mniej źle, powoli zbliżamy się do swojego ruchu tangowego. Nikt nie chodzi od razu jak Javier Rodriguez.

M.: Jakbym dopiero zaczynał się uczyć tanga i ktoś miałby mnie uczyć od razu takiej techniki, którą teraz, po latach, uważam za najwłaściwszą, to pewnie bym zrezygnował. To jest zbyt skomplikowane.

Zrobić grupę VIP: efekty w pół roku, płatne z góry.

K.: Wrócę jeszcze raz do swojej tezy: nie uczymy mistrzów świata. Tango w przeciwieństwie do wielu innych gatunków nie służy do zdobywania mistrzowskich kategorii ani złotych medali. To nie jest konkurencja sportowa. Uczymy ludzi tańczyć, żeby to było dla nich przyjemna praktyka codzienna. Ot, wyjdą sobie na tańce wieczorkiem i będzie im dobrze. Grupa VIP, z większą intensywnością zajęć i silną motywacją rozwoju jest oczywiście wspaniała, ale nie można oczekiwać, że większość tańczących będzie szła tym torem. Mamy to szczęście, że wielu naszych uczniów i uczennic jest właśnie ambitna i pracowita.


Alghero, Sardynia. W ciągu czterech edycji tamtejszego festiwalu dawali pokaz i prowadzili warsztaty.

Sama bym do takiej grupy z techniką się zapisała, jeśli zajęcia nie byłyby na drugim krańcu województwa… Kiedyś nie znosiłam zajęć, uczyłam się, żeby tańczyć. Teraz coraz bardziej lubię sam proces uczenia się (chyba się starzeję…), ale ze względu na częste tangowe wyjazdy, wiele zajęć przechodzi mi koło nosa.

M.: Trzeba to wszystko wypośrodkować. Oczywiście nie wolno uczyć źle! Ale najpierw uczymy pewnej techniki, a po pewnym czasie uczeń jest gotowy, żeby nauczyć się robić to samo w inny sposób. Na wyższym poziomie dialektycznym 😃

K.: Tak jak prowadzenie ocho. Uczymy, żeby nie prowadzić rękami, tylko z ciała, ale dopiero po pewnym czasie uczymy prowadzenia „z miednicy” czy „z podłogi”. Na początku nikt by tego nie ogarnął. To nie jest tak, że ta pierwsza technika jest do dupy. Czasem używamy jednej, czasem drugiej. Nie zaczynamy od poziomu fizyki kwantowej, tylko tej Newtonowskiej.

M.: A na końcu drogi może się równie dobrze okazać, że jednak należy prowadzić rękoma! Technik w tangu jest zatrzęsienie. Topowi nauczyciele salon to ci, którzy przeszli rewolucję nuevo. Dopiero od niedawna „salonowcy” wracają do technik z lat 70. czy 80., a więc nietkniętych „organicznością” nuevo, do technik, które długie lata były na cenzurowanym jako nazbyt siermiężne i nieprzyjemne. I odkrywają w nich niezmierzone bogactwo. W tangu nie ma jednej uświęconej techniki. To jest taniec ludowy.

K.: Tango jest rozwojowe. Następuje kolejny renesans i powrót do lat 70. czy 80. Jak wspomniał Mateusz na salon miało wpływ nuevo, a także escenario. To wszystko są fale, które interferują. To nie są tylko kroczki czy estetyki.

M.: Dla mnie byłoby trochę bez sensu, żeby uczyć początkujących tego, co nas samych fascynuje dopiero od kilku miesięcy. Może po kilku latach nauki będą na to gotowi…

K.: Co zresztą na naszej najstarszej grupie robimy. Wszystko musi być dostosowane do etapu, na którym znajduje się uczeń. Często się zdarza, że nauczyciele, w tym ja, mówią rzeczy sprzeczne. W jednej chwili każą partnerce podążać i się skupić na doświadczeniu „bycia prowadzoną”, a potem proszą, żeby nie podążać, tylko wypełnić przestrzeń, tańczyć, być aktywną.

M.: Tu nie Argentyna. Nikt chyba nie zapisuje się na kurs dla początkujących z myślą o przyszłej karierze. Nie ma zaczynających dziesięciolatków. Krążą jakieś legendy, że w Argentynie najpierw przez pięć lat kazali chodzić, przez kolejne pięć tańczyć z miotłą czy innym sprzętem AGD, a dopiero potem można było zatańczyć z kobietą z krwi i kości. W naszych warunkach to się raczej nie sprawdzi.

K.: Muszą szybko poczuć, że tango jest fajne.

M.: Od początku muszą mieć obsesję. Jak jeździliśmy do Argentyny, to wszystkich nauczycieli zamęczaliśmy pytaniami o chodzenie. Tańczymy 15 lat i nadal chodzenie jest najważniejsze.

K.: W tym chodzeniu mamy coraz więcej barw do wybrania.

M.: Aledopiero gdy będę chodził ładniej od Achavala, to powiem, że w pełni rozumiem, na czym to polega.

K.: I Juana Malizii, i jeszcze Javiera…

M.: Tak, choć nie wykluczam, że gdy już będę tak chodził, to stwierdzę, że to chodzenie mi się jednak nie podoba! Chcielibyśmy, żeby ludzie ćwiczyli i ćwiczyli bez końca, ale rozumiemy, że nie wszyscy są szurnięci. Ktoś uczył się przez rok czy dwa, a teraz ma już dość i chce po prostu sobie potańczyć.

Potańczy do pewnego momentu i ściana.

K.: Nie rozwijając się, będzie pewnie tańczyć coraz gorzej, ale ma do tego prawo.

Nie! Bo łazi w rozgwiazdę i przeszkadza na parkiecie.

M.: Często akurat jest tak, że im ktoś jest „bardziej zaawansowany”, zna więcej figur czy sekwencji, tym bardziej przeszkadza.

K.: Jeśli nawet nie wypada z linii tańca to na przykład razi pewnym energetycznym nadmiarem, myli milongę ze sceną…

To dla mnie NIE jest tancerz zaawansowany. Jest z długim stażem i tylko tyle. Sama to zweryfikowałam, kiedy podjęłam próbę prowadzenia. Zobaczyłam, jak wielu tancerzy uznanych przeze mnie za zaawansowanych robi bałagan, rozpycha się, zmienia trajektorię bez uprzedzenia, wali wielkie kroczydła do tyłu…

K.: Nawet nauczyciele to robią. Każdy z nas ma grzeszki na sumieniu.

M.: Często pod koniec kursu dla początkujących zawężamy przestrzeń i każemy tańczyć po rondzie. Bywa, że najwięcej problemów mają z tym nasi asystenci! W Buenos Aires na milongach są panie, które od stu lat po prostu przychodzą na tango raz w tygodniu. Dawno przestały się uczyć albo nigdy tego nie robiły. Panowie muszą je zwyczajnie przestawiać. Tak samo tutaj. Ja mam frajdę, grając na pianinie godzinkę dziennie, choć ktoś może pewnie uważać, że powinienem pięć.

Grasz sam, więc możesz sobie brzdędolić, jak chcesz, najwyżej sąsiedzi obrzucą ci drzwi pomidorami. A tańczysz z kimś.

M.: To gdzie jest granica ćwiczeń i nauki? Dwa lata? Pięć? Dziesięć? Kto to ma ustalić, jeśli nie sam tańczący? Żeby nauczyć się tańczyć na milondze, tak, aby nie zrobić nikomu krzywdy, żeby nauczyć się zmian ciężaru, kroków w każdym kierunku, krzyżyka, ocho i ocho cortado – nie trzeba długich lat. A potem to jest kwestia indywidualnej decyzji. Nie przeszkadza mi, że są osoby, które nie chcą się uczyć. Gorzej, jak stają się, jak ja to nazywam, ekspertami od jutjuba.

K.: I krytykują Chicho Frumboliego (którego skądinąd przeważnie nazywają „Cziko”), że się garbi. Facet, który nie potrafi prosto stanąć, nie mówiąc o zrobieniu kroku bez przewracania się, będzie z zapałem chrzanił, że się Arce (przepraszam, „Arcze”) skończył. Ździebko żałosne, prawda?

M.: W Filharmonii jest jeszcze gorzej. W kuluarach po koncertach wspaniałych pianistów słychać takie bluzgi, że uszy więdną: „Kedy ten ch… ostatni raz w partyturę zaglądał?”.

Każdy ma prawo się nie uczyć i nie umieć tańczyć, ale niech się liczy z pewnymi ograniczeniami, czyli może tańczyć z osobami do pewnego poziomu, a wyżej nie podskoczy, skoro się nie rozwija.

K.: Niech nie brącha. Obrażanie się facetów na dziewczyny, że nie chcą z nimi tańczyć, uważam za karygodne.

M.: Nie twierdzę, że dziewczyna nie jest proszona tylko dlatego, że nie ćwiczy i nie umie. Jak jest sympatyczna, dobrze wygląda…

…to ma szansę być molestowana.

K.: To prawda i to nie tylko u nas, w Buenos też. Przychodząc na tango, ludzie mają różne cele. Chcą kogoś poznać, polubić, poszerzyć grono znajomych, zaciągnąć do łóżka na chwilę lub na całe życie… Pomarudzić i się powywyższać. Krzywić nosek na plebs i chamstwo. Albo sobie potańczyć i nie myśleć o tym, że kilka tygodni temu zmarł im ktoś bliski.

M.: Często kobiety oburza, że ta młoda w krótkiej spódniczce to tańczy. Ale przecież one też wolą, żeby prosił je pachnący bóg tanga z Argentyny, niż żeby je prowadził pan Czesio, który się nie ogolił i ma łysinę.

Łysina nie ma znaczenia. Gorzej, jak ma niekontrolowany zarost na twarzy, który wchodzi w oczy i uszy. W Polsce rzadko który pan ładnie pachnie (na szczęście też niewielu brzydko, najczęściej nijak). Dlatego wolę jeździć do Hiszpanii i Turcji. Oni tam są pachnący i elegancko ubrani. A u nas z tym ciężko.

K.: Uwielbiamy ciacha i typ latin lover, ale trzeba sobie szczerze powiedzieć: na tangu w Polsce jest o niebo od średniej krajowej.

M.: Tango zmienia ludzi. Są osoby, które całe życie chodziły w jednym wyciągniętym swetrze, a na milondze nie zobaczysz ich bez marynarki. Może być też transformacja w drugą stronę (jeśli ktoś zamiast do „tango salon” poczuję miętę do „nuevo”): całe życie garnitur, a tu hiphopowe spodnie z krokiem w kolanach.


Łazienki Królewskie, lipiec 2017. Fot.: Waleria Gusciora

K.: Ja też kiedyś inaczej się ubierałam.Kiedy zaczynałam i widziałam kiecki dziewczyn, myślałam: „Rany, jakieś boa? Frędzle? Mam wyglądać jak kanapa?!” Jakieś koszmarne kabaretki i perły… Jednak zdałam sobie sprawę, że to część teatru, ale też święta. Kostiumów, których nie nosilibyśmy przy innych okazjach. Tango to możliwość alternatywnych żyć, których nie doświadczysz gdzie indziej.

M.: Tango to jest pewna gra.

K.: I to jest świetne! Możesz wyglądać tak lub owak. Przebierać się, zmieniać. Podczas jednej milongi Mateusz mi powiedział: „Tańczysz jakoś inaczej” a ja po prostu cały wieczór wyobrażałam sobie, jak to jest być Geraldine Rojas, tańczyć jak ona. Marina Marques powiedziała mi, że kiedy tańczy, wyobraża sobie, że jest jakimś zwierzęciem, przypuszczam, że nie chodziło o larwę muszki plujki. Wyobrażenie sobie pewnego ciała w ruchu, siebie jako kogoś innego – jest kształcące, chociaż nigdy nie będziesz tym kimś. Uwielbiam milongi, na które się stroję, ale lubię też takie, na które biegnę w dżinsach. Wiele możliwości. Naprawdę musimy traktować to z przymrużeniem oka. Kiedyś tańczyłam w spodniach z krokiem w kolanach, takich strasznych, co to jak je pierwszy raz zobaczyłam w Baires, wydawały mi się koszmarne, potem je uwielbiałam, dziś znów wydają mi się straszne.

M.: Boa, kabaretki – kiedyś panowały, zwłaszcza w mniejszych tangowych ośrodkach, ale w Warszawie też się sporadycznie zdarzały. Teraz już je chyba wymiotło. Zresztą to może dziwne, ale jak widzę na ulicy zgrabną dziewczynę w szpilkach i pończochach, to wytrzeszczam gały, a moje ślinianki zaczynają wyrabiać 200% normy. Wchodząc zaś na milongę, rzadko zdradzam takie objawy.


Rebeka zaraz zacznie tanczyć tango… 

Przebieramy się na milongi tematyczne, ale na co dziennej milondze rzadko widzi się tak „odstawione” panie. Moda tangowa się zmienia. Buty się zmieniają! Tańczy się we wszystkim, chociaż pewne trendy są sezonowe.

M: Kiedyś umówiliśmy się na wyjazd do Berlina z jedną z naszych znajomych. Zjawiła się w bojówkach, sportowej bluzeczce i sandałach. Pomyślałem: ale ta dziewczyna jest sexi… A wcześniej przez dwa lata, kiedy widziałem ją stale umalowaną, w sukienkach, szpilkach, w całym tym kobiecym sztafażu, w ogóle nie myślałem o niej w tych kategoriach 😃

Ja mam tak, że jak spotykam człowieka z tanga poza tangiem, to potrafię go nie rozpoznać. I wychodzę na niewychowańca, bo się nie przywitam ani nic… Na sylwestra w Złotej Milondze kolega z zajęć odstawił się w garnitur i go nie poznałam…

K.: Ja mam dwie prace, dwa życia, więc czasem potrzebuję chwili na zastanowienie, co, kto i w czym…

Samych tangowych imprez jest coraz więcej. Czasem pięć jednego dnia, plus praktyki. Jak myślicie: dobry jest tak duży wybór? Czy jednak rozdrabnia środowisko?

M.: Nie mam nic przeciwko, żeby powstawało pięć tysięcy szkół tanga, bo dla nas nie jest konkurencją – jeśli chodzi o uczenie – Złota Milonga, Luiza i Marcelo, Beata Maia…

K.: … czy ktokolwiek z nauczycieli. Największą naszą konkurencją jest siedzenie przed telewizorem.

Ojjj… U mnie nie telewizor, ale kanapka i podusia potrafią mnie zassać…

M.: W Warszawie tysiące ludzi, z uporem godnym lepszej sprawy, zajmuje czymś innym niż tangiem… jakimiś fitnessami, kursami ceramiki… To jest konkurencja! Im więcej będzie szkół w różnych miejscach, tym lepiej, bo może ludzie będą mieli blisko i z ciekawości przyjdą. Natomiast na milongi chodzą osoby, które już tańczą, więc ten krąg jest bardziej zawężony. Brakuje mi Chłodnej, na którą prawie wszyscy przychodzili.

K.: Brakuje takiego uniwersalnego miejsca. Uwielbiałam Chłodną!

Tam wcale nie wszyscy przychodzili.

K.: Powiedzmy, że 4/5 środowiska. My tam spotykaliśmy niemal wszystkich tangowych przyjaciół.

Co by się musiało stać, żeby taka milonga była?

K.: Musi być duże miejsce. Czwartkowa milonga Akademii Tanga Argentyńskiego trochę przypomina mi Chłodną. Życzę im powodzenia!

M.: Ja też życzę, ale nie wróżę…Chłodna se ne vrati.

K.: Jak są w tym samym czasie cztery inne milongi, to…

…nie ma gdzie takiej uniwersalnej wetknąć.

M.: Bardziej zaawansowani tancerze przestali chodzić na milongi. Nie rzucam kamieniem, sami też za mało bywamy.

K.: Mamy cztery dni zajęć, kończymy przed 23.00., prowadzimy dwie regularne milongi – trudno nam jeszcze gdzieś pójść.

M.: Więc nie piętnujemy, że tak jest…

K.: … ale tak jest. Z jednej strony to gorzej, a z drugiej – może ludzie lepiej się czują w swoim sosie?

Każdy ma ulubione miejsce i takie, w którym nigdy nie był. Dla mnie to dziwne, no ale ja lubię poznawać nowe terytoria i objęcia i mimo tylu milong – Warszawa to dla mnie za mało.

K.: Kiedy my zaczynaliśmy, poziom był wyrównany, średnio – słaby, z facetów wszyscy byli do kitu oprócz Czarka Hermy i Jaśka Woźniaka, więc świetnie się bawiliśmy. Nie no żarty na bok, chłopcy chcieli tańczyć jak oni. Teraz, kiedy zobaczą tańczących nauczycieli i zaawansowanych tancerzy – wracam do męskiej psychiki – łatwiej się kruszą. Czują się oceniani, sfrustrowani, wydaje im się, że uczestniczą w jakiejś osobliwej konkurencji… Ja nie jestem psychoterapeutą i nie jestem od przełamywania, chociaż staram się łagodzić skutki stresu pourazowego. Trzeba sobie powiedzieć: ci ludzie tańczą piętnaście lat, a ja pół roku, więc się nauczę, a od nich coś podpatrzę. Często tak robiłam: obserwowałam dziewczyny, które mi się bardzo podobały. Teraz też uwielbiam patrzeć na tańczące dziewczyny, a moje uczennice wręcz budzą we mnie macierzyńską dumę!

M.: Nie powiem, że jak ktoś otwiera nową milongę, to szkodzi środowisku, bo każdy ma prawo robić, co chce. Natomiast nie jest tak, że tworzenie nowej milongi od razu środowisko rozwija. Dyplomatycznie?

K.: Asia Cz. powiedziała kiedyś, że jeśli są jednego dnia cztery milongi i ona nie wie, gdzie pójść, to idzie do kina. I chyba w tej obserwacji jest trochę racji. Dziś więcej osób tańczy niż kiedyś, ale przy tylu imprezach można mieć poczucie, że na każdej zieje pustką. Niektórzy lubią milongowy clubbing…

Jazda z jednej milongi na drugą często jest niemożliwa przez barierę finansową.

K.: Tak, to jest i przejazd, i kwestia tego, ile razy w tygodniu chodzisz na milongi. Ale w sumie dobrze, że powstają nowe miejsca i że są takie, w których ludzie lubią tańczyć. Chociaż słowa Asi dają do myślenia.

Jeśli w Warszawie są cztery milongi – nie idę na żadną, chyba że jedną z nich organizuję. W weekend nie ma wolnych terminów, a ja od wielu lat nie robię nic komercyjnego, tylko kulturalnie. Więc nie bardzo liczę się z innymi imprezami, zresztą nie zawsze mam taką możliwość.

M.: Gdyby wszyscy ci, co się uczą, chodzili na milongi, to spokojnie mogłyby być i cztery jednego dnia. Niestety tak nie jest. Kryzys dobrobytu.

K.: Lepsza jest nadpodaż, niż brak.

Uważam, że na dzień dzisiejszy jedna milonga dziennie jest na Warszawę optymalną opcją. W piątek i weekend dwie. Ale nie pięć! Dla przyjezdnych byłoby super: w piątek idzie na dwie, w sobotę też, w niedzielę na popołudniówkę – i wraca do domu. Ileż tanga! I taniej niż maraton!

M.: Konkludując, oczywiście wolałbym, żeby na świecie nie było innych szkół tanga czy milong, prócz naszej. Ale pogodziłem się z tym, że świat nie odpowiada moim szczytnym ideałom.

Kiedyś było coś takiego, jak Tango Improwizacje, czyli wszyscy warszawscy nauczyciele w weekend się jednoczyli i były fajne zajęcia. Dlaczego tego nie ma?

K.: Nie ma, ale przecież może być…

M.: Powiem tym razem mało dyplomatycznie: my się jakoś specjalnie z nikim nie kłócimy, ale czasem wydaje mi się, że to bycie razem bywa trochę wymuszone. Dużo trzeba było inwestować dobrej woli i chęci, żeby to się układało.


Pokaz podczas koncertu Roberto Siri, Warszawa 2017.

Mam wrażenie, że Warszawa ma już konflikty za sobą, i to, co się dzieje w innych miastach, u nas zostało przerobione.

M.: Wtedy były różne dyskusje w korytarzach, które mnie zmęczyły.

K.: Byliśmy tylko widzami, bo nas bezpośrednio nie dotyczyły, ale były dość przykre.

M.: Teraz może znowu miałbym ochotę do czegoś takiego wrócić…

K.: Wyobrażenie o Warszawie jako grupie skonfliktowanych nauczycieli jest całkowicie fałszywe. Widujemy się rzadko, bo każdy z nas jest zajęty swoją robotą: zajęciami, milongami, pokazami, organizowaniem wydarzeń. Może nie jesteśmy jedną wielką rodziną, bo każdy zasuwa na własnym poletku, ale na pewno nie ma żadnej jatki! Oczywiście mogą się zdarzać jakieś tarcia. Ale jest też wiele osób, z którymi nie jesteśmy mocno zaprzyjaźnieni, a przy okazji Improwizacji dobrze nam się współpracowało.

M.: My, faceci, jesteśmy trudniejsi.

Koguty. Samce wojujące nie wiadomo o co, dla zasady 😃

K.: Tak. Wiadomo, że dziewczyny są bardziej nastawione na realizację wspólnego celu, lepiej grają zespołowo, nie muszą sobie udowadniać, która miała rację i jest mądrzejsza. Są bardziej elastyczne w zmianie pomysłów. Chociaż cały team Improwizacji był gotów do pracy i podatny na argumenty. Teraz niestety nie mamy czasu, mało się spotykamy z innymi, nie integrujemy się i ja tego bardzo żałuję. Naprawdę warszawscy nauczyciele to świetni ludzie, warszawskie nauczycielki tym bardziej.

M.: Fuj! Wstrętny seksizm!

A może zrobić raz na kwartał taką milongę integracyjną, żeby byli wszyscy warszawscy maestros… Żeby śmiertelnicy mogli popatrzeć, jak tańczą… I zatańczyć z polskim bogiem lub boginią…

M.: Różnica między tu a Buenos jest taka, że tam jest długa lista tych, co wchodzą za darmo. Tak jak u nas, w Comme il Faut: dj-e, i ci, co dawali pokazy – wchodzą jako goście. Zawsze.

Czyli moglibyście wypełnić całe Coco tymi darmowymi.

M.: Gdyby tylko raczyli przychodzić.

Ja czasem też jestem gościem, ale też mam takie doświadczenie, że para, która zarabia dzięki mojemu kontaktowi już piąty rok, informuje mnie, że nie mogę być na maratonie (za który chciałam zapłacić, żeby nie było, że chcę darmochę), bo nie ma mnie na liście. A dj, który zawsze miał płacone za granie na moich milongach – na swojej milondze bierze ode mnie normalną opłatę. Więc jacyś jesteście rozrzutni 😃

K.: Muszę powiedzieć, że jak idę do Złotej Milongi, to pani Ania wita mnie jak zaginioną córkę i wcale mnie nie kasuje! I nie jest to jedyne miejsce, gdzie jesteśmy serdecznie witani!


Manuela Rossi i Juan Malizia – milonga Comme il Faut, kwiecień 2018

Wielokrotnie słyszałam: „Nie idę do Coco, bo tam nie potańczę”.

K.: Były takie momenty w historii naszej milongi, że przychodziła głównie tak zwana śmietanka. To jest może wspaniałe dla samych tańczących, ale dla milongi to nie jest dobra perspektywa. Nie ma w Warszawie tych super zaawansowanych na setki. Musi być wymiana różnych tangowych pokoleń.

M.: Osobiście nigdy nie chciałem tańczyć tylko z „najlepszymi partnerkami”. Chociaż… Lata lecą, zaczynam mieć problemy z kręgosłupem… Niedawno Kasia wyciągnęła mnie na jakiś maraton „dla wymiataczy”, za zaproszeniami, poziom był faktycznie wysoki. Pojechałem i tańczyłem – jak na mnie – bardzo dużo…

K.: Mateusz ma zasadę: sześć tand i … „Irena! Do domu!” 😃

M.: … a tam tańczyłem zdecydowanie więcej. I po trzech dniach stwierdziłem ze zdziwieniem, że nic mnie nie boli! Tak więc choć ideowo tangowy elitaryzm mi się zupełnie nie podoba, moje plecy mają w tej kwestii odmienne zdanie.

Czasem mam stopy wypoczęte, a bolą po jednej tandzie. A czasem mam obolałe, jednak on tak mnie stawia, że przestają boleć…

M.: Ech, póki człowiek młody – to w sumie bez znaczenia… Nigdy nie będziemy już tańczyli tak młodzi!

Tańczmy! Niech przedstawienie trwa…

Katarzyna Chmielewska i Mateusz Kwaterko – para warszawskich nauczycieli. Tańczą razem od 2003 r. Uczyli się u najlepszych argentyńskich instruktorów w czasie pięciu intensywnych 1,5 mies. treningów w Buenos Aires. Od 2007 r. prowadzą szkołę tanga Caminito, warsztaty w wielu polskich miastach, jak również na międzynarodowych festiwalach (Wilno, Ryga, czterokrotnie Alghero na Sardynii). Prowadzą dwie regularne milongi: „Comme il Faut” i „DZiK”.

Autor: Ania TangoTeAmo

Tango to moja pasja. Podróżuję, by tańczyć. Opisuję tangowe imprezy i obyczaje. Piszę książki, w których zawsze obecne jest tango.

Jeden komentarz do “Tango to jest pewna gra…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *