Amsterdam 08.2022: speed dating, flirting night, World Tango Congress

– Nigdy nie byłam na tangu w Amsterdamie, a i nietangowo tylko raz, dawno temu, przejazdem.
– Jedziemy?
– No pewnie!
Przeglądam program, a tam…
– Czytałeś, na co nas zapisałeś?
– Nie.

Amsterdam… Miasto sex, drugs and rock&roll…

Tango
Na jednej sali alternatywne, na głównej tradycja. Były też propozycje warsztatów z różnymi parami, ale to nas nie interesowało. Nie lubię łączyć nauki z dużym eventem, na którym się intensywnie tańczy. Kiedy się uczyć, to uczyć, a kiedy tańczyć, to tańczyć. W tym obydwoje byliśmy zgodni.

Pojechaliśmy na „World Tango Congress”
Biorąc pod uwagę znaczenie słowa „kongres” (zjazd krajowy lub międzynarodowy przedstawicieli nauki, polityki itp.; organizacja polityczna lub społeczna; najwyższy organ kolegialny w niektórych organizacjach politycznych lub społecznych; parlament Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i niektórych państw Ameryki Łacińskiej; doroczny zjazd Świadków Jehowy), nie zdziwiłam się, że koleżanka filolożka postawiła oczy w słupek. Program kongresu zakładał atrakcje dodatkowe, które odkryłam, wczytując się w program.

Otóż imprezę miał rozpocząć czwartkowy tangowy… speed daiting.
Formuła klasyczna: panie siedzą przy stolikach, panowie dosiadają się i mają 3 minuty na pogawędkę. A potem zmiana, panie zostają, panowie idą do następnego stolika.

Kolejną atrakcją był „Flirting night”, zaplanowany na sobotnią noc (w innej sali, nie kolidując z tańczącymi tradycyjnie i alternatywnie). Reguły takie: wybierasz jedną z trzech bransoletek: zielona – single, pomarańczowa – so so/it’s complikated, czerwona – taken (czyli zajęty/a). Ale o atrakcjach dodatkowych za chwilę.

Milongi wieczorne

Czwartkowa odbywała się w mniejszej sali. Ludzie trochę narzekali na upał, ale w końcu lato było, a dla mnie nie ma nic gorszego od wyziębionej klimatyzacją sali. Jak na tę powierzchnię, była optymalna ilość osób. Zatańczyłam kilka sympatycznych tand i dwie z partnerami, którzy na moje szczęście więcej się do mnie nie garnęli (nie dawałam się wyginać i nie dawałam sobą robić szarpanych gancz).

W piątek i sobotę obie sale były wypełnione. Amatorów tradycji było więcej, chociaż my w piątek rozpoczęliśmy walcem w sali alternatywnej i był to jedyny utwór, który tam zatańczyliśmy. Ludzi było dużo, na szczęście nie mieliśmy problemu z namierzeniem wolnych krzeseł. Ja lubię mieć swoje miejsce, na którym zostawiam torebkę czy szal. Nie ma problemu, jeśli ktoś chce przysiąść na chwilę i tak też się działo. Miałam nadzieję, że podczas ostatniej godziny zostaną lepsi tancerze. Niestety parkiet pustoszał wcześniej, także z nich.

Milongi popołudniowe

Były dwie: w sobotę i niedzielę. Obie, z powodu trwających wcześniej zajęć, rozpoczęły się z półgodzinnym opóźnieniem. To niestety jest słabe u organizatorów: nie biorą pod uwagę, że w niedzielę dużo ludzi jednak wyjeżdża i fajnie by było, gdyby mogli potańczyć od południa do wczesnego wieczora. I NIE na jakichś flashmobach, tylko normalnie, wygodnie, bez udziwnień, których ja nie lubię. Jestem nudna i lubię tradycję w sali z parkietem, o! Tu w niedzielę zaczęło się o 15.30., a o 16.30. musieliśmy wychodzić.
Lubię milongi dzienne w naturalnym świetle i tak też było tutaj.

Balans

Ponieważ nie było jako takiej rejestracji, tylko kupowało się bilety, spodziewałam się proporcji 7: 1 (zgadnij, na czyją niekorzyść heh). Aż tak na szczęście nie było, chociaż kobiet było więcej. Śmiałam się, że ponieważ panie w tangu bywają bardzo ekspansywne, na flirtingu tabuny chętnych kobiet będą wyrywać sobie biednych, niekoniecznie chętnych mężczyzn…

Obiekt i muzyka

Event odbywał się w szkole tańca, więc podłoga była ok. Niestety toalety nie były dostosowane do dużej ilości uczestników. W damskiej i tak było lepiej (trzy stanowiska, dwie umywalki). Męska miała dwie kabiny i umywalkę w korytarzu czy czymś takim…A wiadomo, że niektórzy mężczyźni poważne sprawy lubią załatwiać niezależnie od czasu i miejsca, także pomiędzy tandami, więc komfort słaby.

Muzycznie było różnie, ale gusta też są różne. Parkiet podczas każdej tandy był pełen. Dla mnie nie było żadnej tandy, która ścisnęłaby moje serce wzruszem lub nostalgią. Jedna, która mi się bardzo podobała, nie przypadła do gustu mojemu partnerowi, więc tangazmu nie było.

I tu dygresja – jakże ważna!

Po tym doświadczeniu olśniło mnie, dlaczego kobiecy desant na liderów nie ma sensu! Więcej napiszę przy innej okazji, jednak tu muszę o tym wspomnieć. Otóż jeśli partner jest na pewnym poziomie i partnerka też oraz NIE jest im wszystko jedno, z kim i do czego tańczą, to jeśli Tobie, osobo podążająca, podoba się muzyka, ale nie trafisz w gust lidera, obydwoje będziecie mieć kiepską tandę. Okazuje się, że można się ze sobą całkiem dobrze znać, także tangowo, a jednak mimo wielu ulubionych wspólnych utworów mieć takie, w których gustem jedno z drugim się rozjeżdża.

Poziom

Jeśli chodzi o poziom taneczny, to naliczyłam sześciu tangueros, z którymi bym chciała, niestety byli poza moim towarzysko-tangowym zasięgiem (trzech okazało się nauczycielami). Miałam przyjemne tandy, ale nic spektakularnego się nie wydarzyło. Ważne! Dje, którzy w danej chwili nie grali, bawili się, tańcząc z różnymi paniami. Ze mną też i te tandy były dobre.
Najbardziej zaskoczył mnie Norweg, który powiedział, że tańczy od trzech lat. I robił to bardzo miło. Po prostu pewnie tańczył to, co miał już wdrukowane w ciało, nie cudaczył i nie silił się na pierdylion figur. I był jednym z młodszych tancerzy. Ogólny poziom wiekowy był bardziej zaawansowany niż taneczny. Uczestnicy nie trzymali rondy.
Wiadomo, że o tym, czy uważa się imprezę za udaną, świadczy subiektywne poczucie dobrej zabawy. Każdy event współtworzą także uczestnicy. Dla mnie to, co działo się poza tangiem, było zdecydowanie atrakcyjniejsze. Tango było na drugim planie, co zdarzyło się po raz pierwszy w czasie tangowego wyjazdu. 

Pokazy

Były właściwie trzy. Jeden odbył się w sali alternatywnej. Zajrzeliśmy na chwilę, i widząc szarpaninę, wycofaliśmy się z bólem w duszy i ciele. Na sali głównej wystąpiła para, która pokazała tangowy free style (Carolina Giannini i Mauro Caiazza z Argentyny). Wiele elementów było całkiem niezłych. A druga para…

Agostina Tarchini i Sebastian Jimenez. Szczerze mówiąc, nie przykładałam wagi do nazwisk, nie wiedziałam, kto wystąpi. A tu niespodzianka… Ona mnie zahipnotyzowała, od pierwszej do ostatniej sekundy skupiła całkowicie moją uwagę. Rozmawiałam z R., że właściwie nie wiem, jak tańczył jej partner, bo patrzyłam tylko na nią. R. powiedział, że dobry jest, bo tylko doświadczony tancerz jest w stanie udźwignąć energię i kunszt takiej tancerki. I że wyglądali jak kobieta z mężczyzną, a nie syn z matką (nie chodzi o wiek, tylko o energię, która w różnych parach bywa rozbieżna). W Warszawie dopiero dowiedziałam się, że Sebastian tańczył z Marią Ines Bogado (no tak!) i że niektórzy uważają go za jednego z TOP10.
Jak dla mnie, Agostina jest zjawiskowa, energetyczna, magnetyczna. W 2017 roku zwyciężyła w mundialu w kategorii
escenario (z innym partnerem. Obejrzałam. Pokaz w Amsterdamie o niebo lepszy, czyli rozwinęła się, nie spoczęła na laurach). Kiedy tańczyli na milondze, zwróciłam uwagę, że są świetni.

Foto: ze strony Agostiny.

I tu taka moja refleksja: jeśli para mówi, że na pokazie pokazują swój taniec, jaki tańczą na milongach, to ja sobie myślę: po co płacić za milongę z pokazem, kiedy można za darmo obejrzeć to samo… Zarówno Agostina z Sebastianem, jak i ich poprzednicy, na milondze tańczyli jak na milondze, a na pokazie zrobili show.

Agostinę widziałam gdzieś tam na YouTube, ale dopiero oglądanie pokazu na żywo daje odczucia: energii, spójności, gracji i klasy. Zdecydowanie wskoczyła na podium moich ulubionych tancerek.

Atrakcje dodatkowe: co z tym datingiem i flirtingiem?

Jak napisali organizatorzy: speed dating jest okazją do poznania kogoś, z kim można umawiać się na milongi, pójść na warsztaty, spędzić cały weekend, a może coś więcej…
Jedna z Czytelniczek powiedziała, że absolutnie mamy iść i że czeka na relację z obu stron: damskiej i męskiej. Nie ma, że się nie chce! Misja zobowiązuje!
Kiedy okazało się, że to dodatkowo kosztuje 20 euro od osoby, a Czytelniczka nie wyraziła chęci zainwestowania w zaspokojenie swojej ciekawości, postanowiłam odpuścić, bo za cztery dychy euraczy mieliśmy wstęp do obiektu, który chcieliśmy odwiedzić.

Speed dating

Był przewidziany na czwartek i piątek po południu w mniejszej sali. Nie wiem, jak w czwartek, ale w piątek podczas popołudniówki nie zauważyłam jakiegoś specjalnego ruchu. Inna sprawa, że skoro nie brałam udziału, nie zwróciłam uwagi, czy coś się dzieje. Zatem: nie wiem, czy byli chętni.

Flirting ekscytował mnie ze dwa miesiące 

To było absolutnie jasne, że flirting must have. Tylko jaką bransoletkę wybrać? Czerwona: taken. Odpada, bo jakżeś zajęta/y, a idziesz, to albo a) ściemniasz, b) szukasz kogoś do zbiorowej uciechy, c) poszłaś/edłeś kogoś pilnować, żeby potem rozliczyć hihi. Ja nie lubię tłoku, cudzy mężczyźni mnie nie interesują, a skoro chcę iść flirtować, to przecież nie jako zajęta.
Pomarańczowa wydała mi się najbezpieczniejsza, bo to taki sygnał: może bym chciała, ale nie szarżuj, nie jestem taka szybka. Z drugiej strony:
it’s complikated to jasny sygnał, że cosik z tobą nie tak i chyba uprawiasz jakąś emocjonalną patologię (może sam/a ze sobą), skoro nie wiesz, co się u ciebie w życiu dzieje, kochasz czy nie, jesteś z kimś czy nie, chcesz być czy nie… Albo chcesz wkurzyć partnerkę/ra i zagrać w grę: zobaczymy, kto jest bardziej zazdrosny. Patologii nie uprawiam, w gierki nie gram (mówiłam, że jestem nudna), więc nie chciałam takiego sygnału wysyłać.
Zielona:
single. To jednoznaczny sygnał. Może za jednoznaczny? Może jest przyjęte, że skoro jestem single i idę na flirting, to można ze mną tak bardziej bezpośrednio? Organizator zaznaczył, że podczas flirting night zasady nie obowiązują… Ale żeby być uważnym, bo nie każdy jest gotowy na romans, tylko po prostu może lubić taką atmosferę. Jednak jeśli ktoś zakłada zieloną bransoletkę, to raczej daje jasny sygnał: „Chodź do mnie!”. Powinna być jeszcze opcja bransoletki: „Jestem tu z ciekawości”, ale nie było. No i co tu robić? Którą wybrać?

Organizatorzy sami rozwiązali mój dylemat

W informacji podali, że flirting jest wliczony w cenę, a tu na wejściu niespodzianka: płatne 10 euro. O nie! Są pewne zasady, których nie zmienia się w trakcie.

Przechodząc obok sali, w której miało się flirtować, zarejestrowałam, że jest… pusta. Dziewczyny doniosły, że jakieś dwie pary tam się kręciły. Dwie pary! I tak dobrze, że chociaż balans był zachowany…

Wniosek mam taki: tangueros sami decydują, kiedy flirtowanie ich interesuje. Panie potrafią dawać bardzo jednoznaczne sygnały (przez obserwację wzbogaciłam swój arsenał o kolejny element. Oj, miałabym co stosować, gdybym miała taki zwyczaj heh), panowie zresztą też i do tego osobny płatny pokój nie jest im potrzebny.

A poważnie: uważam, że sam pomysł tangorandek i flirtowania nie jest zły, zwłaszcza jeśli impreza byłaby reklamowana jako kongres dla singli. Wtedy ci, którzy chcieliby znaleźć kogoś z nadzieją na coś więcej, mogliby się rozczarować amatorami jednowyjazdowych przygód, a może wcale nie i byłaby to szansa do odnalezienia się. W Polsce mamy imprezę z kolorami bransoletek i deklaracją gotowości do przeżycia przygody, ale jest trochę tajna, a co tajne, niech poufne pozostanie.

Poza tangiem

Ten czas był piękny. Na pewno zostanie ze mną na zawsze. Amsterdam jest uroczy! Nasz hotel był położony kilkanaście minut spacerem obok parku od miejsca imprezy, przy tramwaju, który wiózł nas tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Hotel przywitał nas możliwością wcześniejszego zakwaterowania za dodatkową opłatą, z której skorzystaliśmy, bo ja byłam w podróży od świtu, R. od poprzedniego wieczora.

Po ogarnięciu się ruszyliśmy do Rijksmuseum. Z obiektów muzealnych zdecydowaliśmy się właśnie na ten (potem doszły jeszcze dwa, ale o tym dalej), ponieważ chcieliśmy obejrzeć dzieła Rembranta i Vermeera. Zgodnie uznaliśmy, że nie są to nasi ulubieni malarze, znaleźliśmy wiele atrakcyjniejszych dla nas obrazów innych, mniej znanych twórców.

Dodatkowo obejrzeliśmy inne eksponaty, jak meble, domki dla lalek, porcelanę czy kominek.

Nie zdecydowaliśmy się na muzeum Van Gogha, bo kilka wystaw zaliczyłam i oboje uznaliśmy, że autoportret w Rijks nam wystarczy.

Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie statku, który miał nas zabrać w uroczy rejs kanałami. Zdecydowaliśmy się na wersję ekskluzywną: z winem i degustacją serów.

Na wodzie odbywały się imprezki różnego typu 🙂

Głowa mi latała naokoło, bo nabrzeżne kamieniczki oraz cała masa różnego rodzaju statków i łódek robiły wrażenie. Manewrowanie w przepływaniu pod mostami i mostkami to duża sztuka, no ale oni mają w tym wprawę.

Podczas rejsu Rico opowiadał o historii Holendrów. Na przykład że dorobili się na grabieży i jeśli komuś pomachamy, a ten ktoś odmacha, to z pewnością to nie będzie Holender. 

 Jest taki magiczny mostek, że jak się pod nim przepływa, to … Niech to zostanie naszą słodką tajemnicą 🙂 Foto przedstawia inny mostek, bo pod tamtym byłam zajęta i nie zrobiłam zdjęcia.

W piątek wybraliśmy się na wieżę widokową A’DAM Lookout. Popłynęliśmy tam promem. Rejs krótki, ale dla mnie fajny, bo promem nie płynęłam nigdy.

Na taras widokowy zawiozła nas winda z efektami świetlnymi (R. nie lubił, ja tak). Niestety filmik nie oddaje pełnego wrażenia.

A wcześniej, na wejściu, w ramach biletu wstępu zrobili nam zdjęcia na belce.

I teraz najważniejszy dla mnie punkt pobytu w Amsterdamie.

Na wysokości stu metrów, na krawędzi dachu, zamontowano huśtawkę, która wychyla się poza poziom dachu. Nie ma podłogi, nogi dyndają nad wodami rzeki. Niesamowite przeżycie, zwłaszcza kiedy ma się lęk wysokości. Więcej pisałam o tym w mojej grupie poświęconej emocjom i pracy naszych mózgów oraz temu, co z nami te mózgi wyprawiają (Anna Kossak Integracja Wewnętrzna). W skrócie: poczułam, jak nieprawdopodobny lęk mnie paraliżuje i spycha w otchłań, po czym kiedy doszedł do maximum – odpuścił. Zniknął jak wystrzelony z procy, czyli z huśtawki wraz z huśtnięciem nad odchłanią. I nastała błogość. Nie zapomnę tego doświadczenia do końca życia. Może jeszcze tam wrócę…

Dla ludzi o mocnych nerwach: filmik z huśtawki    
Można się posikać, oglądając. Gdyby nagrywali z fonią, byłby niezły ubaw, bo byłam trochę głośna. AAAaaaa!!! 
Taras widokowy zaopatrzony był w restaurację i WC męskie z pisuarami, z których w czasie korzystania podziwiali widok na panoramę Amsterdamu.

R. na moją prośbę udokumentował to zjawisko. 
Myślałam, że panowie sobie stoją, sikają i patrzą, a okazało się, że z restauracji można patrzeć na sikających panów…

Nie będę Was epatować zdjęciem panów strzepujących siusiaki. W zamian publikuję zdjęcie: dosiadłam konia na dachu! A koni żywych się boję, są za duże. Ale! Jak powiedział R.: wtargać konia na dach, żeby zrobić sobie na nim zdjęcie – ktoś miał pomysł 🙂

Odwiedziliśmy Muzeum Diamentów. Nie przygotowywałam się wcześniej do tej wizyty, ale byłam pewna, że zobaczę diamenty. Tymczasem nie czułam tam energii bogactwa i luksusu.

Po wizycie doczytałam, że to były repliki, zarówno najbardziej znanych kamieni, jak i królewskich koron. Ale rakieta tenisowa, katana i czaszka w szklanej sali mnie zachwyciły 🙂

W niedzielne południe, podczas spaceru po dzielnicy czerwonych latarni (większość gablot była pusta, ale były też już pracujące), natknęliśmy się na Muzeum Seksu. Pewnie niejedyne (niedaleko znaleźliśmy Muzeum Pornografii, ale już nie weszliśmy). Niektóre eksponaty rozbawiły mnie prawie do łez 🙂 Kto chce zobaczyć, niech się zgłasza. Kiedy zmontuję materiał, przyślę tajny link 🙂

Podoba mi się ta rzeźba. Kochanie się jest piękne, tylko ludzie nie umieją się kochać i hodują demony.

Odwiedziliśmy kilka knajpek, w tym rewelacyjny Sea Food Bar. Za przyzwoite pieniądze objedliśmy się po kokardy. W ogóle Amsterdam okazał się nie aż tak zabójczo drogi, jak myślałam. Chciałabym tam wrócić. Kto zna fajny maraton lub encuentro, najlepiej wiosenną lub wczesnojesienną porą?

Rowery

Są wszędzie. Poprzypinane, porzucane, stare i nowe. Piętrowy parking przed dworcem centralnym pęka w szwach – ciekawe, jak tu odnaleźć swój… Rowerzyści mają pierwszeństwo i nie lękają się z niego korzystać. Pędzą jak szaleni, ze wszystkich stron i we wszystkie strony 

Filmik jest z pierwszych godzin naszego pobytu. Później okazało się, że jeżdżą o wiele szaleniej.
Trzeba nieźle uważać. Ale żadnej kraksy nie widzieliśmy. Długość ścieżek rowerowych to 35000 km. Ktoś policzył (nie wiem, jak), że rowerów jest 880000 przy liczbie mieszkańców 800000. Mnie urzekły udekorowane rowery stojące w różnych punktach miasta. Ciekawe, ile ich jest?

Lotniska

Polskie, jakie są, każdy wie: czepialskie. Robią cyrk (z kosmetykami i wodą), którego nie rozumiem. Chyba po to, żeby ludzie przepłacali na lotnisku. A może potem dzielą łupy pomiędzy siebie? Pisałam kiedyś o Izraelu: półtoralitrowe butle wody mineralnej nie były problemem. W Amsterdamie też nikt nie grzebał mi w walizce, nie kazał niczego wyjmować. Moja torebka wzbudziła zainteresowanie (miałam w niej m.in. sałatkę z sosem), ale pan zajrzał i oddał.
Okęcie się rozbudowało i też już trochę można po nim pochodzić. Amsterdamski Schiphol to moloch. Przylatywaliśmy o podobnej porze, ale z dwóch różnych krajów. Szukałam tablic z informacją o lądowaniach, lecz nie widziałam (podobno były). Droga do wyjścia była dobrze oznakowana, ale w pewnym momencie wchodziło się do hali pełnej walizek i różnych bagaży, tak jakby ich właściciele ich nie odebrali. Ciekawe zjawisko. Za to w drodze powrotnej nie widzieliśmy oznakowań prowadzących do gate’ów. Na dodatek podali mi złą informację i się okazało, że kiedy po 20 minutowym marszu dotarłam do wyjścia, to nie to wyjście i musiałam maszerować kolejne 20 minut do innego sektora. Z boku stały takie małe śmieszne pojazdki. Chciałam wsiąść i pojechać, ale były na kluczyki, a te pewnie kisiła w kieszeniach obsługa.

Amsterdam to w ogóle miasto zabawnych pojazdków różnej maści. Od samochodzików wyglądających na zabawkowe (car sharing) po śmiesznoty z np. napojami.

To był mój pierwszy zagraniczny tangowy wyjazd od czasów covida

I cieszę się, że poza tangiem miałam przestrzeń na inne przyjemności. Bez pośpiechu, bez napinki, zgodnie z tradycyjną starą holenderską filozofią życia: lekker (życie proste i przyjemne, w poczuciu odpowiedzialności wobec otoczenia). Czekam na kolejny wyjazd…


******************************************************************

Jeżeli lubisz mnie czytać, będzie mi miło, jeśli zechcesz wesprzeć mnie w utrzymaniu serwera, na którym umieszczam moje wpisy. Możesz to zrobić poprzez postawienie mi wirtualnej kawy. Dziękuję 🙂

 

Poznański Tango Weekend – wrzesień 2021

Uprzejmie informuję, że to jest mój osobisty blog, moje osobiste opinie i przyjmuję do wiadomości, że każdy może mieć swoje. I swojego bloga też!

Foto: Krzysztof Rwicz

Kolejna impreza przemknęła niczym sen… Poznań Tango Weekend nie był pierwszym weekendowym wydarzeniem w tym mieście, ale był inny niż poprzednie, w których brałam udział (dawno temu). Kolejny będzie w styczniu 2022. Tym organizatorom chyba podłączyli baterie króliczkowe. Dziś zaczęli Barocco w Zamku na Skale. Szykują też festiwal!

„Ach, co to był za weekend!”.

Sala Biała, hotel Bazar. Fot. Maciej Borowiec.

Drugi Poznański Tango Weekend, który łączy! Dzięki współpracy trzech szkół tanga: Oscar Dance (Grzegorz Kałmuczak), Tango La Vida (Iwona Piwońska) i Casa Buena (Agata Czartoryska i Michał Kaczmarek) raz w roku tworzymy otwarty, pełen dobrej energii i pasji event w stolicy Wielkopolski – napisał Michał Kaczmarek, główny organizator.

Marzyli o tangu w Sali Białej od lat.

Sala Biała. Foto: Tango Te Amo.

Pogoda dopisała, nastroje też. Jakieś tam małe dramy były, ale zauważalne tylko dla niezwykle bystrych obserwatorów (ktoś kogoś rzucił… Komuś z kimś nie wyszło… ale pocieszył się kimś innym… Ktoś miał nadzieję… A ktoś niczego poza tangiem nie szukał i mimo wszystko znalazł, ktoś nie… Tango ma wiele warstw, dla wielu niedostrzegalnych). Generalnie atmosfera była wesoła i przyjacielska.

Super było!

Zwłaszcza w klubie „Buenos Aires”.

Foto: Tango Te Amo

Oczarowało mnie to miejsce! Warszawa się chowa ze swoim klimatem. Do wyboru w tygodniu jest pięć miejsc, ale albo gospodarz nie bardzo dba o obcy lud, albo fajne miejsce z potencjałem jest gaszone złą energetyką, albo nie wiem, co. Nie gra i tyle. Dlatego wolę wyjeżdżać.
Chyba że… UNO! Wracaj!!! Gdziekolwiek. Podobno dwa nowe miejsca na warszawskiej mapie się szykują, ale nie wiem, czy będę miała po drodze.

A w tym poznańskim klubie…

Foto: Tango Te Amo

Czyli w „Buenos Aires”, stworzonym przez tangueros dla tangueros, naprawdę jest klimat tanga argentyńskiego z Buenos Aires: social, bez napinki, integracja, empanadas, napoje (woda za darmo i bez ograniczeń), biesiadny stół. Tu się odbywały popołudniówki i afterki. Tu się działo. Tangowo i towarzysko.

Socjal.

Jeden z tangowych kolegów poruszył temat niby tangowych egocentryków: że są głośni, że swoim zachowaniem zakłócają przebieg imprezy. A ja myślę, że każdy event ma swoją specyfikę. I ten weekend doskonale to pokazał: w piątek tańczenie i trochę gadania, w sobotni wieczór „bątą” w Sali Białej, na popołudniówkach luzik, a na afterkach klubowo-tangowy misz-masz. Jeśli odgłosy socjala zakłócają tańczącym odbiór muzyki, to znaczy, że sala jest przeładowana ludźmi i nagłośnienie nie daje rady. A jeśli poza parkietem jest głośno, ale na parkiecie słychać muzykę, to znaczy, że jest ok.

Nad ranem. Najwytrwalsi. Foto: Tango Te Amo.

Ludzie z różnych miast, a nawet krajów, kiedy raz na jakiś czas się spotkają, bywa, że chcą pobiesiadować. Kiedy jest wesoło, to rozlega się śmiech. Argentyńczycy stawiają właśnie na ten socjal: siedzą w lubianym towarzystwie, jedzą, piją, śmieją się i rozmawiają, a tańczą przy okazji. Kto lubi trumienną atmosferę, niech przyjedzie do Warszawy. Podpowiem, gdzie iść.

Wniosek.

Jedna z moich tangowych córek (właściwie nie uczestnicząca w biesiadowaniu) powiedziała mi, że dopiero po tym weekendzie zrozumiała, dlaczego tak lubię wyjazdy i dlaczego na warszawskich milongach bywam rzadko. Bo to jest tak: kiedy wyjeżdżasz, nie jesteś w domu i z prozą życia, tylko poza nią. Cokolwiek TAM (czyli w prozie) się dzieje, to jesteś gdzie indziej. Ciałem i emocjami. I parkiet oraz objęcia inaczej smakują.

Muza.

M&Ms na afterce po sobotniej głównej zawładnęły parkietem i naszymi sercami. Zagrali rewelacyjnie. A kto się kryje pod tą ksywką? A poznaniaki: Magda i Maciej Szymańscy. Ideą tego poznańskiego tango weekendu jest, że mają grać miejscowi didżeje. Pomysł fajny, jednak szkoda, że nie zagrał Zorro alias El Monje. A może następnym razem właśnie M&Ms?

Milonga główna.

Hotel Bazar. Fota z internetów zapewne, ja pożyczyłam od Iwony Piwońskiej.

Sala historyczna, wolnościowa i niepodległościwa. Wszyscy powinni wiedzieć, że jedynym wygranym powstaniem w naszej historii było Powstanie Wielkopolskie.
Cały gmach hotelu Bazar jest neorenesansową perełką: w XIX wieku wzniesiono go z inicjatywy Karola Marcinkowskiego. „Ważnym wydarzeniem w historii hotelu Bazar była wizyta Ignacego Jana Paderewskiego 26 grudnia 1918r. Z okna apartamentu na pierwszym piętrze (bezpośrednio nad portalem głównym) wygłosił przemówienie do mieszkańców Poznania zgromadzonych na obecnym placu Wolności. To rozbudziło nastroje patriotyczne i przyczyniło się do wybuchu powstania wielkopolskiego (1918-1919)” – kto jest głodny historii, przeczyta TU.

Sala robiła wrażenie. Wszyscy zachowywali się nobliwie, jak na okoliczności przystało. Fotografowie chcieli mieć fajne ujęcia. Ale nie ze środka parkietu! Fotografem nie jestem (chociaż mam oko do ujęć), ale wiem: tangowy fotograf szuka kadrów bez przeszkadzania tancerzom i nie używa lampy błyskowej. Polecam.

Łazienka była wygodna i duża, jak to w eleganckim hotelu.

Milonga piątkowa.

Lokalizacja: na końcu poznańskiego świata. Ludzi dużo, chociaż trafić niełatwo. Dzięki uczestnikom ten wieczór był dla nas udany. Jednak uznałyśmy z „moją dziewczyną”, że jeśli kolejna poznańska impreza będzie zaczynała się w tym miejscu, to my zaczniemy od soboty.

Fot: Maciej Borowiec.

Na szczęście spontanicznie ogłoszono afterkę, na którą z radością pojechałyśmy.

„Buenos Aires” rządzi!

Powtarzam się, ale uwielbiam: popołudnia i afterki, klimat miejsca, muzyka…
Klub został stworzony dużym nakładem energii i finansów Michała Kaczmarka i Agaty Czartoryskiej, wspiera ich dzielnie Ania Kosela. I to jest takie miejsce, które ja bym chciała mieć w Warszawie… Cała ekipa warszawska jest zachwycona. Jesteśmy gotowi jechać tam na milongę!

W BA nie było czasu na foty. Milonga piątkowa. Foto: Dorota Pisula.

Pokaz.

W Sali Białej hotelu Bazar: Beata Maia Gellert & Łukasz Wiśniewski. Znam ich od początku mojego tanga. Maia to moja pierwsza nauczycielka techniki. Darzę ich sympatią i mogę polecić jako nauczycieli (dodatkowo Maia prowadzi na platformie tzw. Ciałorusz i jogę twarzy). Ale nie dlatego chwalę pokaz.

Zatańczyli rewelacyjnie.

Na jakiej podstawie oceniam? Na takiej, że wiem, na co patrzeć.

Oj… Jak ja tu patrzę… Jak patrzę… 🙂 Foto: Dorota Pisula.

Nie muszę być mistrzynią mundialową. Sprawozdawcy sportowi też nie są olimpijczykami. Krytycy sztuki nie tworzą dzieł. Właściwie to mogłabym w ogóle nie tańczyć, a się wypowiadać. Elżbieta Zapędowska nie śpiewa, a jest jurorką w konkursach wokalnych. Nawet umie uczyć śpiewu! Wystarczy posłuchać Edyty Górniak.
Wracając do pokazu – WOW. Widziałam kilka wcześniej. Ten był naprawdę fantastyczny. Maia i Łukasz bardzo rozwinęli się jako para. Jest moc!

Spełniło się marzenie.

Chacarera była! Foto: Tango Te Amo.

Organizatorów: zatańczyć tango na Białej Sali. Nie będę rozpisywała się odnośnie tego, kto w jakiej konwencji marzył, ale życie pokazuje, że marzenia się spełniają. Czasem daleko w czasie, z kimś innym, ale jednak. I często ta konwencja okazuje się znacznie lepsza od pierwotnych wyobrażeń.

Wytańczeni! Foto: Tango Te Amo.

Poza tangiem.

Mój bardzo tajny redaktor zwrócił mi uwagę, że ta pozatangowa część opowieści zajmuje więcej miejsca niż ta tangowa. Co poradzę, że nie mogę obejść się bez doznań? Pisać lubię, Czytelników mam, tak wychodzi. Kogo nie interesują moje szaleństwa, może skończyć w tym miejscu.

Życie lubi mnie stymulować. A skoro mnie, to i osoby mi towarzyszące.

Część ekipy warszawskiej przyjechała pociągiem. I odjeżdżała takoż – jak mawia Pietruszka. W luźnych pogawędkach wyszło nam, że chociaż przyjechaliśmy różnie, to wracamy razem. Och, jak fajnie! Warsie – przybywamy!

Idziemy z Beatkiem na dworzec. Szukamy peronu. Dobra, są drogowskazy. Docieramy. A po drodze mijamy koleżankę Agnieszkę z amokiem w oczach (brakowało toczonej śliny), która ucieka z tego peronu mamrocząc, że „to nie tu!”. Myślimy: coś jej się na rozum rzuciło, jak nic. W końcu tango to szaleństwo, więc ze zrozumieniem zaakceptowałyśmy, że postradała zmysły.

Niespiesznie zjeżdżamy na peron.

Pani w megafonie ogłasza opóźnienie 10 minut. Luzik.

Dołączamy do znajomych. Gadu-gadu, heheszki, fiki-miki. I nagle mi przyszło do blond główki zapytać kolegi Leszka o numer wagonu. On, że 268. Ja patrzę na mój bilet: wagon nr 14, więc mówię do niego: „To chyba nie tym pociągiem jedziesz”. Leszek spojrzał na godzinę odjazdu, numer pociągu i odpowiada: „To ty nim nie jedziesz”.

Aaaaa!!!

W międzyczasie Beatek oddaliła się. A my nie na tym peronie! Jej walizka została… Do odjazdu moment…

Poznańska koleżanka, będąca świadkiem, zachowała zimną krew i zaordynowała: „Idziemy!”. Złapała walizkę Beatki i pognała, ja za nią.

Dwie minuty.

Ktoś mądry tak ułożył rozkład jazdy, że pociągi jadące przez Poznań do Warszawy były dwa, a różnica w odjeździe do kompletu: dwie (!!!) minuty. 12.42. i 12.44. Perony tych pociągów były tak obok siebie, jak milonga piątkowa i sobotnia.

Beatek gdzieś.

Walentyna (o jedyna! Gdyby nie Ty…) wiedziała, dokąd biec, więc dotarłyśmy na właściwy peron (Agnieszko, Twój amok był mniejszy niż mój!). Ale Beatek gdzie?! Dzwonię. Odbiera. Mówię, jak jest. A ona… nie umie znaleźć peronu, bo ten jest w pi..u!!!
Bezradność. To jedno z najgorszych uczuć. Nie miałam żadnej mocy, żeby nią pokierować, bo nie wiedziałam, gdzie jest. Pomijam moją cudowną zaletę gubienia się w kierunkach. Z perspektywy czasu bardzo się z tego cieszę, bo gdybym próbowała Beatce mówić, jak ma iść, pewnie zamiast peronu znalazłaby dworzec autobusowy.

Walizka.

Jestem w pociągu. Moim właściwym. Beatki nie ma. Deliberujemy z Walentyną: walizka Beatki ma jechać? Zostać? Ja mam jechać? Wysiąść?

Sygnał odjazdu i zamykania drzwi… Otwieram. I tak trzy razy. Czyli trąbili, ale na szczęście nie blokowali.

Zwrot akcji.

Walentyna mówi, że jakaś dziewczyna z dużymi włosami ubrana na biało wskoczyła do pociągu. Czy Beatek była ubrana na biało??? Nie wiem!!! Ale dzwoni, że jest w ostatnim wagonie.
Pociąg rusza.
Akcja miałaby ciąg dalszy, gdybym oddała walizkę Walentynie, pociąg by ruszył z Beatką, ale bez jej walizki. Tfu tfu! Na psa urok!

Trochę wcześniej…

Na dworcu pojawiła się Monia. Usłyszała o opóźnieniu i uznała, że ma duuużo czasu. Spokojnie, stylowo („Pośpiech upokarza” – to maxima, której mnie nauczyła) przemierzyła dworcową połać i wkroczyła posuwiście (schodami ruchomymi) na peron, na którym był Leszek. Ledwo znalazła się na peronie, a on mówi: „Mój pociąg nie jest twój!”.

Monia miała bilet na nasz pociąg.

Rzuciła się w otchłań poznańskiego dworca, by znaleźć odpowiedni peron, ale mimo czynności tej wykonywanej skrupulatnie i w upokarzającym pośpiechu, dane jej było zobaczyć jedynie kuper naszego pociągu. Więc rzucając się w głębię upokorzenia, pognała z powrotem, by zdążyć na ten nie jej. Dzięki temu, że był opóźniony, udało się.

Bilet.

Masz na dany pociąg albo nie masz. Jeśli nie masz, płacisz karę albo kupujesz ten właściwy. Ewentualnie, dzięki życzliwej obsłudze, wysiadasz w Koninie. Z całą masą innych ludzi, którzy też nie zauważyli różnicy w biletach, pociągach, peronach…

Foto: Monika Jankowska-Kapica.

Podsumowanie.

Lubię Poznań i pojadę. Nawet pociągiem.
Na razie szykowałam się na Barocco. Szlafrok z emblematem prawie spakowany. Niestety. Zamek na Skale musi na mnie poczekać. To pierwszy raz, kiedy jestem zmuszona zmienić tangowe plany w ostatniej chwili. 
Skoro piszę, że ludzie z infekcjami powinni siedzieć w domu, dając społeczny przykład, nie mogę postąpić inaczej. „Moja dziewczyna” mówi, że wyjazd beze mnie to tylko połowa przyjemności. A ja powiem: zostając w domu mam 100% nieprzyjemności! 
Życie.

Tango pod Żaglami 2021

Co to się będzie działo!

Po okresie zminimalizowania aktywności tangowych następuje rozkwit.
Tu, w tym miejscu tekstowym, były napisane przeze mnie moje (no przecież nie czyjeś) przemyślenia odnośnie pandemicznych wynurzeń, ale je usunęłam
(żałuj! Piękne były me przemyślenia… I jakie kwieciste…).

Nadchodzi piękny czas!

Jaram się lipcem i do lipca ograniczę ten wpis. A właściwie do maratonowych lipcowych imprez, bez uwzględniania obozów. Czemu tak? Bo to mój wpis i tak mi się chce. Ach… Uwielbiam zmieniać zdanie. Wpisy będą pojedyncze, chronologiczne, codzienne. Nigdy tak nie było…

Co do ogółu – wychodzi na to, że KAŻDY weekend będę miała zajęty! Sorry, trzecia książko (czwarta, piąta i szósta też), filmie, adaptacjo i… (no… Ty już wiesz, Ty…) – nie będę zbyt dyspozycyjna, a właściwie nie będę dyspozycyjna wcale. Siła wyższa, czyli imprezy tangowe, że hej…

Teraz o pierwszej:

Tango pod Żaglami

Pietruszka jest niemożliwa. Wymyśliła takie coś, bo sama jest sternikiem i kocha żeglować. A ja kocham żeglowanie jak pies sałatę (hmmm… Moja Miniutka uwielbia wszystko, zwłaszcza ogórki Moniki B., więc to chyba nie jest trafne porównanie). Pietruszka robi imprę na całego! W dzień włóczą się po jeziorach, wieczorem tańczą na milongach. W tym roku będzie ich prawie czterdziestka, więc warto na milongi wpaść (a goście się zapowiedzieli, więc będzie się działo!). Tangowi dje są zacni:

TDJ Roberto La Barbera „El Panormo” (Italy/PL);

TDJ Fernando Romero Chucky (Arg/PL);

TDJ Mateusz Stach (PL, Brzeg);

TDJ Marta Zatarska (PL, Szczecin);

TDJ Anna „La Pola” (PL, Bielsko-Biała) – debiut!!! Nie, nie didżejski. Pseudonimowy!
O pseudonimach pięknie pisze Luis Cono, jego posty są ilustracją wtorkową grupy „Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie?” w sekcji #dokształcanie

Cymesik: gościnnie Milonga Kapitańska na zakończenie Tanga Pod Żaglami TDJ Krzysztof Rumiński PL, Toruń.

Gdzie i kiedy konkretnie? Anno, dawaj rozkład jazdy! Mnie korci, żeby jakoś tak trochę wpaść… Może piątek – sobota w lipcu..?

No i Belltango… Anno… Ten deszczyk w słońcu… Co prawda w mojej historii był park, ale może zmienimy na… przyportowy park…

Tango pod Żaglami

26.06. zbiórka, 3.07. koniec. Milongi. Jeju… Korci mnie ich odwiedzić…

P.S. Mówi się, że jesteśmy generacją obrazkową, że nie umiemy czytać do końca. Kto jednak dobrnął – poproszę reakcję w postaci serduszka heh 🙂 

Tango Barocco – Żagań 2020

Przełom lipca i sierpnia należał do tego wydarzenia. Zachowując obowiązujące przepisy sanitarne: dezynfekcja rąk, podanie danych osobowych, mierzenie temperatury (jakby nie można się prochami przeciwgorączkowymi nafaszerować heh), przystąpiliśmy do tańczenia. Ponieważ jesteśmy członkami jednej tangowej rodziny (ojjj konfiguracje się zmieniają szybciej niż w „Modzie na sukces”), dystans społeczny nas nie obowiązywał.

Foto: Wojtek Wyżga.

Był czad.

Wygłodniali po niby (moim zdaniem) pandemii, ci niezastraszeni, bawili się świetnie. Pałac Książęcy oferował dwa miejsca do tańczenia: parkiet na dziedzińcu i salę zamkową. Ze strony organizatora: Ideą festiwalu jest łączenie pasjonatów tanga niezależnie od stylu. Planujemy dla Was łącznie 12 milong z podziałem na TRADYCYJNE oraz NUEVO, świetne warsztaty oraz muzykę na żywo. Damy z siebie wszystko, by edycja 2020 była wyjątkowa”.

Foto: Jan Mazur.

Słowa dotrzymali.

Zaczęli w czwartek pre-party z muzyką tradycyjną, zapodaną przez Francisco Saura. Nie było mnie, ale służby operacyjne doniosły, że nie miałabym się do czego przyczepić. Znam Francisco z innych eventów, byłam na organizowanym przez niego encuentro w Maladze, więc nie mam powodów do niedowierzania.

Fot. Jan Mazur.

Piątek

DJ Ayad Zia rozgrzał popołudniowo do czerwoności. Byłam wtedy w drodze, ale słuchy mnie doszły, że było rewelacyjnie. Ayad vel Edi mieszka w Polsce, świetnie tańczy i takoż gra, więc także bez wątpliwości wierzę operacyjnym doniesieniom.

Foto: Meg Skoczylas.

Chacarera.

Pod wieczór na pałacowym dziedzińcu nasza warszawska Urszula Ula (nick fejsbukowy) i argentyński Fernando Romero Chucky uczyli chacarery – jedynego argentyńskiego folkowego tańca, który osobiście toleruję i nawet czasem lubię, a który często się tańczy w środku milongi/maratonu/a tu festiwalu. A jaki dali pokaz… O jeju…

Foto: Meg Skoczylas.

Jest jeden jedyny folkowy taniec argentyński, który uwielbiam: malambo. Chucky jednoosobowo dał czadu z kulami na rzemieniach – na moje oko, bo co to jest, to dokładnie nie wiem, ale robi wrażenie (oj robi…). Chciałabym na żywo zobaczyć hordę czarnych diabłów z bębnami…

Nie, nie było ich… Foto: www.frankwiesenphoto.com 

Warsztaty tangowe.

Były, i owszem. Dla par prowadzili Brigita i Carlos Rodriguez – mistrzowie UK Tango Championship London 2019 w kategorii salon i escenario. Technika dla kobiet z Brygidą. Technika dla mężczyzn z Damianem Thompsonem (mieszka w Polsce, więc to już taki australijski Polak). Nie uczestniczyłam w nich, bo nie ma jak ogarnąć wszystkiego.

Foto: Meg Skoczylas.

Piątkowa noc… I tak do niedzieli.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Bardzo żałuję, że noc z piątku na sobotę była potwornie zimna, bo od 1.00. właśnie na dziedzińcu grała Kasia Gewert, która popełnia różne nietradycyjne wariacje i robi to cudownie. Zimno wypędziło ludzi z dziedzińca… Było 8 st. C w środku lata… Przegapiłam użycie moich wiedźmich mocy, które wykorzystałam dopiero w noc następną: mimo prognoz jeszcze gorszych było stopni 17.

Foto: Wojtek Wyżga.

Sobota.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Poczarowałam i noc była tym razem ciepła (kto mnie zna, wie, że nie żartuję). Pokaz dali Brygida i Carlos Rodriguez, mistrzowie, jak pisałam. Hmm… Nie skupili mojej uwagi, ale może to ja byłam rozkojarzona. Tak jak i uziemiony w Polsce pandemią zespół La SanluisTango Orquesta nie trafił w me serce, ale nie jestem pępkiem świata i przecież nie trzeba schlebiać mym gustom.

Ula & Chucky są w moim guście, absolutnie 🙂 Dawali pokaz do muzy na żywo. Foto: Meg Skoczylas.

Za to muza zapodana w drugiej części nocy przez Tres Muchachos: Francisco Saurę, Luisa Cono i Michała Zorro Kaczmarka była REWELACYJNA. Tak sobie wymyślili, że popijając bynajmniej nie yerba mate, każdy w tandzie grał jeden utwór. Eksperyment się powiódł, efekt był fantastyczny, razem z Beatką zostałyśmy do ostatniej tandy.

Fot.: Wojtek Wyżga.

Niedziela.

To ten czas, kiedy liczy się każda sekunda, bo za chwilę nastąpi czas pożegnania… Chce się nacieszyć tymi ulubionymi… Nie zawsze się uda, ale że poziom tangowy był dobry, można było się pocieszyć równie ulubionymi. Popołudnia ostatniego dnia maratonu czy festiwalu bywają różne i nieprzewidywalne: czasem ludzie rozjeżdżają się wcześniej, czasem zostają do wieczora czy następnego dnia i jest tłumnie. Tu było nas sporo, stańczyłyśmy się do cna.

Selfie: mła.

Muzyka.

Nie słyszałam wszystkich i żałuję, bo nazwiska zacne: oprócz wyżej wymienionych grali także Jarek Kasprzak, Gracja Bryś-Kołodziejczyk, Maria la Bruja, Magdalena Tango Yoga, Esteban Mario Garcia i FANTASTYCZNA Anna Pietruszewska, której śniadaniówki po prostu były MEGA. Polazłam w sobotę w piżamie, że pewnie nic i nikogo, a tu owszem i fota! Piżamę upociłam, więc kolejną noc Beatek musiała mnie znosić w pokoju bez.

Foto: Justyna Wojciechowska.

Wszyscy kojarzą Pietruszkę z nuevovych szalenstw, ale zapewniam, że w tradycji jest równie dobra. Kto chce się przekonać, niech wbija 3.10. do warszawskiej Złotej Milongizaszalejemy!

Foto: Waleria Gusciora. 

Podsumowując: muza owszem, pasowała mi. A niestety po warsztatach djskich prowadzonych przez Dorotę i Marcina z Radio Tango Uno wiem, kiedy zgrzyta i dlaczego, więc bywam w tym względzie chimeryczna. I nie chodzi o to, że chciałabym uchodzić za muzycznego tangowego eksperta (po tylu latach słabo odróżniam orkiestry heh). Nie. Ale układanie muzy to nie jest takie hop siup i wielu niby djów nie wie, że w tym względzie kompletnie brakuje im kompetencji. Tu takich nie było, muza porywała.

Foto: Meg Skoczylas.

Organizatorzy.

Grację Bryś-Kołodziejczyk i Rafała Kołodziejczyka poznałam na Gryfie – fantastyczni, otwarci, pomocni ludzie. Głównego organizatora, Michała Kaczmarka, znam dłuuugooo… Z pewną przerwą, bo był obrażony. Ale już przestał. Wiecie: w relacjach bywa dynamicznie, tych tangowych też. Och, właściwie w tych tangowych to dopiero jest dynamicznie… W każdym razie Michał włożył dużo wysiłku w rzetelne przygotowanie całości, dlatego nie dziwota, że nie miał już siły na przemawianie z entuzjazmem. Team tworzyli także Monika Parker (służby operacyjne doniosły, że bez niej w ogóle ta impreza nie mogłaby się odbyć) i Jarek Kasprzak.

Doznania osobiste.

Po raz pierwszy mi się zdarzyło zatańczyć z kimś, kto nie umiał, ale muzykalnie przytulał… Ach, i było jeszcze coś, ale o tym będzie w książęce…

Całość.

Bardzo udana impreza. Była okazja do ponownego spotkania tych, z którymi tańczyło się dwa tygodnie wcześniej na Gryfie. I tych, z którymi spotykamy się okazjonalnie. Niektórzy spotkali swoje byłe/byłych… W ilości wykraczającej poza sztuk jeden… Taki urok tangowych zawirowań hehe…
Było także udanie towarzysko.

Foto: Meg Skoczylas.

Wirus.

To ciekawe, że na weselach i pogrzebach zarażają się na potęgę, a na tangu do tej pory (stan na dzień 13.09.2020) odnotowano raptem 4 (słownie: cztery!) przypadki. Media robią z ludzi wariatów, podając różne sprzeczne informacje. Do mnie przemawia ta, otrzymana od lekarza z klinicznym doświadczeniem: aby zarazić się covidem, płyn ustrojowy (czyli np. ślina lub glut) musi trafić na uszkodzoną błonę śluzową. W pocie wirusa nie ma. Więc jak się tańczy bez – zwanego przez pewne niewysublimowane kręgi społeczne – walenia w ślinę, wcale nie jest się łatwo zarazić. Jasne, osoby z wszelakimi chorobami są bardziej narażone, dlatego uważajmy na siebie, ale nie dajmy się zwariować.

 

 

V Gryf Tango Marathon – lipiec 2020

Co to była za impreza!!!

Po pseudozarazowej izolacji to był pierwszy maraton, który się odbył. Nie będę tu dyskutować na temat lęku/odpowiedzialności/zastraszaniu – nie chce mi się. Jak jest naprawdę – kto to wie… Ale wiem jedno: ja nie dam się wpędzić w wegetację za życia i dołączam do tych, którzy też się nie dają.

I tak sobie myślę, że zamiast pouczać, co kto powinien/nie powinien w sprawie zdrowia i choroby, lepiej zadbać o rzeczywiste relacje. Może zrobić w nich porządek, żeby reszta życia była przyjemniejsza? Może nie tracić czasu na osoby, które podcinają skrzydła? Może wyciągnąć wnioski z przeszłych doświadczeń? Może powiedzieć komuś, że się go kocha? Albo przeciwnie: może czas zostawić kogoś w spokoju i zrozumieć, że w tym wcieleniu nic z tego?

Matko, jakaś sentymentalna się zrobiłam. Ach, no tak: dzieje się tak, kiedy wpadam w powyjazdowy dół. Poziom endorfin spada… I powrót myślami do fantastycznych abrazos nie wystarcza…

Miejsce

Tegoroczna edycja odbyła się jak zwykle w Centrum Kultury Stara Rzeźnia (co ciekawe: w miejscu tym kiedyś mordowano zwierzęta, ale energetycznie ono jest już wyczyszczone…), jednak w innej sali. I to było super!

Więcej przestrzeni, okna, wygodnie ustawione stoły – dobre warunki do cabeceo, tańczenia i odsapki. A także do pogaduszek i integracji.

400 metrów powierzchni, 180 metrów parkietu, bufet dobrze zaopatrzony, uczestników odpowiednia ilość do wielkości miejsca, balans. Organizatorzy bardzo przestrzegali równowagi i udało im się. 

Drugi kubek zasilił maratonową kolekcję.

Muzyka

Świetna. Nie słyszałam co prawda Joasi Kozłowskiej (za to chyba grał nie wymieniony tu Michał Kaczmarek..?), ale z przyjemnością stwierdzam, że na naszych polskich maratonach naprawdę fajnie nam grają (na Barocco też, ale o tym w następnym wpisie). Wiadomo: gusta muzyczne są różne. Ja mam swój: nie lubię smędolenia (przez niektórych zwanego romantyzmem) i jednego kopyta. Inna sprawa, że muzykę też się odbiera poprzez partnerów…

Poziom tangowy

Ja nie miałam ŻADNEJ słabej tandy. A miałam wiele fantastycznych… I nowe odkrycia… Biorąc pod uwagę moje wrażenia i bezkolizyjność na parkiecie, stawiam tezę, że poziom był bardzo dobry. Nie wiem, czy to z powodu wyposzczenia tangowego, w każdym razie wszyscy tańczyli chętnie i ze wszystkimi. Dla większości kwarantanna była łaskawa. Niektórym wrzuciła parę kilo, co się niestety przekłada na ciężkość parkietową. Mnie na szczęście oszczędziła, a właściwie sama się oszczędziłam, dbając o to, co jadam i pijam.

Organizacja

V Gryf, mój drugi. Na pewno nie ostatni!

Wszystko było jak trzeba, także w związku z nieco innymi warunkami. Podczas rejestracji mierzono temperaturę, wypełnialiśmy także ankiety z danymi. Minęły ponad 2 tygodnie i wszystko wskazuje na to, że będą bezużyteczne. Dwie osoby tańczyły w maskach. Moim zdaniem nie miało to większego znaczenia, ale jak komuś daje poczucie, że o siebie i innych w ten sposób dba – niech sobie zakrywa, co chce.

Atrakcje dodatkowe

Był, a jakże, flashmob, na którym nie tylko tańczyli tango, ale również jakieś takie cudactwo zwane belgijką, do której jest chorografia. Prosta, ale jest. Dobrze, że mnie tam nie było, bo jakby tak przyszło komu do głowy ze mną to popląsać, z pewnością finał byłby opłakany (z powodu zaburzonej lateralizacji nie jestem w stanie zapamiętać żadnej, nawet najprostszej choreografii, więc z pewnością wywołałabym niejedną stłuczkową katastrofę).  

Ktoś nakręcił fajny filmik z tej belgijki, ale gdzieś mi zniknął. Edit: tajny współpracownik K. jest szybszy niż błyskawica, dzięki niemu możecie zobaczyć TO  😆  Te hocki-klocki wyczyniali pod przewodnictwem Adriana Grygiera, który nie tylko jest nauczycielem tanga, ale wraz z Dorotą prowadzą szkołę tańca, a poza tym Adrian to profesjonalny DJ i zawodowy wodzirej dobry na każdą imprezę (wesela, rocznice, bale karnawałowe), polecam!

Taneczna rodzina w komplecie. Dorota i Adrian Grygierowie to główni organizatorzy Gryfu.

Folklor

Były warsztaty, prowadzili je Anita Escobar i Adrian Luppi. 

Jedyny folklor, jaki (z trudem) trawię, to chacarera (i to nie każda). Ale! Uważam, że czasem jest to sympatyczny przerywnik milongowy i jeśli któryś z panów mocno się uprze  (bardzo mocno i kategorycznie), to tańcnę. Nawet się z tego przeszkoliłam, żeby nie wyglądać w razie czego jak najostatniejsza łamaga. Tu, na Gryfie, też czakarerzyli, a jakże. 

Jak to na takiej imprezie – buty, ciuchy, biżuteria są nieodłącznym dodatkiem. 

Stałym elementem jest także rejs po Odrze, a jakże, z tangiem. Pogoda dopisała, więc był to miło spędzony czas. Beze mnie, ponieważ nocowałam u wiedźmy i trochę zajmowały mnie także nasze wiedźmie sprawy.  

Zbiorowe zdjęcie musi być! Ja rzadko na takich występuję, zwykle stoję/siedzę z boku.

Zdjęcie: Foto Milonguero.

Pozatangowo

W ostatniej części maratonowego popołudnia pozwoliłam sobie przyprowadzić gościa. Elena, u której nocowałam, jest nie tylko wiedźmą (tak tak…), jest też instruktorką kizomby. Przyszło jej do głowy, że może czas na nowe wyzwanie i będzie nim tango. Zelektryzowała zdecydowaną większość panów. Byli tacy wyrywni, co natychmiast chcieli z nią tańczyć 😈  Niektórzy myśleli, że to Blanka, moja córka (mają coś wspólnego, owszem) 😆  Oj, panowie… Jak Elena zdecyduje się na tango, wielu z was pożegna się z rozumem na długo…

Prawda jest taka, że uroda to jedno, ale wiedźmy mają pewną specyficzną energię i to ona tak naprawdę przyciąga jak magnes. Albo odstrasza. Tu nie ma szarości. Albo się nas kocha, albo nie znosi…   

Drugi raz byłam na Gryfie.

I teraz mam nasze polskie dwie ulubione imprezy, na których nie wyobrażam sobie nie być: Beskid i właśnie Gryf. Tęsknię!

A teraz Barocco…

„Maria de Buenos Aires” – Basen Artystyczny

Sceneria dla tego przedstawienia jak dla mnie jest rewelacyjna. Szkoda, że nie mam lepszych zdjęć.
To wydarzenie przyszło do mnie nagle. Widocznie Kosmos uznał, że powinnam je zobaczyć. Słyszałam, że grają, ale ponieważ wiele tangowych koncertów i nieco tangowych spektakli widziałam, jakoś tak nie miałam parcia, chociaż Tango Attack i Grześka Bożewicza z bandoneonem bardzo lubię i nigdy ich dość. Co ciekawe, premiera odbyła się w tym roku i to w moje urodziny... Widocznie pisane nam było się spotkać, chociaż nie planowałam. 
Basen Artystyczny – Warszawska Opera Kameralna.

Zacznę od miejsca: byłam tu po raz pierwszy (nie jest łatwo trafić i ludzie się gubią: idzie się ul. Konopnickiej, a potem alejką – wieczorem przyjemnie oświetloną lampionami – na tył teatru Buffo). Podczas tego spektaklu nie ma tradycyjnych teatralnych rzędów, tylko ośmioosobowe stoliki w niezbyt dużej przestrzeni (na moje oko mieści się jakieś 160 osób i w gruncie rzeczy siedzi się wygodnie). 
Usadzamy się przed rozpoczęciem. Trumna na scenie robi wrażenie. Nie mówili, że zakaz zdjęć, więc chociaż ciemno, spróbuję kilka zrobić.
Przestrzeń tego miejsca jest absolutnie niezwykła!

Nowoczesna, alternatywna dla klasycznego pojmowania teatralnej sceny. Tu się wszystko dzieje wszędzie! W tym konkretnym przedstawieniu aktorzy pojawiają się ze wszystkich stron. Przechadzają się przez salę. Zaglądają w oczy widzom i nagle umierają...
Trup się posłał u mych stóp.
Kiedy tuż przede mną „umarła” pierwsza dziewczyna, mój smartfon się przestraszył i sam z siebie trzasnął czarno-białą fotkę!
Nie wiesz, z której strony co się wydarzy. Aktorzy drą się, głaszczą widzów, częstują empanadami... Jedna ze ścian wygląda jak mieszanka białej i ciemnej czekolady. Rusza się w czterech miejscach w takt muzyki, co wygląda trochę horrorowato... Ale apetycznie i mnie się właśnie kojarzyło z masą czekoladową. Mój praktyczny zmysł odnotował, że musiano zatrudnić cztery osoby do ruszania tą magmą!   
Górna część tej ściany się rusza, tak jakby spod jej powłoki chciał się uwolnić jakiś twór… Nad głowami widzów przedstawienie trwa w najlepsze. Idąc, warto nie wybierać miejsc przy samych ścianach, bo w nich się też dużo dzieje!
Na biletach wystosowano prośbę o stroje wieczorowe.

A pierwsze zdanie przedstawienia brzmi: „O kurwa, złamałem skrzydło”. Po obejrzeniu całości mogę stwierdzić, że gdyby wybrzmiało po hiszpańsku (z tłumaczeniem sprawnie wyświetlanym w różnych miejscach, tak aby każdy mógł przeczytać – co zresztą było czynione podczas śpiewania: wyświetlał się tekst tłumaczenia w trzech miejscach, więc niezależnie od tego, gdzie się siedziało, było dobrze widać) – bardziej by pasowało. Nasza polska kurwa była tu jak z innej opowieści.  
Przerwa. Dzięki temu, że są stoliki, można przy okazji urządzić imprezkę.
Obsada.

Całość znajdziesz TU.

Wiadomo, że zawsze są dwa składy obsady. Ja trafiłam na Alicję Węgorzewską jako Marię. Reżyser spektaklu, Michał Znaniecki, od wielu lat mieszka w Buenos Aires i wydaje mi się, że zaopatrzył bohaterkę w buty tangowe zaprojektowane według najnowszych trendów, jeszcze na warszawskich parkietach nie widziane (takie z szerokim pasem jak od spodni wokół kostki – i mój praktyczny zmysł od razu mi podpowiada, że krótkie nogi w krótkich spódnicach nie będą dobrze w nich wyglądały… Ale Alicja nie ma krótkich nóg i nie była w krótkiej spódnicy, więc wyglądała ok). 
Foto: mosh mosh. Maria miała takie, tylko czarne.
Jak pisałam, wiele spektakli i koncertów za mną. 

To ma swoje minusy: trudno zrobić na mnie wrażenie. Zwłaszcza że znam repertuar Piazzolli i słyszałam wiele różnych wykonań. Poza tym mam taką swoją teorię, że aby z sercem wykonywać tango, trzeba chociaż trochę je "liznąć" na parkiecie. To argentyńskie oczywiście. Nie trzeba być mistrzem, ale trening na potrzeby spektaklu moim zdaniem nie wystarcza. Może przesadzam? Ale ja tak mam: słyszę, kto z wykonawców (grających lub śpiewających) wie, o co chodzi, a komu się tylko wydaje… "Serce tanga bije na milongach" - powiedziała Beata Maia w wywiadzie. Nie odda ducha tanga ten, kto tylko je trenuje.
  
Tanga nie można udawać. Ciało nie kłamie.
   
Dlatego kiedy słyszę naszą tangową Divę i mezzosopranową Divinę Izę Kopeć, jak śpiewa: „Yo soy Maria de Buenos Aires…” - to ja jej wierzę…  
W tych oknach są żywi aktorzy! Chociaż na zdjęciu wyglądają jak namalowani.
Muzyka.

Kto zna Tango Attack (Grzegorz Bożewicz – bandoneon, Piotr Malicki – gitary, Hadrian Filip Tabęcki - fortepian), ten wie, że jest moc. Opera Kameralna proponuje udział dodatkowych instrumentów, w sumie jest ich aż 14. Nie będę opowiadać o muzyce, jej się słucha.
   
Taniec.
Duży zespół tańca współczesnego robi wrażenie. Aż dziw, że się wszyscy zmieścili w tej niewielkiej przestrzeni :) Tuż przy moim stoliku dwóch tancerzy wykonało kawałek męskiego tanga, anioły z Marią też postawiły ze trzy pas … Taneczne sceny bicia i zabijania kobiet – mocne. 
 
Scenografia.
Uwielbiam takie klimaty: tajemnica, mrok, nieoczywistość… Mnie się bardzo podobała. Cała! Zarówno scena, jak i to, co było z boków. Niestety zdjęcia nie oddają uroku otoczenia. Trailer zobaczysz TU. 
Nie tylko ściana, ale obramowanie sceny też wygląda jak zrobione z czekolady.
Wyjątkowy dzień.

Okazało się, że w tym dniu córka Alicji Węgorzewskiej kończy 18 lat. Była obecna, więc już po oklaskach końcowych mama i zespół odśpiewali jej „Sto lat”, a wszyscy, także publiczność, zostali zaproszeni na tort i wino.  
Tort przygotowany dla Jubilatki…
…inspirowany programem spektaklu.
Podsumowanie.

 * Niecodziennie. Podejrzewam, że w Basenie Artystycznym wszystkie spektakle są „inne” (pójdę z pewnością, przygotowana na głaski rozdawane przez aktorów), chociaż widziałam na zdjęciach także normalne, teatralne ustawienie krzeseł. 
  
 * Interakcja z widzami jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu (już we
foyer), to ciekawe doświadczenie. Nieprzewidywalność całości – to duże wyzwanie dla introwertyków, czyli dla mnie. Wolę obserwować z boku. Dotyk nieznanych osób nie robi mi dobrze (chyba że w tangu, ale to co innego). Ale ci, którzy szukają mocniejszych wrażeń i niecodziennego spektaklu, znajdą to właśnie tu (zwłaszcza jak usiądą przy stole na samym środku), a ja potraktowałam to doświadczenie jako poszerzanie swoich granic.

 * Dla osób wysokoreaktywnych (czyli mocno reagujących na niewielki bodziec) może to być bardzo mocne doświadczenie, zwłaszcza że klimat całości nie jest zabawowy i dużo jest scen związanych z przemocą, charakterystyczną dla Buenos Aires początku XX wieku. Ja akurat jestem niskoreaktywna (więc trudno mnie przestraszyć, ale i zachwycić) i tak jak niekomfortowo czułam się, kiedy aktor mnie dotykał, tak w tej całej bardzo dużej dynamice i hałasie odczuwałam monotonię. Pomyślałam, że właściwie po pierwszej części mogłabym już iść, bo chyba nic innego się nie wydarzy... Na szczęście zostałam i nie żałuję.

 * To jest spektakl, gdzie warto wiedzieć, na co się idzie, czyli przed przeczytać libretto. Ja tego nie zrobiłam. Wydawało mi się, że idę na przedstawienie o tangu i z tangiem. A to nie tak! Więc nie bardzo skumałam, o czym jest opowieść. Maria umarła, snuje się jako duch, ale co z tego? Jak sobie doczytałam, to przynajmniej wiem, o co chodziło heh. 
Oklaski końcowe i „Sto lat” dla Jubilatki.
Zabrakło mi:

 * Widoku grających muzyków. Jedynie Grzegorz się pokazał na scenie (bardzo fajnie to wyglądało). Nie wiem, gdzie by mieli być, bo jak pisałam, przestrzeń jest ograniczona, ale lubię widzieć, jak grają. Tak mam. Może w scenerii innego miejsca można na nich popatrzeć… W każdym razie w tym miejscu akurat ten spektakl warto obejrzeć, mimo wizualnej nieobecności muzyków oprócz Grzegorza.

 * Namiętności. Przemoc przesłoniła wszystko (martwię się, czy dziewczynka grająca małą Marię nie jest tym spektaklem straumatyzowana) i ja osobiście nie odnotowałam czułości, miłości, pożądania. Za mało zróżnicowania emocjonalnego, brak ciarek spowodowanych dreszczem namiętnej ekscytacji. Szkoda.
  
 * Tańczonego tanga. Miłośnicy tańca współczesnego będą z pewnością zadowoleni, tancerze są zawodowcami. Ja osobiście jednak, zamiast padaczkowych drgawek, chętnie zobaczyłabym dobrze zatańczone proste, portowe tango… Bez nóg na suficie, nie escenario, tylko to opowiadające o tęsknocie… miłości… zawiedzionych nadziejach… albo tych świeżych, które jeszcze nie wiedzą, że umrą za jakiś czas… 
Muzyków zobaczyłam na końcu, nad moją głową 🙂
Czy polecam?

Tak! Jeśli jesteś otwarta/y na inne środki wyrazu niż na tradycyjnej scenie, przeczytasz libretto (przyjdź wcześniej i kup na miejscu, koszt to tylko dycha) oraz wywiad z reżyserem (jest w tej samej broszurze) i nie nastawisz się na oglądanie tanga, tylko na słuchanie i zanurzenie się w mrocznej opowieści – z pewnością nie stracisz czasu. Miej oczy dookoła głowy, bo spektakl trwa wszędzie! Muzyka jest niezwykła, forma całości inna! Sztuka ma zostawiać ślad, a ta zostawia!  

Piazzolla był uznawany za kompozytora tang do słuchania - do tej pory wielu zwolenników klasyki uważa, że "się Piazzolli nie tańczy". Może dlatego nie zobaczysz tanga? Ale zobaczysz coś, co Cię zaskoczy... Minęła doba, a ja coraz bardziej myślę o tym, czego doświadczyłam... 
Foyer w oczekiwaniu na gości Jubilatki, w tym zaproszoną publiczność. Proza życia wygrała: niehandlowa niedziela, pusta lodówka i późna godzina pognały mnie po zakupy, zanim zamkną sklepy czynne do 23.00.
Na zakończenie tego niezwykłego wieczoru można sobie strzelić fotę na ściance, a każdy pozuje, jak umie...

P.S. Sztuka nie jest po to, by odpowiadać na gusta i zadowalać. Ona ma zostawiać trwały ślad. We mnie zostawiła.

Sylwester na winylach 2019 – nie taki całkiem mini maraton!

W Warszawie mini maraton mamy cały rok.

Rzadko zdarzają się dni, w których nie ma milongi. Nowy rok przetasował miejsca i wydarzenia. Jedne zniknęły, inne powstały. Życie jest cyklem. Wszystko jest cyklem. Nawet jak jest raz, bo „...nic dwa razy…”. Tylko w święta nie ma milongi i żadnej praktyki. Na co dzień się tangoli, czasem w aż za wielu miejscach w jednym czasie. Ale zaraz! Ja nie o tym, tylko o tym, że sylwestry tangowe były dwa plus jeden tangowo-nietangowy.  
Przedsylwestrowe przygotowania – w tym roku loki!
Ten na winylach był jedyny.

Hotel Airport Okęcie mieści się przy lotnisku. Na regularne milongi położenie jest słabe, na incydentalne – nie przeszkadza. Swego czasu chcieli, bym organizowała u nich popołudniówki w Café Czekolada, ale mieliśmy inne wzajemne oczekiwania. To w clubie Aviator na XII piętrze odbywały się milongi Aviator. Tu także odbyła się posylwestrowa popołudniówka i milonga noworoczna, obie w ramach karnetu sylwestrowego, a dla osób witających Nowy Rok gdzie indziej - dodatkowo płatne, ale o nich nie będę się rozpisywać. W skrócie: frekwencja dopisała. Na popołudniowej był słodki bufet + napoje. 
Mniam.
Tylko Adrian mógł takiego sylwestra zorganizować!” 
 
Powiedział jeden z tangowych kolegów. Coś w tym jest… Bo i Duża Warszawska, i Aviator miały swoją rangę. Zrobić sylwestra w takim (drogim!) miejscu w normalnej cenie – no no… Cmokam z podziwu. Zwłaszcza że – sami to mówicie - Adrian nie ma miana przyjaciela wszystkich stworzeń na ziemi i w komunikacji bywa specyficzny. 
A jednak właśnie Jemu się udaje. 
Drużyna Adriana nie jest specjalnie liczna.

Bo nie ilość, a jakość się liczy. Dziewczyny są bardzo przyjazne i myślę, że to one ogarniają pracę u podstaw. Ale organizatorem jest Adrian (Otocki, jak ten hrabia-wynalazca z powieści Bolesława Prusa pt. „Lalka”. Adrian jest zawodowym tancerzem, dyplomowanym instruktorem tańca i tanga - tak, jest „coś” takiego!, animatorem tanga w Warszawie i Lublinie). W wystąpieniu dziękował Lubelskiemu Stowarzyszeniu Tanga Tango Paraiso. 
Adrian i jego Team (od lewej): Samanta Zarzycka, Patrycja Tomaszuk, Monika Piekarz i Nina Krawczyk.
Przygotowania.

Byłam pod wrażeniem. Informacje były wrzucane na bieżąco. A to, że jest parking. A to, jak się odnaleźć wśród dużych stołów… O, stoły to osobny temat.
Koncepcja, jak „to” ma wyglądać, klarowała się do ostatnich dni. Najpierw w ogóle nie było przewidzianych rezerwacji, co mnie zniechęciło do udziału w imprezie. Kobieta ma torebkę, szal, na eleganckim evencie powinna mieć swoje miejsce. Nie musi na nim tkwić, ale ja uważam, że pewien porządek powinien być. I moje miejsce, z moją torebką i szalem, taki porządek mi zapewnia.  
Rezerwowane czarne krzesła.
W końcu pojawiła się koncepcja – utrzymana do końca - rezerwacji stołów ośmioosobowych, z wyznaczonym „opiekunem stołu”. Czyli trzeba się było zgłaszać ósemkami. Nie było innej opcji. Osiem – do stolika z czarnymi krzesłami. Bez rezerwacji - do krzeseł białych. Nie na odwrót! Tak mi się skojarzyło (tak, miewam dziwaczne skojarzenia, wiem  😄): „(…) czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte...”, a na sylwestrowicze na bal ósemkami. Każdy miał zapewnione miejsce siedzące.  
Dobrze to czy źle?
Wszyscy sobie poradzili, z organizatorami włącznie, chociaż na początku osoby bez rezerwacji były trochę zagubione, zwłaszcza jak przyszły/li solo. Ja bym tam system uprościła, bo wiadomo, że na każdej większej imprezie usadzenie gości jest kluczowe. 
Adrian co prawda mówił, że to nie ma być impreza zasiadana, ale sylwester to sylwester, a nie lokalna milonga. Ja bym nie sadzała stada ludzi się znających, bo oni mają siebie na co dzień. Skoro był balans (no, prawie), to można było postawić na integrację, zwłaszcza że stoły stały w dwóch częściach, co tejże nie służyło. 
Wygląda, jakby był na parkiecie luz. Był. Tylko chwilowy 😄
Muzyka.
Najlepsza na świecie. Każdy organizator, który zaprosi duet djski Radio Tango Uno, odniesie sukces. Jak zaprosi pół duetu – też. Bez udziwnień, Klasycznie. Energetycznie. W dobrej jakości. Początkowo mechanicznie, w środku z winyli. Że im się chce! Zwłaszcza że amatorzy nie słyszą różnicy. Za to na pewno waflowanie płytami robi wrażenie nawet na muzycznych abnegatach, a Dorota w białych rękawiczkach jest sexy. Marcin – sorry Marcin – mniej 😄    
Panowie mi mówili, że Dorota wyzwala w nich fantazje: rękawiczki i szpilki… 😄
Na tę imprezę zjechało dużo ludzi, a kraju i zagranicy. Dla mnie to dziwne, bo mam ich pod ręką (organizują w środy i niektóre niedziele milongę Uno, Dorota grała na milondze w Wilanowie, obydwoje jeżdżą jako dje na maratony i festiwale w różne zakątki świata), ale wiele osób, zachwyconych puszczaną muzą, przyznało, że słyszy ich po raz pierwszy i nie wie, co to Radio Tango Uno! Kliknij TU i się dowiedz, bo obciach!  
Marcin Błażejewski & Dorota Zyskowska, czyli Radio Tango Uno i Molonga Uno.
Parkiet
Z atrakcjami. Widać, że niejedna impreza na nim hulała. Na tę ilość ludzi mógłby być większy, zwłaszcza że muzyka wyrywała od stołów. Kiedy go zdewastowaliśmy i ciutkę się rozjechał, ekipa będąca w pogotowiu szybko się z nim uporała. 
Ekipa techniczno-parkietowa w pogotowiu.
I to w sposób wyglądający dość tanecznie. Panowie się wykazali sprytem, sprawnie operowali nogami i młotkami. I całkiem dobrze wyglądali. Lepiej niż niejeden zwolennik „wolnych pląsów” nazywanych neotangiem😄   
Ekipa zwarta i sprawna!
Bufet 
Dobrze zaopatrzony. "Niech żyyyje bal..."! 
„Za wujka Marcina…” 😄
Obfity w jadło i napitki. Obsługa bardzo sprawna, ale to akurat mnie nie dziwi, bo ten hotel słynie z dobrej kuchni i serwisu. 
Kelnerzy przynosili trunki do stołu. Amatorzy drinków mogli zamawiać je w barze.
Duży atut: brak hocków-klocków.   
Wiele imprez sili się na jakiś program artystyczny nie wiadomo po co. Widziałam imprezy z różnymi przeszkadzaczami, złymi pokazami, koncertem muzyki tangowej słabej do tańczenia. To dodatkowy koszt, często naprawdę zbędny. Tu tego na szczęście nie było. 
Na imprezie spotkałam znajomego z Izraela, którego poznałam na festiwalu w Tel Avivie.
Za to uroczym akcentem były noworocznie składane życzenia, radośnie i naprawdę miło. 
Trwało to długo, bo też dwie części sali się przemieszczały i wreszcie przemieszały.   
Ten rok będzie dla tangueros szczęśliwy, już Mirek o to zadbał, odpowiednio traktując kieliszek… 
Podsumowanie
Sylwester bardzo udany. Najmocniejsze punkty: muzyka i bufet. 
Gratuluję Adrianowi i dziewczynom!   

Show me your tango – koncert Izabeli Kopeć

W oczekiwaniu na Divina…
Show me your tango
Pod takim tytułem ukazała się płyta naszej tangowej Divy, Diviny, mezzosopranistki lirycznej Izabeli Kopeć. Było to w maju 2012 roku, ale od czasu do czasu można posłuchać pieśni Astora Piazzoli na żywo, podczas koncertu Izy. Tak też było dzisiaj, a w zasadzie już wczoraj.  
Kuźnia Kulturalna
To znaczące miejsce na mapie Wilanowa. Mieści się tam restauracja, ale Kuźnia to także scena artystycznych wystąpień. Można połączyć przyjemne z pożytecznym: zjeść pyszną kolację, a zaraz po uczestniczyć w uczcie dla duszy. 
Iza to Bogini.
Nasza znajomość rozpoczęła się właśnie w 2012 roku. Jedna z koleżanek tangowych powiedziała mi, że Iza wydaje płytę, chce nakręcić teledysk i potrzebuje tangowych ludzi, żeby zatańczyli. Skrzyknęłam kilka osób i tańczyliśmy do Oblivion dobrych pięć godzin. I za każdym razem to było inne tango… Uważny widz zobaczy moje włosy, które zagrały przez 0,2 sekundy 😄    
Zakochałam się w Jej głosie.
Polubiłyśmy się i jestem bardzo szczęśliwa, że mam w gronie znajomych TAKĄ artystkę: niezwykle utalentowaną, z charyzmą, absolutną profesjonalistkę. Iza tańczy tango, może dlatego Piazzola w Jej wykonaniu po prostu przeszywa serce na wskroś... 
Zawsze, jak coś mnie ekscytuje, dostaję dreszczy.
Tym razem też, od pierwszego dźwięku. Iza zawsze występuje z rewelacyjnymi muzykami, czującymi każdą nutę całym ciałem. Byłam na różnych tangowych koncertach. A to skrzypek nie miał Boga muzyki w sercu, a to rzekomo koncert do tańczenia spoodował depresyjne siedzenie 80% uczestników, a to wokal nie dawał rady… Izę na żywo słyszałam wiele razy (to wszechstronna Diva mająca w repertuarze utwory klasyczne, a także jazzowe i crossoverowe – łączące klasyczny śpiew z elektronicznym brzmieniem instrumentów).  
Muzycy byli niesamowici.
Skład był następujący:
Izabela Kopeć - mezzosopran
Gilberto Pereyra - bandoneon
Tomasz Filipczak - fortepian
Robert Horna - gitara klasyczna
Maciej Lulek - skrzypce
Wojciech Gumiński – kontrabas. 
Moje kobiece serce skradł kontrabasista.
Wyglądał ogniście jak rodowity Argentyńczyk (którym był bandoneonista), a tu niespodzianka: Polak, na dodatek Wojtek (uwielbiam to imię)! Wszyscy muzycy grali z pasją, ale nie wyobrażam sobie, by Iza zaprosiła muzyków bez pasji! Z niej samej tryska ona każdą komórką. I ten ruch… Idealnie dobrany do warunków scenicznych (a widziałam ją na różnych scenach). 
Kto z tangowej braci Jej nie zna, niech się wstydzi.
Proszę Ją wyyoutubować. Oczywiście to nie zastąpi kontaktu na żywo (po koncercie Iza podpisywała swoje płyty), ale lepszy rydz niż nic. A jak mnie poprosisz, to Ci załatwię płytę z autografem. Warto po stokroć. Dla tangowych i nie. Po prostu mega moc i prawdziwa Sztuka. 
Służby operacyjne doniosły, że następny koncert będzie w lutym.
Co prawda nie w Kuźni (a szkoda! Ale jak będzie, zmontujemy ekipę na kolację), za to na większej scenie. Może Warszawa się obudzi? Nie widziałam NIKOGO z naszego grona (poza kolegą, który uwieczniał występ kręcąc film). Na koncercie Izy w Filharmonii Bałtyckiej było całe trójmiejskie środowisko tangowe. W Bielsku-Białej na tangowym koncercie Trio Wiesława Prządki była większość tangowa Południa Polski (a z Warszawy ja z Beatkiem). Dzisiaj byłam sama… Beatek usprawiedliwiona, bo tangoli w Buenos Aires. Ela usprawiedliwiona, bo na festiwalu w Alicante. Dorocia usprawiedliwiona, bo po zdobywaniu szczytów Ameryki Południowej i zjeździe z wulkanu dopadł ją jet lag.

A GDZIE BYŁA RESZTA? 
Nie interesuje Was tangowa muzyka na żywo w TAKIM wykonaniu? Żałujecie kasy na bilet?! Kuźnia to kameralna scena. Miejsca były zapełnione nietangową publicznością, która hojnie nagradzała brawami każdy utwór, a na koniec zaserwowała owacje na stojąco. To nietangowcy walą drzwiami i oknami, a warszawskim tangowcom się nie chce? Wychodzi na to, że Warszawa jest prowincjuszką wśród tangowej braci.
Wstyd mi.
Iza nie koncertuje co drugi dzień. Jej występ jest naprawdę rewelacyjnym przeżyciem. Nie wierzę, że tylko ja mam ciary na ciele, umyśle i w sercu, kiedy słyszę TAKIE wykonanie. Jej brawurowa wokaliza do Libertango cisnęła w me błękitne oczęta łzy wzruszenia… Wolność… Tak ważna dla mnie osobiście życiowa wartość… Tak przepięknie wyśpiewana… I to poczucie, że w tym wcieleniu chyba już nie zrealizuję mojego marzenia, aby z profesjonalnymi muzykami z duszą i pasją zaśpiewać tango…  

BB Tango – spotkanie ze mną w roli głównej i Festivalito

Z powodów intensywnie osobistych nie bardzo potrafię do końca powiedzieć, kiedy odbyła się premiera mojej drugiej książki pt. „Przenikanie”. Ogłoszenie terminu na fejsie to jedno, proces produkcyjny – drugie, a życie – trzecie.

Jest! Wreszcie! Kto już ma? 🙂

O czwartym i piątym (do potęgi szóstej) – zamilczę.

Dom Kultury „Olszówka”, prowadzący Jakub Abrahamowicz (aktor; przeczytał me dzieło, podobało mu się, więc go luuubię!), ilustracja taneczno-muzyczna w wykonaniu Lucii i Joerga, muza puszczana przez TangoDealera Lecha, i ja… w mojej mega sexy kreacji… i trampkach.

Gawędzimy…

Nie, nie zapomniałam butów na zmianę.

Co mi się kiedyś, na wyjeździe (dwie międzynarodowe imprezy w dwóch państwach jedna po drugiej), zdarzyło. Teraz raczyłam koślawo stąpnąć i skręciłam kostkę, więc inne obuwie niż trampki (ewentualnie mogłabym wzuć walonki) nie bardzo dawały radę. To była jedna z mych dolegliwości. Zwykle nie miewam żadnych, tym razem szły w parze.

Dobry humor i autoironia to podstawa zdrowia psychicznego 🙂

Przeziębienie.

Nabyte tydzień wcześniej, było dość słyszalne w mym głosie i okazało się mocno ekspansywne: zaraziłam Anielicę Bielskiego Tanga Annę Pietruszewską, a po powrocie mojego tatę, córkę i kilku znajomych. Beatka, z którą na wyjeździe byłam baaardzo blisko (a fe, świntuchy!), na szczęście okazała się odporna na mojego wirusa.

Bardzo lubię tych Czytelników 🙂

Dość farmazonów, czas na konkrety.

Tango to znak firmowy mojej twórczości, dlatego spotkania autorskie ze mną są dość charakterystyczne: każdemu towarzyszy pokaz tanga. Tym razem ilustrację wizualną stworzyła para, która często gości w Bielsku-Białej: Lucia Kubasova i Joerg Palm. Jednak najprzyjemniejsza dla mnie część odbyła się po tej oficjalnej…

Ależ tu się dzieje… 🙂

Właściwe zaproszenie do tanga.

Gdzie mogę, opowiadam (ostatnio dzisiaj w Wilanowie), że milonga to nie potupajka w remizie i nie godzi się, by dżentelmen strzelał obcasami z wyciągniętą łapą w stronę damy.

Najpierw gra wstępna!

Kobiety lubią, kiedy trwa nawet kilka tygodni, a nie że dzwonisz, kiedy chcesz ten teges i myślisz, że ona będzie gotowa… Ale to temat na inny wpis.

Cieszę się, że czytują mnie także mężczyźni 🙂

Przewaga tanga nad seksem

Ku obopólnej satysfakcji, w tangu gra wstępna może trwać zaledwie kilka sekund. Ktoś, kto to wymyślił, był GENIALNY. Ten, kto nie docenia, nie odkrył istoty tej gry (też o tym napiszę).

Elementem pogadanki było zaprezentowanie mirady i cabeceo. Tak przyszpiliłam Joerga mym głębokim spojrzeniem, że Anielica zeznała, iż doznała ciarek na ciele i umyśle. Uczyniłam Joergowi abrazo takie jak lubię i posunęliśmy po parkiecie kilka prostych kroków (nigdy wcześniej nie mając ze sobą do czynienia). W tym miejscu powinno być zdjęcie ilustrujące to zajście, jednak – ku mojemu ubolewaniu – nie ma.

To w tangu kocham.

Z zupełnie obcym człowiekiem można odpłynąć w inny wymiar. Po objęciu już wiem, czy będzie mi dobrze, a trzy pierwsze kroki zdradzają wszystko: będzie ognisty dwunastominutowy romans czy nudne bajdolenie o niczym…

Tańcząc, miewamy różne miny. Beatek pięknie się uśmiecha, ale są ludzie, którzy tangolą z miną seryjnego zabójcy, jakby mieli zatwardzenie lub wręcz przeciwnie – jakby walczyli z napierającą sraczką…

Festivalito.

W bielskim klubie jazzowym „Metrum” odbyło się po raz drugi. Koncert i dwa sety milongi Live zagrał zespół Wiesław Prządka Tango Trio.

Wiesław jest wirtuozem zarówno akordeonu, jak i bandoneonu – o którym świetnie opowiadał 🙂
Ten bandoneon to zupełnie inny instrument…

Didżejował bielski Tango Dealer Lechosław Hojnacki, z pokazem wystąpili Lucia i Joerg, którzy także prowadzili warsztaty.

Tangowe weekendy to często wieczorna przyjemność, ale dzienny znój…

Konsultacje.

Ortopedyczno-fizjoterapeutyczne odbyłam w trakcie milongi, ponieważ przy naszym stole siedział bielski fizjoterapeuta-cudotwórca. Obejrzał mą przetrąconą kostkę i zakazał tangolenia przez trzy tygodnie.

Bardzom zasmucona perspektywą trzech tygodni bez tanga…

Nie dało się.

Dnia następnego, po spotkaniu autorskim, Anielica urządziła tzw. domówkę. Co to była za impreza… Cóż za abrazos… Przeziębienie mi przeszło, o kostce zapomniałam i pozwoliłam się pochłonąć tej nocy… Tęsknię! Zdjęć nie ma, bo to była nieoficjalna część oficjalnych tegesów.

Każdy rachunek trzeba zapłacić.

Czasem z odsetkami. Po powrocie do Warszawy przeziębienie mnie sieknęło ze zdwojona siłą (nadal dochodzę do siebie), a kostka była jak balon (jeszcze nie powróciła do pełnej formy). Ale!

No, rien de rien…

Przebieram nóżkami w oczekiwaniu na zimowy Beskid Tango Marathon. Co roku jest mega superowo. MEGA! Letnia edycja była moją najlepszą imprezą jak do tej pory (a trochę świata w pogoni za „tym czymś” zjechałam…). Wylaszczyłam się (o tym też niebawem zrobię wpis podsumowujący), na pijama party wskoczę w jakąś koszulkę…

Tu akurat byłam w piżamce, bynajmniej nie sexy 🙂 Większość poszła już spać, więc fotę zbiorową trzeba robić zdecydowanie wcześniej.

Mam szczęście.

Imprezy, które wybieram, są naprawdę bardzo udane.

Czasem nie ma tandy życia, ale reszta jest bardzo przyjemna. Coraz bardziej doceniam socjalny aspekt tanga.

Plany?

Jesiennozimową porą na polskich włościach:

* Recuerdo Tango Festival!!! Nasz, warszawski, na światowym poziomie, z MEGA tangowymi gwiazdami. Rejestracja się zamyka 15.11., u wrót bilet droższy. Pokazy par – co ja będę pisać… Trzeba zobaczyć.

Foto: spektakl rok temu. FANTASTYCZNY! Nie wiem, czy na ten w tym roku są jeszcze bilety…
Warto baaardzo.

* Pierwsza edycja maratonu w Białymstoku. Ekipa zacna. Czuję, że będzie czad! A mam intuicję do imprez i do mężczyzn hehe…

* Sylwester po warszawsku! Na winyLOVE! Zjeżdża kawałek świata, więc i ja zjadę (samochodem na parking), o!

Będziemy! Na sylwestrze i na Beskidzie, bo w trakcie Białegostoku Dorota zdobywa szczyty Ameryki Południowej, a Beata rozkochuje w sobie Argentyńczyków w Buenos…

* Beskid Tango Marathon!!! Rejestracja TU, szczegóły fejsbukowe TU. O matko, chcę już! Ekscytuję się jak uczennica żeńskiego liceum balem w technikum samochodowym…

Do zobaczenia?

Tak, tę sukienkę też zabiorę.

P.S. Jeśli jesteś ciekaw/a, co nawypisywałam w moich powieściach – daj znać 🙂

Beskid Summer Tango Marathon – sierpień 2019

Z powodów różnych publikacja trochę się odwlokła, ale jest! A opisać warto. Wiadomo, że impreza jest na tyle udana, na ile się bawisz. A ja bawiłam się wyśmienicie. Nie zawaham się powiedzieć, że to był mój najbardziej udany maraton. A trochę ich odbyłam, w kraju i za granicą.

 Bardzo dobry poziom tangowy.
 To duży sukces zebrać tylu świetnie tańczących. NIE MIAŁAM ZŁEJ TANDY! Muzyka niosła, partnerzy byli naprawdę ach ach, wiele nowych abrazos okazało się bardzo tak. Dlatego lubię wyjeżdżać: odrywam się od codzienności, jestem tam i nigdzie indziej. Im dłużej jestem w tangu, tym bardziej doceniam jego funkcję socjalną – chociaż nadal jak jadę na tango, to ono jest dla mnie najważniejsze.  
Muzyka niosła.
 
Może trochę inaczej ustawiłabym kolejność grania, ale to jest zawsze kwestia indywidualnych preferencji: ja lubię tak, ktoś może lubić inaczej. Moją szczególną sympatię zdobył TDJ z Grecji, każda tanda była „po mojemu”. Zestaw wszystkich didżejów można znaleźć na opisie minionego wydarzenia, więc nie będę wszystkich wymieniać. Dodam tylko – wcale nie przez sympatię, a w uznaniu – że granie Bielskiej Anielicy Tanga Anny Pietruszewskiej w niedzielne południe było bardzo smaczne. Aż szkoda, że nie wszyscy byli. Pietruszka na śniadanie i obiad – ale nie tylko! Anna gra naprawdę energetycznie, dlatego ze swoim 
soft nuevo zapraszana jest  ma coraz więcej imprez, nie tylko w Polsce. 
Prowadziłam!
Jak już byłam stańczona do upadłego, wskakiwałam w płaskie butki, a czasem prowadziłam też w szpilkach. W końcu nauka u świetnych nauczycieli (Kasi Chmielewskiej i Mateusza Kwaterko z Caminito) zobowiązuje i nadszedł czas, abym była aktywna jako liderka nie dlatego, że nie ma panów (bo byli, balans był ok), tylko dlatego, że mam już co zaproponować partnerkom. Jeszcze skromnie, ale jest progres na tyle, że może tańczyły z grzeczności, ale nie z obrzydzeniem. 
Raz nawet tak się zdarzyło, że kiedy tańczyłam tradycyjnie, jako partnerka, partner w uniesieniu padł mi do stóp...

Atrakcje
Pogoda dopisała, więc przejazd beskidzką ciuchcią do Bielska-Białej był bardzo udany (wiem z opowieści, bo dla mnie godzina była zbyt wczesna). Okolica piękna, więc kilka osób zdecydowało się wspiąć na Klimczok. Ponieważ niedawne pozaszlakowe zdobycie Ślęży wystarczy mi na długo, nie zdecydowałam się na taką eskapadę. 
Warsztaty z naszą polsko-argentyńską parą: Luizą i Marcelo Almiron, bardzo się podobały, a bytność na dodatkowych zajęciach z canyengue widać było na maratonowym parkiecie (wiele par tańczyło!). Pokaz w trakcie sobotniej nocy był pięknym akcentem, rzadko spotykanym na maratonach.  
Zdjęcia Krzysia są TU, TU i TU a Szymona TU, TU i TU. 
A ostatniego dnia zaśpiewał dla nas Gonzales Federico, który ma piękny głos, umie śpiewać (a to nie zawsze oczywiste) i jest słodki... 
Mieszkać w jednym miejscu to zaleta.
Tym razem byliśmy w Bystrej w 4* hotelu Golden Tulip, część osób zatrzymała się w wyremontowanych domkach. Ja z dziewczynami początkowo też byłyśmy w domku, ale uznałyśmy, że czasy skautów mamy za sobą i przeniosłyśmy się do hotelu. Nigdy nie mam czasu, aby skorzystać z atrakcji dodatkowych: SPA, jaccuzi, basenu (ten ostatni nie bardzo lubię, a właściwie nie lubię wcale, bo pływanie mnie nudzi). Kuchnia hotelowa była smaczna: śniadania obfite i urozmaicone, ceny restauracyjne przyjazne – przy dobrej kuchni.  
Hehehe…
Uwielbiam Beskid Tango Marathon.
Edycja letnia udała się fantastycznie. Edycja zimowa udaje się od lat. Od ubiegłego roku odbywa się w hotelu Belweder w Ustroniu – rejestracja w toku! Info o wydarzeniu TU, a miejsce rejestracji znajdziesz TU. Zachęcam do zaplanowania tego w swoim kalendarzu, bo zabawa jest przednia, a w tym roku zagrają TDJ-e znani i lubiani, m.in. nasi warszawscy twórcy Radia Tango Uno i Milongi Uno: Dorota Zyskowska i Marcin Błażejewski. 
Pijama party oczywiście się odbędzie! Relacja z ubiegłego roku: TU (zdjęcia niestety zeżarło po transferze bloga na inny serwer). 
Wylaszczyłam się.
Więc może pomyślę o piżamce seksi… Pisałam kiedyś, że postanowiłam wrócić do dawniejszej formy cielesnej. Udało się. Mój nowy wpis na ten temat niebawem, ale bardzo mnie cieszy ma smukłość osiągnięta (i utrzymywana) wcale nie aż tak bardzo katorżniczo, za to pod czujnym okiem fachowczyni. 
Lubisz mnie czytać?
Zamów moją najnowszą książkę. Przedsprzedaż edycji limitowanej trwa tylko do 30.09.2019 r. To powieść psychologiczno-obyczajowa, tym razem z przedwojennym tangiem jako znaczącym elementem przetrwania II wojny światowej. Akcja dzieje się na przestrzeni dwóch miesięcy 2018 roku. Książka jest o relacjach międzyludzkich, zjawiskach pozazmysłowych i tym, że KAŻDY ma tajemnice…
 Edycja limitowana da Ci:
 * niższą cenę niż wydanie standardowe
 * uszlachetnioną okładkę i lepszy papier druku
 * dedykację wraz z osobistą (dla Ciebie lub dla wskazanej przez Ciebie osoby) przepowiednią Złotego Smoka na rok 2020. Nie wierzysz w „takie rzeczy”? Nie musisz, one wierzą w Ciebie...  
Cena: 35 zł + wysyłka. Chwilowo sklep strajkuje, pisz do mnie na priv.