Pierwszy Puchar Polski i jedna refleksja obyczajowa

Wskakuję z kilkoma informacjami obyczajowo-wydarzeniowymi. Będzie w punktach:

1. Po raz kolejny w krótkim czasie (nie wiem, który, nie liczę) zostałam w rozmowie obdarzona stwierdzeniem: „Rozumiem, że jedziesz do Poznania?”. Za tydzień odbędzie się pierwszy w Polsce Tango Cup z festiwalem i Galą Finałową Pucharu Polski w Tangu Argentyńskim. Czytaj dalej „Pierwszy Puchar Polski i jedna refleksja obyczajowa”

Warsaw 4tangos Festival 2023

To było przełomowe wydarzenie

Jedno z najważniejszych w ostatnim czasie. Dla polskiej społeczności tanga, jak i dla mnie osobiście.

Ale po kolei.

Idea

Jakoś tak jesienią 2022 nasz polski Hiszpan José Iglesias Vigil powiedział, że zachwycił się takim tangiem (jako kultura, społeczność i taniec), jakie proponuje legenda muzykalności Horacio Godoy. I że w marcu zrobi festiwal, na który maestro przyjedzie wraz z partnerką, Maricel Giacomini. Powiedziałam, że świetnie, trzeba ogłaszać, bo po pandemii eventów się mnoży, a ludzie planują z wyprzedzeniem (chociaż lubią decydować niemal w ostatniej chwili).

Kulisy

Zaczęło się od tego, że José napisał do Horacio, jakie tango mu się podoba, jak widzi społeczność i co uważa, że nie jest dobre. Nawiązali kontakt. Okazało się, że tangowo patrzą w tym samym kierunku, to samo jest dla nich ważne. Zaprzyjaźnili się. Do tego stopnia, że spędzili razem święta Bożego Narodzenia 2022 w domu Horacio w Buenos Aires. Pod wpływem rozmów maestro sam z siebie wyraził chęć przyjazdu do Polski – po raz pierwszy! (edit: w ostatnim czasie. Był w Polsce po raz najpierwszy w 2009 roku, kiedy ja zaczynałam. Potem też przyjechał, ale ja byłam w tangowym żłobku, no może w przedszkolu i interesowało mnie głównie hasanie 🙂 ). Pebete (po hiszpańsku „bułeczka” – tak maestro lubi być nazywany – dzięki, Jacek Mazurkiewicz za info 😀 ) jeździ po całej Europie (i świecie), w Berlinie ma systematyczne zajęcia z muzykalności niemal w systemie uczelnianym. Przyszedł czas na Warszawę.

José opowiedział mi o swojej wizji

Przede wszystkim José zawsze podkreśla, że tango to nie taniec, tylko kultura, a kultura to ludzie, którzy wyrażają siebie poprzez taniec. Horacio, szef najbardziej znanej milongi w Buenos Aires La Viruta, prowadzi takie zajęcia, które tę kulturę rozwijają. Milongi w warszawskim wydarzeniu miały być dodatkiem. Absolutnym priorytetem były warsztaty. Co ciekawe: w takich warsztatach na świecie uczestniczy jednocześnie nawet 100 par. U nas, ze względu na ograniczoną powierzchnię, miało być o ponad połowę mniej.

Pomyślałam: zwariował!

100 par?! Nawet 50. Żeby był komfort, moim zdaniem nauczyciele są w stanie ogarnąć do 20 par. José powiedział, że to nie są takie warsztaty, gdzie Horacio będzie podchodził i kogokolwiek poprawiał. Pomyślałam: jeszcze lepiej! Ludzie zostawieni będą samopas, to co to za korzyść?!

Efekt Krugera – Dunninga

Jest wszechobecny! W tangu zwłaszcza. To zjawisko psychologiczne (zbadane i opracowane w 1999 r.), które jest zwyczajnym błędem poznawczym. Polega na tym, że gamoń z brakami umiejętności i wiedzy uważa się za eksperta, zaś ekspert nie docenia swoich umiejętności mimo rozległej wiedzy i czuje się jak gamoń. Stąd pełno nauczycieli nie umiejących nie tylko uczyć, ale i tańczyć. Oraz pełno djów nie znających podstawowych zasad doboru muzyki. I, niestety, cała rzesza (szacuję na ogromną większość) tych, którzy uważają się za muzykalnych, KOMPLETNIE nie mając pojęcia, czym ta muzykalność tak naprawdę jest. I jest też kilku świetnych nauczycieli, którzy uważają, że cały czas są nie dość…

Za nauczanie tanga się nie zabieram, za djowanie też nie zamierzam, a zaśpiewam Wam dopiero, gdy się nauczę. Niestety, przyznaję się i nie mam z tym problemu:

w sprawie muzykalności należałam do grupy gamoni.

A jestem po szkole muzycznej. Horacio mówi: „Nie słuchaj muzyki, ty ją graj”. Nigdy nie grałam z orkiestrą, więc to mam na swoje usprawiedliwienie. Czułam, co to jest być w muzyce, ale nie wiedziałam, jak i dlaczego. Wiedziałam, że w tangu nie chodzi o tańczenie do rytmu (przynajmniej nie tylko, właściwie w znaczącej mierze nie), ale nie znałam całej gamy możliwości. To znaczy: doświadczyłam tego za granicą.

Zagranica chodzi na warsztaty z muzykalności, a Polacy nie

Kiedy usłyszałam o pomyśle 50 par na warsztatach, też się postukałam w głowę. Zrobiłam błędne założenie, że wszystko o formie warsztatów wiem. Otóż NIE! Z radością przyznaję, że się myliłam! (jak ja uwielbiam zmieniać zdanie! Bo to oznacza, że się czegoś dowiedziałam i poszerzyłam horyzonty). Na TAKICH warsztatach może być i 100 par! Oczywiście te, w których nauczyciel chodzi i poprawia, też są potrzebne i wtedy ¼ tej ilości jest wystarczająca, natomiast mówimy konkretnie o warsztatach u Horacio Godoy’a i formule, którą wymyślił, którą stosuje i która w jego przypadku się sprawdza.

Warsztaty

Horacio Godoy to znana w świecie marka. Ma swój styl i swoje podejście: uczy tanga socjalnego, to znaczy takiego, żeby dużo ludzi w jednym czasie mogło się wspólnie bawić na nawet niewielkim parkiecie. Stąd celowo w jego pokazach nie ma zamaszystych figur i scenicznego fruwania. Wszystko dzieje się pomiędzy parą w podłodze, nogach i objęciu, a kluczem do tego jest jego sztandarowy temat:

Muzykalność

Po tych warsztatach rozumiem, dlaczego mi się nie chce chodzić na milongi i nie chce mi się już jeździć na imprezy, gdzie ciągle w większości przewijają się ci sami polscy tancerze. Bo są niemuzykalni! A być muzykalnym to znaczy wiedzieć, jak z muzyki skorzystać, żeby wydobyć głębię. Bez tego – nuuuda. Nawet z tymi technicznie dobrymi. Niby fajnie, a czegoś brakuje… Jeśli partnerka ma wrażliwość muzyczną, może nie wiedzieć, dlaczego jej nudno. Jeśli partner ma wrażliwość muzyczną, a nudzi się sam ze sobą, to znaczy, że brakuje mu dodatkowych możliwości wyrazu, czyli wiedzy o muzykalności i osłuchania z utworami.

Konstrukcja

W sumie było 8 warsztatów, 4 dotyczyły stricte muzykalności i na nich się skupię.
Zaczęło się od tego, że pierwszego dnia Horacio kazał nam zgromadzić się wokół siebie i wprowadził nas teoretycznie w rozliczenia muzyczne tangowych utworów. A te rozliczenia potrafią być różne i to dla wielu było odkrycie.

Horacio mówił, pokazywał z Maricel w praktyce (tańcząc), a potem próbowaliśmy my (czyli tańczyliśmy do nakazanego rozliczenia – cudowne!). Nie chodziło o technikę, o stawianie nóg czy postawę, tylko o muzykę. Więc ilość uczestniczących osób nie miała znaczenia. Wszyscy najpierw słuchali, potem patrzyli na parę maestros, a następnie wszyscy tańczyli we wskazanym rozliczeniu.

W czasie dwóch pierwszych warsztatów było prosto, bo bawiliśmy się rytmem i zwolnieniami. Żadna para nie miała z tym problemu. Było wesoło, miło i przyjemnie. Z efektem „wow”.

Schody drugiego dnia

Kiedy wkroczyły grubsze tematy, jak synkopy i przeciw marcatto, wtedy poczuliśmy jak jeden mąż i żona solidarność w nieogarze. Wyszło, jak bardzo jesteśmy wrośnięci w schematy. Jak jesteśmy przywiązani do rytmu, więc trudno zatańczyć pomiędzy nim. Niesamowicie cudowne doświadczenie. I świadomość: ależ może być bogato! Bez figur!!! Proste rzeczy, tylko muzykalnie. Jeśli na milondze jest super tanguera, która wie, o co chodzi, to ona nie wybierze tego, co trzaska figury ani tego, który jest super technicznie, tylko tego, który nie zrobi krzywdy jej osi i jest muzykalny.

My za mało umiemy”

Usłyszałam, kiedy zapytałam parę (uczą już innych!), dlaczego nie przyszła.

I ręce mi opadły. Ale takie ograniczenia ludzie mają w głowach. I fałszywe wyobrażenia (tak, ja też je miałam! Kajam się!). „Dużo ludzi było” – usłyszałam jako zarzut i argument na „nie”. Co się dziwić, sama nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że to możliwe, dopóki się nie przekonałam.

Były takie głosy (wśród osób, które nie brały udziału), że to warsztaty przede wszystkim dla liderów.

Moim zdaniem to warsztaty dla obydwu ról

Dzięki takim warsztatom liderzy nie będą nudni, a podążające:
a) dowiedzą się, dlaczego im czasem nudno. Zdradzę sekret: nudno jest wtedy, kiedy lider całą tandę rozlicza w marcatto na 2 – to jest jakże częste! Teraz wiem, czemu pewnego razu w tandzie o mało nie zasnęłam… A blisko było! (tych sekretów jest więcej, np. dlaczego tango odbierane jest jako ponure i ludzie je tańczący jako smutni – tego nie zdradzę! Idź na warsztaty, będą za rok, to się dowiesz);
b) będą umiały tańczyć, a nie tylko podążać (nie ma to NIC wspólnego z wierzganiem i niekontrolowanymi wymachami źle stawianymi nogami. A miałam takie doświadczenie jako prowadząca z kobietą po szkole muzycznej, która nie ogarniała muzykalności tanga, tanga i siebie w nim);
c) będą wiedziały, że moment zatrzymania to nie jest „nic nie robienie” (ale też to nie jest wierzganie);
d) przygotują się na inne doznania, których, będąc w nudnej rutynie, mogą nie umieć przyjąć i nie umieć sprostać partnerowi bardziej wymagającemu muzykalnościowo.

Blisko siebie

Horacio ma taką formułę, że lubi, aby w trakcie, kiedy tłumaczy teorię i pokazuje praktycznie z partnerką, uczestnicy byli blisko, tworzyli ścisły krąg wokół. To powoduje, że w środku jest mało miejsca, dzięki czemu pokazując z Maricel różny obraz tańca do danej muzyki, pokazywał jednocześnie, jak dużo może się dziać na maleńkiej powierzchni (pokazał też, jak może wiać nudą na większej albo jak tę większą wykorzystać, nadal bez figur scenicznych). I to ma sens. Ale też…

Jedna niedogodność

Ci, co stali z tyłu, słabo widzieli i było to mocno dyskomfortowe.

I NIE CHODZIŁO O ILOŚĆ OSÓB NA WARSZTACIE!

Spokojnie mogłoby być więcej, wtedy pary by trenowały na 1 metrze kwadratowym dla siebie, co jest wystarczające, aby było cudownie – o ile wykorzystuje się muzykalność. Niestety w tym bliskim kręgu trochę zabrakło społecznościowego pomyślunku: jestem z przodu, to przykucnę, żeby nie zasłaniać tym z tyłu, albo: mam 190 m wzrostu, to wpuszczę drobniejszych przed siebie, i tak będę wszystko widział.

A może to ja jestem niezaradna.

Nie umiem zdecydowanie forsować frontu. Kiedy poprosiłam o ukucnięcie, zostałam zmierzona wzrokiem z wyrzutem i z sarkastycznym „No proszę!” pokazano mi, że mogę przejść do przodu. Następnym razem zostałam z tyłu.

Po co w takiej bliskości?

Skoro każdy mógł sobie wygodnie siedzieć w pewnym oddaleniu? Zadawałam sobie to pytanie. I dotarła do mnie odpowiedź: taka bliska wspólnota jest symbolem community, a to jest sztandarowe założenie maestro (organizatora też). Tyle że on nie będzie ludzi ustawiał jak w przedszkolu, żeby wyżsi przepuszczali niższych. Może następnym razem będzie lepiej. 

Cena

Niektórzy narzekali, że warsztaty drogie. Więc powiem Wam w sekrecie: jak na warsztaty z Horacio Godoy’em, to były najtańsze w historii, ponieważ maestro ma swoją biznesową stawkę, a organizator chciał, by jak najwięcej osób skorzystało i nie liczył na zarobek, tylko dał cenę o wiele niższą, niż gdziekolwiek indziej w Europie.

Niedawno wymieniałam wiadomości ze znajomą na temat diagnosty/terapeuty, „żeby był dobry i niedrogi”. Dobry diagnosta/terapeuta latami inwestuje swój czas i pieniądze w zdobywanie doświadczenia i wiedzy o różnych metodach, więc siłą rzeczy nie może być tani. Za to pracuje tak, że nie musisz do niego chodzić latami (kto pracował ze mną, ten wie. Jestem droga w pracy 1×1, ale dużo wiedzy i wiele narzędzi do samodzielnej pracy w mojej emocjonalnej grupie daję za darmo). Tak samo z nauczycielami tanga: są tani, do których możesz chodzić i nic nie umieć, a są tacy, z którymi w czasie lekcji spędzisz każdą minutę super jakościowo, bo mają zasoby i chęci do nauczania, a nie ględzenia (bywa, bywa…).

Brak świadomości

Wróćmy na moment do efektu Krugera – Dunninga. Otóż David Dunnig stwierdził: „Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra”. Na szczęście to nie aż tak, bo jednak wiem, że nie umiem śpiewać (mam głos, barwę, ale nie mam umiejętności śpiewania) i Was nie zamęczam (chociaż tak, są tacy, także tangowi śpiewacy, katujący ludzkie uszy heh).

Na after party zatańczyłam z nieznanym mi mężczyzną. Przystojnym, uniwersalnego wzrostu (dla niskich i wyższych), nie łysym, nie grubym, takim w sam raz.
Myślę: o, nauczy się, będzie po prostu super!
Niestety, dziewczyny, długo nie będzie. Nie ma świadomości, że tango jest wymagające i że jeśli daje mu czas raz w tygodniu, to nawet po dziesięciu latach nie będzie tańczył tanga.

I tu zrobię drobną dygresję, bo temat powraca jak bumerang: niektórzy uważają, że kiedy dziewczyna nie chce zatańczyć, to woli siedzieć i wypatrywać instruktorskie cabeceo. Zapewne są i takie. Natomiast w większości dziewczyny unikają, kiedy zamiast płynności w całkiem podstawowych ruchach dostają szarpankę i silenie się na złe jakościowo figury. To NIE jest zadzieranie nosa, tylko dbanie o swój fizyczny komfort. 

Szczęka i mózg

Pierwszego dnia na warsztatach szczęka mi gruchnęła o ziemię i tam została. Gdy przyszłam następnego dnia, by ją pozbierać, gruchnął mi mózg i został tam ze szczęką do dzisiaj.

Tango już nie będzie takie samo.

Horacio powiedział, że to nie jest tak, że zaraz wszystko musimy wdrożyć (haha, choćbyśmy chcieli, to obstawiam, że jedynie jedna osoba z liderów będących na warsztacie jest w stanie), ale inaczej będziemy czuć i patrzeć na pokazy. I rzeczywiście. Pierwszy mini pokaz Horacio i Maricel odbył się w czwartek. Sama kręciłam nosem, że to nie ta estetyka, że pokaz to coś więcej i takie tam.

Po warsztatach zrozumiałam, co i jak oni tańczą; że pokazują zwykłe tango zatańczone w niezwykle muzykalny sposób. Bez elementów scenicznych i figur akrobatycznych, za to z bogactwem szczegółów do wykorzystania w muzyce.

Już wiem!

Dopiero po tych warsztatach zrozumiałam, dlaczego nie tańczę salsy (nudziła mnie) ani żadnych innych wygibańców (niedawno jedna znajoma obchodziła urodziny, które wyprawiała w pubie. Ponieważ ją cenię za pracę u podstaw dla pewnej grupy ludzi, postanowiłam się przemóc – a nie znoszę tłumu – i pojechać z prezentem. Akurat była przygotowywana do dmuchania świeczek, siedziała na krześle z zawiązanymi oczami. A wokół łupała „muzyka”. Nie byłam w stanie tam zostać. Oddałam prezent z prośbą o przekazanie i wyszłam). Nie lubię jednostajnego tańczenia na bit. Choreo mnie nie interere (a raczej: ze względu na zaburzoną lateralizację nie ogarniam i każdą pięknie rozwalę). A tu takie olśnienie!

Tylko tango argentyńskie, bo:

a) improwizacja (z każdym za każdym razem inaczej, no chyba że za każdym razem tak samo nudzi. Tak, wiem, mogą się poobrażać i ze mną nie tańczyć, ale z doświadczenia wiem, że obrażają się ci, z którymi jest nudno);

b) muzykalność, która w innym tańcu nie ma szans rozkwitnąć;

c) ciągle jest coś do odkrycia…

Zachwyt

Uważam, że w Polakach jest mała świadomość muzyczna. ALE! Na warsztatach z muzykalności byli doświadczeni tancerze, a to znaczy, że jest grupa szukająca w tangu więcej… Byli nauczyciele, a to znaczy, że sami chcą więcej, ale też jest nadzieja, że zechcą uczniom przekazywać więcej… José! Zrobiłeś krok milowy w stronę tego, żeby Polacy odkryli muzykalność, a nie poprzestawali na rytmie!

Ciekawość

Zbliżają się pierwsze polskie mistrzostwa w tangu argentyńskim. Ile par szykujących się do mundialu wie, co to jest muzykalność? A jest to ważny składnik całości, którą ocenia jury. I tak sobie myślę: Grzegorz Kałmuczak i Dominika Jasik zrobili to! Wrażenie na jury i jako pierwsza polska para osiągnęli efekt. Inna para, ze swoimi skillami (główny: „Rób, jak czujesz!”), kiedyś tam zamykała stawkę.

Do warsztatów z Horacio mówiłam: „Albo pokazowa para zatrzyma moją uwagę, albo nie” – tylko nie wiedziałam, o co chodzi. Po warsztatach wiem: o muzykalność. Szpagaty i cuda na kiju są widowiskowe, ale na mnie to nie działa. Escenario ma swój power, jeśli jest tam coś więcej.

To są moje przemyślenia

Nikomu niczego nie sugeruję. Niech każdy robi, co uważa. Jednak cieszę się niezmiernie z tego, że:

a) doświadczyłam olśnienia i poszerzenia horyzontów,

b) jest trochę ludzi, którzy chcą w tangu więcej,

c) Warszawa dołączyła do światowej czołówki krajów, które mają TO!

Mamy Warsaw 4tangos i Horacio Godoy’a za rok!!!

Milongi

Były, a jakże. Dwie główne, czyli piątkowa i sobotnia, odbyły się w Mazowieckim Instytucie Kultury przy Elektoralnej. Miejsce ma świetny parkiet i nagłośnienie. W piątek pokaz dali Ula Nowocin i Fernando Romero Chucky. Byl to folk, zamba i chacarera. Nie jestem folkowa, ale w ich wykonaniu nawet z przyjemnością patrzę. Martwi mnie tylko to, że Ula i Chucky są postrzegani głównie przez pryzmat folku, a to są fantastyczni nauczyciele tanga. Zachęcam pozawarszawskie społeczności: zapraszajcie ich, naprawdę warto!

Sobotni pokaz zatańczył Horacio i Maricel. Po warsztacie z muzykalności miałam połowę świadomości, na co patrzę. Połowa to więcej niż zero heh. Gdyby zatańczyli w niedzielę po warsztatach, na pewno widziałabym jeszcze więcej. A w niedzielę mini pokaz odbył się na Wybrzeżu (w wykonaniu Tatiany TatiVany & Andrzeja Bernasia).

W ramach lokalnej współpracy czwartkowa milonga odbyła się w Złotej Milondze (zagrał dj Krystian Krystkowiak), niedzielna w studiu TangoMilonga (przy vinylach dja Santiago Buonomo), w piątek muzycznie dowodził Horacio Godoy (była to trochę inna muzyka, niż jesteśmy przyzwyczajeni), a w sobotę Rashmi Singh.

Organizacja

José jako organizator okazał się bardzo troskliwy. W ciągu dnia pracował na planie filmowym (jest reżyserem), wieczorem wszystkiego doglądał. Jego żona Agnieszka Kołodyńska-Iglesias wraz z teamem wspomagającym fantastycznie zabezpieczyła eventowe zaplecze.

José przyświecał cel podzielenia się z Polakami tym, co go zachwyciło. Nie traktował tego wydarzenia jak biznes. Dbając o komfort uczestników wieczornych milong, ograniczył liczbę wejściówek, gdy inni organizatorzy dopychają kolanem, żeby jak najwięcej na tym zarobić (spokojnie zmieściłoby się o ¼ ludzi więcej i nie byłoby niewygody – w przyszłym roku z pewnością warto to wziąć pod uwagę).

José!

Wszystko, co mówiłeś o wartości tej imprezy, jest prawdą. Bardzo się cieszę, że mogłam tego doświadczyć. Dziękuję! I z ekscytacją czekam na marzec 2024.

Na koniec garść przydatnych informacji: 
W środę 5. kwietnia ruszają zajęcia tango milonguero, czyli tańczone w bliskim objęciu, a jako wisienka na tangowym torcie: milonga! Szybki przedwakacyjny kurs. Warto skorzystać! 

A jeżeli masz ochotę postawić mi wirtualną kawę, będzie mi miło 🙂

Beskid Tango Maraton 2023

Jak zawsze na początku roku: jedziemy!

Tym razem też nie mogło być inaczej. Razem z R. wyruszyliśmy z ochotą bladym świtem około 13.00., żeby zdążyć na pre party.

Zwykle spotykaliśmy się w pierwszy weekend nowego roku, ale ta edycja odbyła się w drugi. Organizatorka Anna Pietruszewska zwana pieszczotliwie Pietruszką, znalazła uroczy hotel i wszystko, jak drzewiej (przed pandemią), mogło się odbyć w jednym miejscu.

Hotel Mazowsze Medi Spa

Foto: Dorota Pisula

Położony jest na wzgórzu. Zwykle kiedy wchodzisz do budynku i załatwiasz sprawy meldunkowe, wsiadasz do windy i jedziesz do góry na piętro, na którym masz pokój. Tu, jak to w górskich obiektach bywa, załatwiasz sprawy zakwaterowania i zjeżdżasz windą w dół.

Hotel okazał się wygodny i urokliwy. Z baru roztaczał się piękny widok na okolicę. Z jacuzzi też, więc byli tacy, co nie omieszkali imprezy rozpocząć od szampana wypitego w pięknych okolicznościach przyrody.

Foto: Dorota Pisula

My nie skorzystaliśmy, bo nie przygotowaliśmy basenowego „ałtfitu”, a w gaciach tak jakoś nie wypadało, chociaż byli tacy, co latali i na elegancję nie zważali.
Brak basenowych strojów nie przeszkodził nam w skorzystaniu z masażu (z zadowoleniem, więc przy kolejnej bytności polecamy).

Zawieszki

Kiedy nam je wręczono, zastanawialiśmy się, czy mają zachęcić do jakiegoś przedmaratonowego treningu… Zrobiono nam zdjęcia i przyczepiono do drewnianych deseczek, które mogą służyć jako zakładki do książek. Albo jako zawieszka na klamkę drzwi, ułatwiająca znalezienie pokoju, kiedy zapomniało się numeru, bo siebie się chyba rozpozna?

Oczywiście o ile zrobiło się mało głupkowatą minę.
W każdym razie był to miły spersonalizowany gadżecik.

Sala

To była ciekawostka. Kiedy się dowiedziałam, że sala składa się z dwóch części, czyli z sali i hallu, pomyślałam, że to jakiś niepraktyczny wymysł, który będzie przeszkadzał. WCALE NIE! To był bardzo dobry pomysł. W sali tańczyło się stateczniej, trzymało się rondę. W hallu, w którym była też maratonowa recepcja i zaczynała się część barowa, odchodziło swobodniejsze hasanie.

Obydwa powyższe zdjęcia zrobił Francisco Saura. Ja nie pomyślałam, żeby nakręcić filmik, ech. Miejsca było w sam raz na taką ilość tańczących. Francisco zrobił mi też jedno ze zdjęć, na którym najlepiej wyglądam! 🙂

Drużyna witająca gości

Była zwarta i wraz z wolontariuszem dzielnie pracowała zespołowo dla wspólnego sukcesu.

Muzyka

Zacznę od podłogi, bo ma ona dla mnie duże znaczenie. Była bardzo ok. A muza… Gusta są różne. Rzadko mi się tak zdarza, żebym była zachwycona całością. A tu zgodnie z R. stwierdziliśmy, że muzyka była rewelacyjna!

Dwóch Włochów, dwie Polki i Hiszpan. Zagrali bardzo tanecznie, że aż się wszystko chciało tańczyć. Nie było słabej tandy. Moim odkryciem była Gracja – jako djka dała czadu, że hej.

Foto: Dorota Pisula

Socjal

Był. Co prawda nie wszyscy nocowali w jednym miejscu, a niektórzy jakoś nie mieli ochoty na bliższe kontakty i tylko tak się przelotnie przemknęli, ale musu nie ma i każdy robi, co uważa. Przestrzeń pozataneczna była wygodna do żartów, flirtów i integracji.

Foto: Dorota Pisula

Spotkałam kilka osób, których dawno nie widziałam. Na przykład M.: wyszła za mąż, urodziła dziecko, odchowała je trochę i przyjechała z rodziną. Ona tańczyła, mąż zajmował się córeczką. Można? Można!

Pijama party

Jedni nie znoszą, inni się w piżamach nie chcą pokazywać, jeszcze inni twierdzą, że śpią tak jak wracają z milongi i w ogóle się nie rozbierają, a jeszcze inni traktują to jako element wyluzowania.

Nie takiego całkiem, bo my jednak pod piżamką mieliśmy bieliznę. Ale pamiętam edycje, gdzie niektóre panie szły w „bardziej sexy”, a panowie nie mieli piżamy, a z ubrania wyskakiwali bez większych oporów. Ale nie tutaj! Piżamki były nobliwe, czasami zabawne. Jakaś tam kusa koszulka czy przezroczystość się znalazły. Niektórzy wcale nie przyszli. A jeszcze inni potraktowali pijama party jak bal przebierańców i też było wesoło

Całokształt

Obsługa hotelu absolutnie miła i fachowa. Jedzenie dobre. A desery… Ja, która na deser najchętniej wybieram ogórka kiszonego i marynowane grzybki, zajadałam się wszelkiej maści owocowymi musami. Jeden był na tyle tajemniczy, że długo prowadziliśmy towarzyską dyskusję: czujemy smak ananasa, gruszki, melona czy jabłka…

Organizator musi być przygotowany na różne ewentualności. Zwłaszcza w górach, zimą, gdzie żywioły szaleją i może zabraknąć prądu. Tak stało się tutaj. Myli się ten, kto sądzi, że tańczenie było niemożliwe. Nie wiem, w jaki sposób, ale muzyka grała. Mąż Gracji utknął w windzie, bo ta nie chciała bez prądu jechać (winda znaczy się, bo Gracji zasilanie nie wysiadło). A może to on zdewastował linię wysokiego napięcia, by w skupieniu i odosobnieniu oddać się kontemplacji nad bezmierną miłością do żony swej…

Wszystko w jednym miejscu

To, że można nocować w miejscu imprezy, dla mnie ma kolosalne znaczenie i jest to jedno z ważniejszych kryteriów, którym się kieruję, podejmując decyzję: jadę czy nie. Imprez jest cała masa, w kraju i za granicą. To nie będzie tak, że wszyscy będą wszędzie jeździć. Nie wystarczy ani czasu, ani kasy. Dlatego uważam, że Beskid Tango Maraton warto JUŻ wpisać do kalendarza na 2024 rok. Zwłaszcza że będzie to jubileuszowa edycja.

Czas szybko leci. Dopiero byliśmy w Amsterdamie, przed chwilą byłam w Turcji, a tu już prawie połowa lutego…

Co jeszcze warto wpisać w kalendarz

Nie każdy lubi i może wyjeżdżać w świat. Poniżej moja subiektywna podpowiedź, co warto wziąć pod uwagę w Polsce, do lata włącznie (eventy wymieniam chronologicznie). Imprezy jeszcze nie mają szczegółów, bo życie jest dynamiczne i ceny niestety też, ale terminy już można rezerwować:

* 16.03. – 19.03. – Warsaw 4tangos z Horacio Godoy & Maricel Giacomini!


Warsztaty i milongi. Gratka dla starej gwardii tanga… A dla młodej szansa. Zapisy na warsztaty się kończą. Wypatruj info o milongach!

* 2.06. – 4.06. – Vratislavia Tango Festival

Odbędzie się w innym miejscu niż rok temu, w sali z drewnianym parkietem. Wrocław w czerwcu jest piękny!

* 15.07. – 17.07. – Gryf Tango Weekend

W tym roku, jak w ubiegłym, impreza będzie w hotelu Vulcan. Szczecin w lecie ma niepowtarzalny urok… Rejestracja VIP minęła, ale ta standardowa rozpocznie się 14.02. 

* 29.07. – ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA MILONGA W PRZEPIĘKNYM MIEJSCU!

I teraz się mocno skup, bo R. twierdzi, że nakombinowałam z opisem, a dla mnie wszystko jest jasne:

La Serenata! Konstancin-Jeziorna, luksusowy dworek pełen uroku, z możliwością noclegu. Sobota 29.07. w godz. 18.00. – 1.30. (chyba, że nie będziemy chcieli skończyć… Środek wakacji, piękne wnętrze, zielona oranżeria, ogromny ogród, smaczny bufet, rewelacyjny parkiet i muza, a klimat taki, że… Twoje serce będzie śpiewać serenadę w rytm najlepszych tang 🙂 Będzie pre party w Warszawie 28.07. i after w Warszawie 30.07., więc po prostu rezerwuj cały weekend. Szczegóły bardzo niebawem!
Organizatorzy: Tango Te Amo & Los Almis. Zadbamy o Was najlepiej!
Przyjmuję zgłoszenia już. Kto idzie w ciemno, ma super promocję! 🙂

* 18.08. – 20.08.: Warsaw Queer Tango Marathon

Nie ma znaczenia płeć, tylko rola. Coraz więcej kobiet prowadzi i mężczyzn podąża, traktując zmianę ról jako narzędzie rozwoju tangowego. Po raz pierwszy w Warszawie.

* 25.08. – 27.08. – coś się będzie działo w Trójmieście i będzie to festiwal.

Fota nie jest przypadkowa! Czekamy na szczegółowe informacje.

* W pierwszym tygodniu września szykuje się tangowa PETARDA.

Jeżeli jeszcze nie musisz decydować o terminie urlopu, wstrzymaj się, by pojechać właśnie we wrześniu na WYJĄTKOWY tango camp z WYJĄTKOWYMI maestros przez największe M młodego pokolenia. Szczegóły już niedługo!

Ten wpis potrzebował 10 godzin, by powstać (treść, obróbka, okraszenie zdjęciami) i abyś mogła/mógł go przeczytać 😀
Jeśli lubisz moje wpisy, możesz postawić mi kawę 🙂

Tango technika, Tango femme

Wstęp

Agostinę odkryłam w Amsterdamie (szczegóły TU). Była w Polsce, była w Warszawie, ale przeoczyłam. Teraz, kiedy przyjechała w ponurym listopadzie, rozświetliła tangową edukację. W zajawce jej aktywności pisałam, że miałam okazję obserwować, jak prowadzi lekcje i robiła to fenomenalnie. Zachwyciłam się. Pomyślałam: „Ale bym chciała ją w Warszawie…”.
Mam moc kreacji 😆 

Technika

Niby tylko podstawy, niby to oczywistość… Ale Agostina tak tłumaczyła dynamikę i sedno ruchu, że nawet jeśli ktoś nie znałby angielskiego, zrozumiałby. Mowa ciała. Pokazanie detali przez ruch. Do tego humor i autentyczna życzliwość. Mam takie przemyślenie, niezbyt oryginalne (a raczej w ogóle): im dłużej tańczysz, a chcesz więcej, tym w tych podstawach odkrywasz skarby…

Tango Femme

Ooooooooo… I tu się zaczęła dla mnie jazda. Choreografia! Której nie jestem w stanie pojąć. Nie powiążę ze sobą więcej niż trzech elementów. Gubię się. A kiedy dochodzi rotacja w odpowiednim kierunku… U mnie to już nie jest takie oczywiste, a właściwie w ogóle nie jest, bo mój mózg robi sobie coś z moim ciałem w kierunkach, w których chce, ale świadomość za nim nie nadąża.

Idea była taka, że wykorzystywałyśmy tangowe myki, ale wzbogacałyśmy je czymś więcej (np. ruchem dłoni z flamenco). Byłyśmy sexy flexy, czułyśmy flow… A w przyszłości wykorzystamy to tańcząc w cortinach, by nęcić liderów… 😆 To mój pomysł, ale wiecie: w cortinach czasem pląsamy. Czemu nie robić tego z większym wdziękiem? Potrenuję i będę przemycać niektóre elementy. Zdam relację, jak efekty 😆 

Niby żartem, ale serio

Ja te zajęcia potraktowałam jako profilaktykę antydemencyjną, bo to, co robiłyśmy, moje połączenia neuronowe w mózgu nie ogarniały. Zwyczajnie takich połączeń nie było. Musiały szybko (wręcz biegusiem!) się wytworzyć. Opornie im to szło, ale sprawiało radochę. Zwłaszcza że ćwiczyłyśmy do muzyki nietangowej, ale Agostina pokazała, jak pięknie możemy ten układ zatańczyć solo do muzyki tangowej. To znaczy: dziewczyny mogą, bo one śmigały, że hej, a ja potrenuję i za dwa lata też będę jak kociczka…

Nie żartem, całkiem serio

Wiele kobiet ma problem. Wielu mężczyzn też. W ogóle cywilizowana ludzkość ma problem ze sobą. Z ciałem. A przecież właśnie poprzez ciało docieramy do emocji i możemy je uwolnić. Agostina jest świadoma tego, co robi. Jest profesjonalistką. W pełni się angażuje. Zachęcała, byśmy porzuciły wewnętrznego krytyka.

Mam wrażenie, że nam się udało i że to pokazałyśmy. Byłyśmy wyluzowane. Dzięki niej nie krępowałyśmy się, jeśli nam coś nie wychodziło. Widziałam po dziewczynach, że były zadowolone.
A ja… Ja i choreo… A jednak. Była moc.
Na koniec mogłyśmy nagrać filmiki i mamy materiał do trenowania. Kto nie był, ten trąba. Na zdjęciu jest nas garstka, bo zanim w emocjach się ogarnęłam, żeby poprosić o zrobienie foty, części dziewczyn już nie było.

P.S.

Agostina! I love you. Ula! Robisz jakościowo cudowną robotę. Jestem zachwycona. Obydwu Wam z wdzięcznością dziękuję za jakość!

„Płatne sprawy na rzecz tanga”

Zostałam zapytana przez nauczyciela, który dzięki mnie zaistniał w młodszej stażem tangowej społeczności, czy może umieścić w mojej grupie info dotyczące jego komercyjnego przedsięwzięcia. Zatem ja zapytałam, co proponuje w zamian. Na co on, że nie wiedział, że to „płatne sprawy”, tylko że to grupa „na rzecz tanga”.

Ponieważ obiecałam sobie, że nie będę nikogo wyzywać od skisłych dziadów, pomyślałam: „A Ty chłoptasiu w ząbek czesany… Kiedy Ty COKOLWIEK zrobiłeś na rzecz tanga? Pożytek socjalny z Ciebie żaden. Robisz tylko bardzo płatne rzeczy. Na dodatek sugerujesz, że ja za umieszczenie informacji chcę pieniędzy. Nieładnie! I manipulacyjnie”.

Ale dobrze się stało, bo przy tej okazji wsadzę głębiej kij w mrowisko.

Tak głębiej, że niektórzy odczują go w d…

Zacznę od tego, że moja grupa powstała w konkretnym celu: informowania, gdzie DZIŚ tańczy się tango w Warszawie. Taka jest idea przewodnia i tego się trzymam. Wszystko, co poza tym, czyli informowanie z wyprzedzeniem o eventach, publikowanie moich blogowych artykułów czy czasem coś spoza tanga, jest dodatkiem po moim uważaniu. Dominiczka mi pomaga, za co jestem jej wdzięczna, bo codzienne, systematyczne publikowanie postów, na dodatek najpóźniej w okolicach południa, żeby można było się przygotować na wieczór, to spore wyzwanie. Jeżeli – z różnych względów – uznam, że warto, aby każdy członek grupy otrzymał szansę na zapoznanie się z jakąś informacją, wykorzystuję narzędzie, które ma administrator grupy.

Komu się to nie podoba, po prostu opuszcza grupę

I tu się na chwilę zatrzymam. Wiem, że niektórzy się wkurzają, że są automatycznie oznaczani, że nie jest to spersonalizowany komunikat, tylko zbiorówka. Zachęcam do zmiany przekonania: zamiast uważać, że administrator (w jakiejkolwiek grupie) robi coś niewłaściwego, uznaj, że Ty uzyskujesz informacje (także te bez oznaczenia), w które ktoś włożył pracę i energię (jak ja i Dominiczka w codzienne posty), w zamian nie oburzasz się, że czasem zostaniesz oznaczony przy czymś, z czego nie skorzystasz. Prosta wymiana energii.

Wracamy do „ płatnych spraw” versus „na rzecz tanga”

Ci, co znają mnie od lat, wiedzą, że kiedy organizowałam płatne milongi, zawsze po pierwsze płaciłam dj-om, po drugie dbałam, by atmosfera była socjalna i dj-e także mieli w tym udział, taka była umowa (jeden z obecnych organizatorów, który dba o socjal swoich imprez, przeniósł ten wzorzec do siebie i chwała mu).

W tangu z jednej strony mówi się, że „nikt nic nie musi”, z drugiej niektórzy oczekują, że „każdy z każdym”. O tym będzie osobny wpis. Tu tylko zaznaczę, że jako uczestniczka jestem zwolenniczką pierwszej tezy (nie chcę nikogo do siebie zmuszać, także organizatora, dla którego liczy się tylko zapłacony bilet, a nie atmosfera, nie mówiąc o mojej skromnej osobie, którą bynajmniej nie darzy sympatią, bo usłyszał lub przeczytał parę słów), ale jako organizatorka, także imprez z wstępem wolnym, lubię, by ludzie się dobrze czuli.

Organizatorzy są różni

Są tacy, którzy na swoich imprezach mają sporą listę gości (wzajemna wymiana usług i energii). Ale spora część jest taka, że chce zarobić, a usługi dostać za darmo, nie proponując w zamian nic lub niewiele. Podam przykłady:

* fotograf – powszechną praktyką jest, że organizator dużych eventów jako gratyfikację za zdjęcia proponuje udział w imprezie. „Nie można zrobić zdjęć z imprezy nie będąc na imprezie” – powiedział/a fotograf/ka w moim wywiadzie (halo, dawaj foty, wywiad czas opublikować!). Polując na wyjątkowe ujęcia raczej nie potańczy. A przecież fotograf musi gdzieś zamieszkać, coś zjeść i spędzić mnóstwo czasu na selekcji i obróbce zdjęć, żeby się je przyjemnie oglądało. Jeżeli fotograf jest z osobą towarzyszącą, która ma status gościa organizatora, to ok, jakaś korzyść jest, choćby oszczędnościowa. Ktoś pracuje nad porfolio i chce zaistnieć – ok (tylko często zamieszcza pięćset koszmarnych zdjęć z podobnymi ujęciami i tymi samymi osobami). Dobry organizator wie, że ludzie lubią mieć ładne pamiątkowe fotki, więc przewiduje na to budżet. Tylko to się dzieje głównie za granicą. Dobry fotograf zamiast pięciuset zdjęć opublikuje sto, ładnie obrobionych, świetnych ujęć, co jest doskonałą promocją dla eventu (ważne, jeśli ma być powtórzony);

* dj – ten ma lepiej, bo zagra set i może się bawić. Wikt i spanie ma zapewnione (co w przypadku fotografa bywa różne). Jeśli jest z osobą towarzyszącą o statusie gościa, jak powyżej. Tu też zdarzają się tacy, którzy debiutują na większych eventach, więc zgodzą się na wszystko. Świetny dj się ceni. Od doboru składu dj-ów zależy, jaką rangę ma impreza. Cała masa uczestników się nie zna, wybierają imprezę z innych względów, ale znacząca część jednak się zna i to, kto gra, przesądza: jadę czy nie. Więc kalkulując koszty imprezy dobrze jest tak zaplanować budżet, by zapewnić muzyczną jakość;

* promocja – jeśli idzie tylko kanałem danej szkoły czy organizatora, dociera tylko do odbiorców danej szkoły czy organizatora. Efekt: na różnych imprezach są ciągle ci sami ludzie, zero świeżości. Budowanie zaangażowanej społeczności, która ma zaufanie do tego, co się proponuje, wymaga czasu, systematycznej pracy i wiarygodności. Są różne narzędzia do poszerzania zasięgów, ale trzeba wiedzieć, jak z nich skorzystać. Można się przeszkolić (odpłatnie), ale social media szybko się zmieniają i taką wiedzę trzeba aktualizować. Można korzystać z płatnych reklam, ale też trzeba wiedzieć, w jaki sposób, żeby nie przepalić budżetu. Promocja sama się nie robi.

Kilka przykładów tangowych organizatorskich obyczajów:

* Niektórzy organizatorzy chcieliby potraktować moją grupę jak słup ogłoszeniowy, a nawet gorzej: bez zapytania o zgodę chcą zamieścić informację o swojej komercyjnej imprezie na zasadzie wrzucenia ziemniaków do piwnicy (ten, który jest inspiracją owego wpisu, przynajmniej zapytał). Był czas, że promowałam różne eventy. W pewnym momencie jednak uznałam, że nie ma w tym równowagi. Nie można tylko dawać, bo efekt jest taki, że organizator komercji uważa, że mu się należy. Chce skorzystać z zasięgów wypracowanych przez kogoś innego pod przykrywką wykorzystania „działania na rzecz tanga”.

* Koleżanka, która prowadzi grupę z informacjami tangowymi z całej Polski, a i zagranica często gości, ma niewesoło. Roszczeniowcy oczekują, że będzie robiła, co oni chcą i że zaspokoi ich potrzeby, w zamian dają fochy i dezaprobatę. Obu nam się zdarza, że ktoś pisze, żebyśmy coś zamieściły, ale nawet mu się nie chce przygotować rzetelnej informacji. Nie dość, że mamy opublikować, to jeszcze przygotować. Ja Kasię podziwiam, bo często nie ogarniam Warszawy (na szczęście mi wtedy podpowiadacie – z wdzięcznością dziękuję!), a ona idzie szerokim frontem i stara się na bieżąco zamieszczać informacje o wszystkim, co się tangowo dzieje. Zapytałam jej: „Wyszukujesz, ogłaszasz, przypominasz. Czy którykolwiek z organizatorów kiedykolwiek Cię zaprosił?”. Okazuje się, że jedynie Ania Pietruszewska. Innym nie przyszło to do głowy, a systematycznie posiłkują się jej zasięgami. Czy którykolwiek z organizatorów korzystających z publikacji swojego wydarzenia, w ramach podziękowania i docenienia, podarował Kasi choćby tabliczkę czekolady?

W tangowej Polsce tylko my dwie jesteśmy ponad szkołami, organizatorami i tangową polityką.

Kasia ma tę przewagę, że tylko informuje, więc chyba jednak ma mniej niechętnych sobie niż ja heh.

* Jedna z nauczycielek bezprawnie użyła zdjęcia do promocji swoich komercyjnych działań. Na propozycję fotografa, że w zamian za zgodę poprosi lekcję prywatną, wolała podmienić zdjęcie na gorsze, niż coś dać od siebie.

* Kto inny obiecał lekcję, która od kilku lat nie dochodzi do skutku. Nie ma propozycji: „Umówmy się na jakiś termin”. Liczy, że obiekt zapomniał?

* Kuriozum kuriozów dla mnie osobiście było to, kiedy na milongę z pokazem przybyła cała masa ludzi dzięki temu, że zobaczyli informację w mojej grupie, więc mimo że od lat w tym miejscu NIE bywają – przyszli. Reakcja? Kręcenie nosem, bo ja za tym stałam. Ale forsę zapłaconą przez uczestników skrzętnie przyjęto i przykra nie była.

* Organizator jednego z festiwali uznał, że przez lata zrobiłam swoje i promocja już mu niepotrzebna. Po dojściu do tego wniosku za udział w festiwalu kazał mi normalnie zapłacić (a korzystał z promocji każdego swojego komercyjnego posunięcia, także lekcji, warsztatów i wyjazdów, nie mówiąc o tym, ilu uczniów mu wysłałam i że dzięki mnie zaistniał na południu Polski). Mieliśmy od lat wypracowaną metodę współpracy. Zmienił jej warunki, ale nadal uważał, że jednostronnie obowiązują i dopiero po trzecim razie nieskutecznego wrzucenia ziemniaków do piwnicy zapytał” Ej no, co jest?”. Dosłownie. I się zdziwił, że dostrzegłam brak balansu.

Żeby była jasność: nikt nic nie musi, ale niektórzy po prostu przekraczają granicę przyzwoitości

Ponoszę koszt domeny i serwera, żebyś mógł/mogła mnie czytać. Płacę pewną cenę za swoją szczerość.
A pisać lubię i umiem – że tak skromnie stwierdzę 😛

Natomiast nie będę na każde zawołanie.

Opisywałam wiele imprez, w których uczestniczyłam jak każdy, płacąc. Teraz uznałam, że oczywiście: jeśli będzie coś naprawdę wyjątkowego do przekazania, z tangową wartością dla Was, to opiszę, niezależnie od tego, czy byłam gościem, czy płaciłam za udział jak inni. Ale jeśli to będzie event „nic nadzwyczajnego”, to szkoda mojej energii.

Zwłaszcza że skupiam się na pozytywach, a czasem bywa więcej negatywów

Zdarzyło się, że ja coś zaproponowałam organizatorowi w zamian za zaproszenie, ale nie miał potrzeby skorzystać – i to jest ok. Zdarza się, że nie z każdego zaproszenia ja mogę skorzystać. Życie. Ale też rezygnuję z imprez, np. kiedy wiem, że maraton nie powinien się odbyć w jakimś miejscu, bo miejsce się do tego nie nadaje. Nie poszłabym tam jako gość, bo na zasadzie wymiany coś by trzeba napisać, a niestety można by tylko niefajnie. Był taki event, na którym świetnie bawili się organizatorzy. Uczestnicy w kuluarach wyrażali zatrważające opinie, ale publicznie nikt nie odważył się powiedzieć, że to była lipa i że niektórzy po prostu czuli się oszukani.

Inną kwestią jest tak zwana tangowa społeczność

Kto mnie zna, ten wie, że aspekt nie krzywdzenia i nie wykorzystywania jest dla mnie ważny. Zatem postawa i uczynki organizatorów też. To nie jest tak, że jestem na kogoś pogniewana. NIE. Ale jeśli ktoś jako organizator słabo się zachowa, to jeśli na skalę kameralną, to kameralnie o tym mówię. A jeśli z rozmachem, to w równowadze, ja też z rozmachem. Zwłaszcza że służby operacyjne działają i dowiaduję się z kilku źródeł o każdej niefajnej sprawie. Tak to już jest: fajne przyjmujemy bez echa, niefajne ludzie lubią rozkładać na czynniki pierwsze. I mówić o tym za moim pośrednictwem, żeby nie narobić sobie wrogów… 😎 Oczywiście nie piszę o wszystkim, bo musiałabym nie odchodzić od laptopa.

Znaczna część tańczących tango ma inaczej niż ja

Nie obchodzi ich, jaki jest gospodarz. Płacą za muzykę, parkiet i towarzystwo. Chcą się dobrze bawić bez zagłębiania się w niuanse. Gdyby jednak ludzie bardziej przykładali wagę do roli i funkcji gospodarza i organizatora, byłaby szansa na to, że gospodarze i organizatorzy zaczęliby się starać za pieniądze, które im płacisz. A biorąc pod uwagę mnogość imprez, dotarcie do potencjalnych uczestników będzie coraz trudniejsze.

Ale żeby nie było, że ci organizatorzy to samo zło: NIE!

Ja naprawdę nie oczekuję nie wiadomo czego. Dostaję podziękowania, dzięki czemu wiem, że to, co robię, ma sens. Natomiast nie lubię być traktowana instrumentalnie. Sama bywam organizatorką.

Tango Te Amo wraz z Los Almis organizuje budżetowego sylwestra

Przy okazji – to się wydarzyło naprawdę: dzwoni do mnie kolega, którego bardzo lubię człowieczo i tangowo. Pyta o szczegóły. Zaprasza mnie z R. na imprezę, którą z paczką tangowych par organizują w jakiejś restauracji. I mówi, że jest zainteresowany naszym sylwestrem pod warunkiem, że nikt na tym nie zarobi.

WTF? Ludzie, qrde, co z Wami?!

Mamy stawkę dwie stówy za osobę – wszyscy zadeklarowani dokonali wpłat, dotarły!), dwóch dj-ów, wynajętą salę, max 50 osób i nie chcę, żeby było bidnie w bufecie, a ktoś mi stawia warunki?! Gdybyśmy robili imprezę na 300 osób za 300 euro, to byśmy zarobili. A tak w ogóle co to za podejście? Robicie, Panie Przenikliwy, imprezę w restauracji, zarabia restauracja (a może płaci % od utargu załatwiaczowi restauracji, tylko Ty, Panie Przenikliwy, o tym nie wiesz?). Ogarniamy wystrój, muzykę, ciężkie butelki z winem i zgrzewki wody, będziemy to wszystko targać po schodach, z nastawieniem, że ma być fajnie (zapowiada się, że będzie, połowa miejsc zajęta i naprawdę przyjemny skład). I jak zostanie stówa, to co? Mam oddać Panu Przenikliwemu? Czy podrzeć i wyrzucić?

Podsumowując „płatne sprawy na rzecz tanga”:

* Organizujesz komercyjne wydarzenie, zarabiasz na tym – pomyśl o usługodawcach, którzy pracują na Twój sukces. Skorzystaj i się odwdzięcz. Bo jeśli ich wykorzystasz, pierdyknie Ci w innych obszarach (tak działa energia).

* Ty, organizatorze, starasz się lub nie. Ja i Kasia od tangowych historii staramy się zawsze. Niczego od Ciebie nie chcemy. Ale jeśli Ty chcesz od nas, zaproponuj coś. Aaa!!! Piszę to bez konsultacji z koleżanką.

Edit: pytacie, co taki organizaror lub nauczyciel miałby zaproponować?

  • Wdzięczność.
  • „Przy najbliższej okazji zapraszam na wodę mineralną”.
  • A jeśli nie ma pomysłu, to nic i niech się spodziewa tego samego.

* Nikt nic nie musi. Ale ja dbam o równowagę energetyczną, więc dawanie i przyjmowanie to podstawa. Ach, miałam obiecany jakiś masaż… Pewnie stracił aktualność.

* Na nikogo się nie gniewam. Nikogo nie traktuję jak wroga. Zawsze odnoszę się do tego, co zostało zrobione lub powiedziane (albo nie, a powinno), więc chodzi o postawę lub zachowanie, a nie o człowieka.

* Mam nadzieję, że odnajdą wartość w tym wpisie ci, którzy chcą tworzyć tangową społeczność, a nie tylko być w tangowym środowisku.

Na koniec:

Pietruszka, świetna organizatorka, po raz kolejny robi Beskid Tango Marathon, który wraca do hotelu! Wszystko w jednym miejscu, pijama party, będzie się działo! Rejestracja otwarta, nie zwlekaj, bo ilość pokoi jest ograniczona.

P.S. 1.

Żebyś mógł/mogła przeczytać ten wpis, ja zainwestowałam 6 godzin mojego czasu + 3 godziny redaktora, który sprawdzał, czy wszystko jest zrozumiałe, nanosił poprawki (bo to, co jest dla mnie jasne, gdyż mam to w głowie, może nie być jasne dla Czytelnika/czki). Codzienny wpis w grupie zajmuje mi od 5 do 30 minut (zależy, czy szukam ilustracji, czy już ją mam). Kasia z tangowych historii ślęczy nad aktualizacjami o wiele dłużej. Tak, nikt nam nie każe. Robimy, bo lubimy. I dlatego robimy, co uważamy za stosowne, a co stosowne dla nas nie jest, to nie robimy (to piszę po konsulatcji 😆 ).

P.S. 2.

Dość szybko w komentarzach na fejsie pojawiła się taka kwestia, że przeciętny tangowicz może coś niby reklamować (bez uzgodnienia z organizatorem), a potem „chcieć egzekwować” gratyfikację.  Po pierwsze: reklamować trzeba umieć (forma, opis, narzędzia dotarcia z informacją – wiedza bynajmniej niepowszechna); po drugie: chcieć a móc to dwie różne rzeczy (rekalmować i egzekwować hehe); po trzecie: kiedy ludzie pytają mnie o nauczycieli, to najpierw rozmawiamy o ich potrzebach i oczekiwaniach, a potem podpowiadam, do kogo iść. Bez konsultacji polecam. Nie przyszłoby mi do głowy czegoś chcieć, a za swoje lekcje płacę.

P.S. 3

Zdjęcie nr 1 – Batida del Tango, to moje trampki 🙂 Kto robił zdjęcie, z kim tańczyłam… Nie pamiętam.
Reszta grafik: zasoby internetu, niektóre nie podpisane, nie znalazłam linka do źródła.

Amsterdam 08.2022: speed dating, flirting night, World Tango Congress

– Nigdy nie byłam na tangu w Amsterdamie, a i nietangowo tylko raz, dawno temu, przejazdem.
– Jedziemy?
– No pewnie!
Przeglądam program, a tam…
– Czytałeś, na co nas zapisałeś?
– Nie.

Amsterdam… Miasto sex, drugs and rock&roll…

Tango
Na jednej sali alternatywne, na głównej tradycja. Były też propozycje warsztatów z różnymi parami, ale to nas nie interesowało. Nie lubię łączyć nauki z dużym eventem, na którym się intensywnie tańczy. Kiedy się uczyć, to uczyć, a kiedy tańczyć, to tańczyć. W tym obydwoje byliśmy zgodni.

Pojechaliśmy na „World Tango Congress”
Biorąc pod uwagę znaczenie słowa „kongres” (zjazd krajowy lub międzynarodowy przedstawicieli nauki, polityki itp.; organizacja polityczna lub społeczna; najwyższy organ kolegialny w niektórych organizacjach politycznych lub społecznych; parlament Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i niektórych państw Ameryki Łacińskiej; doroczny zjazd Świadków Jehowy), nie zdziwiłam się, że koleżanka filolożka postawiła oczy w słupek. Program kongresu zakładał atrakcje dodatkowe, które odkryłam, wczytując się w program.

Otóż imprezę miał rozpocząć czwartkowy tangowy… speed daiting.
Formuła klasyczna: panie siedzą przy stolikach, panowie dosiadają się i mają 3 minuty na pogawędkę. A potem zmiana, panie zostają, panowie idą do następnego stolika.

Kolejną atrakcją był „Flirting night”, zaplanowany na sobotnią noc (w innej sali, nie kolidując z tańczącymi tradycyjnie i alternatywnie). Reguły takie: wybierasz jedną z trzech bransoletek: zielona – single, pomarańczowa – so so/it’s complikated, czerwona – taken (czyli zajęty/a). Ale o atrakcjach dodatkowych za chwilę.

Milongi wieczorne

Czwartkowa odbywała się w mniejszej sali. Ludzie trochę narzekali na upał, ale w końcu lato było, a dla mnie nie ma nic gorszego od wyziębionej klimatyzacją sali. Jak na tę powierzchnię, była optymalna ilość osób. Zatańczyłam kilka sympatycznych tand i dwie z partnerami, którzy na moje szczęście więcej się do mnie nie garnęli (nie dawałam się wyginać i nie dawałam sobą robić szarpanych gancz).

W piątek i sobotę obie sale były wypełnione. Amatorów tradycji było więcej, chociaż my w piątek rozpoczęliśmy walcem w sali alternatywnej i był to jedyny utwór, który tam zatańczyliśmy. Ludzi było dużo, na szczęście nie mieliśmy problemu z namierzeniem wolnych krzeseł. Ja lubię mieć swoje miejsce, na którym zostawiam torebkę czy szal. Nie ma problemu, jeśli ktoś chce przysiąść na chwilę i tak też się działo. Miałam nadzieję, że podczas ostatniej godziny zostaną lepsi tancerze. Niestety parkiet pustoszał wcześniej, także z nich.

Milongi popołudniowe

Były dwie: w sobotę i niedzielę. Obie, z powodu trwających wcześniej zajęć, rozpoczęły się z półgodzinnym opóźnieniem. To niestety jest słabe u organizatorów: nie biorą pod uwagę, że w niedzielę dużo ludzi jednak wyjeżdża i fajnie by było, gdyby mogli potańczyć od południa do wczesnego wieczora. I NIE na jakichś flashmobach, tylko normalnie, wygodnie, bez udziwnień, których ja nie lubię. Jestem nudna i lubię tradycję w sali z parkietem, o! Tu w niedzielę zaczęło się o 15.30., a o 16.30. musieliśmy wychodzić.
Lubię milongi dzienne w naturalnym świetle i tak też było tutaj.

Balans

Ponieważ nie było jako takiej rejestracji, tylko kupowało się bilety, spodziewałam się proporcji 7: 1 (zgadnij, na czyją niekorzyść heh). Aż tak na szczęście nie było, chociaż kobiet było więcej. Śmiałam się, że ponieważ panie w tangu bywają bardzo ekspansywne, na flirtingu tabuny chętnych kobiet będą wyrywać sobie biednych, niekoniecznie chętnych mężczyzn…

Obiekt i muzyka

Event odbywał się w szkole tańca, więc podłoga była ok. Niestety toalety nie były dostosowane do dużej ilości uczestników. W damskiej i tak było lepiej (trzy stanowiska, dwie umywalki). Męska miała dwie kabiny i umywalkę w korytarzu czy czymś takim…A wiadomo, że niektórzy mężczyźni poważne sprawy lubią załatwiać niezależnie od czasu i miejsca, także pomiędzy tandami, więc komfort słaby.

Muzycznie było różnie, ale gusta też są różne. Parkiet podczas każdej tandy był pełen. Dla mnie nie było żadnej tandy, która ścisnęłaby moje serce wzruszem lub nostalgią. Jedna, która mi się bardzo podobała, nie przypadła do gustu mojemu partnerowi, więc tangazmu nie było.

I tu dygresja – jakże ważna!

Po tym doświadczeniu olśniło mnie, dlaczego kobiecy desant na liderów nie ma sensu! Więcej napiszę przy innej okazji, jednak tu muszę o tym wspomnieć. Otóż jeśli partner jest na pewnym poziomie i partnerka też oraz NIE jest im wszystko jedno, z kim i do czego tańczą, to jeśli Tobie, osobo podążająca, podoba się muzyka, ale nie trafisz w gust lidera, obydwoje będziecie mieć kiepską tandę. Okazuje się, że można się ze sobą całkiem dobrze znać, także tangowo, a jednak mimo wielu ulubionych wspólnych utworów mieć takie, w których gustem jedno z drugim się rozjeżdża.

Poziom

Jeśli chodzi o poziom taneczny, to naliczyłam sześciu tangueros, z którymi bym chciała, niestety byli poza moim towarzysko-tangowym zasięgiem (trzech okazało się nauczycielami). Miałam przyjemne tandy, ale nic spektakularnego się nie wydarzyło. Ważne! Dje, którzy w danej chwili nie grali, bawili się, tańcząc z różnymi paniami. Ze mną też i te tandy były dobre.
Najbardziej zaskoczył mnie Norweg, który powiedział, że tańczy od trzech lat. I robił to bardzo miło. Po prostu pewnie tańczył to, co miał już wdrukowane w ciało, nie cudaczył i nie silił się na pierdylion figur. I był jednym z młodszych tancerzy. Ogólny poziom wiekowy był bardziej zaawansowany niż taneczny. Uczestnicy nie trzymali rondy.
Wiadomo, że o tym, czy uważa się imprezę za udaną, świadczy subiektywne poczucie dobrej zabawy. Każdy event współtworzą także uczestnicy. Dla mnie to, co działo się poza tangiem, było zdecydowanie atrakcyjniejsze. Tango było na drugim planie, co zdarzyło się po raz pierwszy w czasie tangowego wyjazdu. 

Pokazy

Były właściwie trzy. Jeden odbył się w sali alternatywnej. Zajrzeliśmy na chwilę, i widząc szarpaninę, wycofaliśmy się z bólem w duszy i ciele. Na sali głównej wystąpiła para, która pokazała tangowy free style (Carolina Giannini i Mauro Caiazza z Argentyny). Wiele elementów było całkiem niezłych. A druga para…

Agostina Tarchini i Sebastian Jimenez. Szczerze mówiąc, nie przykładałam wagi do nazwisk, nie wiedziałam, kto wystąpi. A tu niespodzianka… Ona mnie zahipnotyzowała, od pierwszej do ostatniej sekundy skupiła całkowicie moją uwagę. Rozmawiałam z R., że właściwie nie wiem, jak tańczył jej partner, bo patrzyłam tylko na nią. R. powiedział, że dobry jest, bo tylko doświadczony tancerz jest w stanie udźwignąć energię i kunszt takiej tancerki. I że wyglądali jak kobieta z mężczyzną, a nie syn z matką (nie chodzi o wiek, tylko o energię, która w różnych parach bywa rozbieżna). W Warszawie dopiero dowiedziałam się, że Sebastian tańczył z Marią Ines Bogado (no tak!) i że niektórzy uważają go za jednego z TOP10.
Jak dla mnie, Agostina jest zjawiskowa, energetyczna, magnetyczna. W 2017 roku zwyciężyła w mundialu w kategorii
escenario (z innym partnerem. Obejrzałam. Pokaz w Amsterdamie o niebo lepszy, czyli rozwinęła się, nie spoczęła na laurach). Kiedy tańczyli na milondze, zwróciłam uwagę, że są świetni.

Foto: ze strony Agostiny.

I tu taka moja refleksja: jeśli para mówi, że na pokazie pokazują swój taniec, jaki tańczą na milongach, to ja sobie myślę: po co płacić za milongę z pokazem, kiedy można za darmo obejrzeć to samo… Zarówno Agostina z Sebastianem, jak i ich poprzednicy, na milondze tańczyli jak na milondze, a na pokazie zrobili show.

Agostinę widziałam gdzieś tam na YouTube, ale dopiero oglądanie pokazu na żywo daje odczucia: energii, spójności, gracji i klasy. Zdecydowanie wskoczyła na podium moich ulubionych tancerek.

Atrakcje dodatkowe: co z tym datingiem i flirtingiem?

Jak napisali organizatorzy: speed dating jest okazją do poznania kogoś, z kim można umawiać się na milongi, pójść na warsztaty, spędzić cały weekend, a może coś więcej…
Jedna z Czytelniczek powiedziała, że absolutnie mamy iść i że czeka na relację z obu stron: damskiej i męskiej. Nie ma, że się nie chce! Misja zobowiązuje!
Kiedy okazało się, że to dodatkowo kosztuje 20 euro od osoby, a Czytelniczka nie wyraziła chęci zainwestowania w zaspokojenie swojej ciekawości, postanowiłam odpuścić, bo za cztery dychy euraczy mieliśmy wstęp do obiektu, który chcieliśmy odwiedzić.

Speed dating

Był przewidziany na czwartek i piątek po południu w mniejszej sali. Nie wiem, jak w czwartek, ale w piątek podczas popołudniówki nie zauważyłam jakiegoś specjalnego ruchu. Inna sprawa, że skoro nie brałam udziału, nie zwróciłam uwagi, czy coś się dzieje. Zatem: nie wiem, czy byli chętni.

Flirting ekscytował mnie ze dwa miesiące 

To było absolutnie jasne, że flirting must have. Tylko jaką bransoletkę wybrać? Czerwona: taken. Odpada, bo jakżeś zajęta/y, a idziesz, to albo a) ściemniasz, b) szukasz kogoś do zbiorowej uciechy, c) poszłaś/edłeś kogoś pilnować, żeby potem rozliczyć hihi. Ja nie lubię tłoku, cudzy mężczyźni mnie nie interesują, a skoro chcę iść flirtować, to przecież nie jako zajęta.
Pomarańczowa wydała mi się najbezpieczniejsza, bo to taki sygnał: może bym chciała, ale nie szarżuj, nie jestem taka szybka. Z drugiej strony:
it’s complikated to jasny sygnał, że cosik z tobą nie tak i chyba uprawiasz jakąś emocjonalną patologię (może sam/a ze sobą), skoro nie wiesz, co się u ciebie w życiu dzieje, kochasz czy nie, jesteś z kimś czy nie, chcesz być czy nie… Albo chcesz wkurzyć partnerkę/ra i zagrać w grę: zobaczymy, kto jest bardziej zazdrosny. Patologii nie uprawiam, w gierki nie gram (mówiłam, że jestem nudna), więc nie chciałam takiego sygnału wysyłać.
Zielona:
single. To jednoznaczny sygnał. Może za jednoznaczny? Może jest przyjęte, że skoro jestem single i idę na flirting, to można ze mną tak bardziej bezpośrednio? Organizator zaznaczył, że podczas flirting night zasady nie obowiązują… Ale żeby być uważnym, bo nie każdy jest gotowy na romans, tylko po prostu może lubić taką atmosferę. Jednak jeśli ktoś zakłada zieloną bransoletkę, to raczej daje jasny sygnał: „Chodź do mnie!”. Powinna być jeszcze opcja bransoletki: „Jestem tu z ciekawości”, ale nie było. No i co tu robić? Którą wybrać?

Organizatorzy sami rozwiązali mój dylemat

W informacji podali, że flirting jest wliczony w cenę, a tu na wejściu niespodzianka: płatne 10 euro. O nie! Są pewne zasady, których nie zmienia się w trakcie.

Przechodząc obok sali, w której miało się flirtować, zarejestrowałam, że jest… pusta. Dziewczyny doniosły, że jakieś dwie pary tam się kręciły. Dwie pary! I tak dobrze, że chociaż balans był zachowany…

Wniosek mam taki: tangueros sami decydują, kiedy flirtowanie ich interesuje. Panie potrafią dawać bardzo jednoznaczne sygnały (przez obserwację wzbogaciłam swój arsenał o kolejny element. Oj, miałabym co stosować, gdybym miała taki zwyczaj heh), panowie zresztą też i do tego osobny płatny pokój nie jest im potrzebny.

A poważnie: uważam, że sam pomysł tangorandek i flirtowania nie jest zły, zwłaszcza jeśli impreza byłaby reklamowana jako kongres dla singli. Wtedy ci, którzy chcieliby znaleźć kogoś z nadzieją na coś więcej, mogliby się rozczarować amatorami jednowyjazdowych przygód, a może wcale nie i byłaby to szansa do odnalezienia się. W Polsce mamy imprezę z kolorami bransoletek i deklaracją gotowości do przeżycia przygody, ale jest trochę tajna, a co tajne, niech poufne pozostanie.

Poza tangiem

Ten czas był piękny. Na pewno zostanie ze mną na zawsze. Amsterdam jest uroczy! Nasz hotel był położony kilkanaście minut spacerem obok parku od miejsca imprezy, przy tramwaju, który wiózł nas tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Hotel przywitał nas możliwością wcześniejszego zakwaterowania za dodatkową opłatą, z której skorzystaliśmy, bo ja byłam w podróży od świtu, R. od poprzedniego wieczora.

Po ogarnięciu się ruszyliśmy do Rijksmuseum. Z obiektów muzealnych zdecydowaliśmy się właśnie na ten (potem doszły jeszcze dwa, ale o tym dalej), ponieważ chcieliśmy obejrzeć dzieła Rembranta i Vermeera. Zgodnie uznaliśmy, że nie są to nasi ulubieni malarze, znaleźliśmy wiele atrakcyjniejszych dla nas obrazów innych, mniej znanych twórców.

Dodatkowo obejrzeliśmy inne eksponaty, jak meble, domki dla lalek, porcelanę czy kominek.

Nie zdecydowaliśmy się na muzeum Van Gogha, bo kilka wystaw zaliczyłam i oboje uznaliśmy, że autoportret w Rijks nam wystarczy.

Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie statku, który miał nas zabrać w uroczy rejs kanałami. Zdecydowaliśmy się na wersję ekskluzywną: z winem i degustacją serów.

Na wodzie odbywały się imprezki różnego typu 🙂

Głowa mi latała naokoło, bo nabrzeżne kamieniczki oraz cała masa różnego rodzaju statków i łódek robiły wrażenie. Manewrowanie w przepływaniu pod mostami i mostkami to duża sztuka, no ale oni mają w tym wprawę.

Podczas rejsu Rico opowiadał o historii Holendrów. Na przykład że dorobili się na grabieży i jeśli komuś pomachamy, a ten ktoś odmacha, to z pewnością to nie będzie Holender. 

 Jest taki magiczny mostek, że jak się pod nim przepływa, to … Niech to zostanie naszą słodką tajemnicą 🙂 Foto przedstawia inny mostek, bo pod tamtym byłam zajęta i nie zrobiłam zdjęcia.

W piątek wybraliśmy się na wieżę widokową A’DAM Lookout. Popłynęliśmy tam promem. Rejs krótki, ale dla mnie fajny, bo promem nie płynęłam nigdy.

Na taras widokowy zawiozła nas winda z efektami świetlnymi (R. nie lubił, ja tak). Niestety filmik nie oddaje pełnego wrażenia.

A wcześniej, na wejściu, w ramach biletu wstępu zrobili nam zdjęcia na belce.

I teraz najważniejszy dla mnie punkt pobytu w Amsterdamie.

Na wysokości stu metrów, na krawędzi dachu, zamontowano huśtawkę, która wychyla się poza poziom dachu. Nie ma podłogi, nogi dyndają nad wodami rzeki. Niesamowite przeżycie, zwłaszcza kiedy ma się lęk wysokości. Więcej pisałam o tym w mojej grupie poświęconej emocjom i pracy naszych mózgów oraz temu, co z nami te mózgi wyprawiają (Anna Kossak Integracja Wewnętrzna). W skrócie: poczułam, jak nieprawdopodobny lęk mnie paraliżuje i spycha w otchłań, po czym kiedy doszedł do maximum – odpuścił. Zniknął jak wystrzelony z procy, czyli z huśtawki wraz z huśtnięciem nad odchłanią. I nastała błogość. Nie zapomnę tego doświadczenia do końca życia. Może jeszcze tam wrócę…

Dla ludzi o mocnych nerwach: filmik z huśtawki    
Można się posikać, oglądając. Gdyby nagrywali z fonią, byłby niezły ubaw, bo byłam trochę głośna. AAAaaaa!!! 
Taras widokowy zaopatrzony był w restaurację i WC męskie z pisuarami, z których w czasie korzystania podziwiali widok na panoramę Amsterdamu.

R. na moją prośbę udokumentował to zjawisko. 
Myślałam, że panowie sobie stoją, sikają i patrzą, a okazało się, że z restauracji można patrzeć na sikających panów…

Nie będę Was epatować zdjęciem panów strzepujących siusiaki. W zamian publikuję zdjęcie: dosiadłam konia na dachu! A koni żywych się boję, są za duże. Ale! Jak powiedział R.: wtargać konia na dach, żeby zrobić sobie na nim zdjęcie – ktoś miał pomysł 🙂

Odwiedziliśmy Muzeum Diamentów. Nie przygotowywałam się wcześniej do tej wizyty, ale byłam pewna, że zobaczę diamenty. Tymczasem nie czułam tam energii bogactwa i luksusu.

Po wizycie doczytałam, że to były repliki, zarówno najbardziej znanych kamieni, jak i królewskich koron. Ale rakieta tenisowa, katana i czaszka w szklanej sali mnie zachwyciły 🙂

W niedzielne południe, podczas spaceru po dzielnicy czerwonych latarni (większość gablot była pusta, ale były też już pracujące), natknęliśmy się na Muzeum Seksu. Pewnie niejedyne (niedaleko znaleźliśmy Muzeum Pornografii, ale już nie weszliśmy). Niektóre eksponaty rozbawiły mnie prawie do łez 🙂 Kto chce zobaczyć, niech się zgłasza. Kiedy zmontuję materiał, przyślę tajny link 🙂

Podoba mi się ta rzeźba. Kochanie się jest piękne, tylko ludzie nie umieją się kochać i hodują demony.

Odwiedziliśmy kilka knajpek, w tym rewelacyjny Sea Food Bar. Za przyzwoite pieniądze objedliśmy się po kokardy. W ogóle Amsterdam okazał się nie aż tak zabójczo drogi, jak myślałam. Chciałabym tam wrócić. Kto zna fajny maraton lub encuentro, najlepiej wiosenną lub wczesnojesienną porą?

Rowery

Są wszędzie. Poprzypinane, porzucane, stare i nowe. Piętrowy parking przed dworcem centralnym pęka w szwach – ciekawe, jak tu odnaleźć swój… Rowerzyści mają pierwszeństwo i nie lękają się z niego korzystać. Pędzą jak szaleni, ze wszystkich stron i we wszystkie strony 

Filmik jest z pierwszych godzin naszego pobytu. Później okazało się, że jeżdżą o wiele szaleniej.
Trzeba nieźle uważać. Ale żadnej kraksy nie widzieliśmy. Długość ścieżek rowerowych to 35000 km. Ktoś policzył (nie wiem, jak), że rowerów jest 880000 przy liczbie mieszkańców 800000. Mnie urzekły udekorowane rowery stojące w różnych punktach miasta. Ciekawe, ile ich jest?

Lotniska

Polskie, jakie są, każdy wie: czepialskie. Robią cyrk (z kosmetykami i wodą), którego nie rozumiem. Chyba po to, żeby ludzie przepłacali na lotnisku. A może potem dzielą łupy pomiędzy siebie? Pisałam kiedyś o Izraelu: półtoralitrowe butle wody mineralnej nie były problemem. W Amsterdamie też nikt nie grzebał mi w walizce, nie kazał niczego wyjmować. Moja torebka wzbudziła zainteresowanie (miałam w niej m.in. sałatkę z sosem), ale pan zajrzał i oddał.
Okęcie się rozbudowało i też już trochę można po nim pochodzić. Amsterdamski Schiphol to moloch. Przylatywaliśmy o podobnej porze, ale z dwóch różnych krajów. Szukałam tablic z informacją o lądowaniach, lecz nie widziałam (podobno były). Droga do wyjścia była dobrze oznakowana, ale w pewnym momencie wchodziło się do hali pełnej walizek i różnych bagaży, tak jakby ich właściciele ich nie odebrali. Ciekawe zjawisko. Za to w drodze powrotnej nie widzieliśmy oznakowań prowadzących do gate’ów. Na dodatek podali mi złą informację i się okazało, że kiedy po 20 minutowym marszu dotarłam do wyjścia, to nie to wyjście i musiałam maszerować kolejne 20 minut do innego sektora. Z boku stały takie małe śmieszne pojazdki. Chciałam wsiąść i pojechać, ale były na kluczyki, a te pewnie kisiła w kieszeniach obsługa.

Amsterdam to w ogóle miasto zabawnych pojazdków różnej maści. Od samochodzików wyglądających na zabawkowe (car sharing) po śmiesznoty z np. napojami.

To był mój pierwszy zagraniczny tangowy wyjazd od czasów covida

I cieszę się, że poza tangiem miałam przestrzeń na inne przyjemności. Bez pośpiechu, bez napinki, zgodnie z tradycyjną starą holenderską filozofią życia: lekker (życie proste i przyjemne, w poczuciu odpowiedzialności wobec otoczenia). Czekam na kolejny wyjazd…


******************************************************************

Jeżeli lubisz mnie czytać, będzie mi miło, jeśli zechcesz wesprzeć mnie w utrzymaniu serwera, na którym umieszczam moje wpisy. Możesz to zrobić poprzez postawienie mi wirtualnej kawy. Dziękuję 🙂

 

Dlaczego panowie nie proszą i nie tańczą?

Uprzedzam: nie ma obrazków. Czytasz ten wpis jak fragment książki, którym zresztą jest : 

Do popełnienia zapisania mych myśli sprowokowały mnie uczestniczki pewnego festiwalu, które były niezadowolone z powodu swojego niewytańczenia i tego, że nie były proszone przez obcych panów, konkretnie: Polaków (nie będę tego komentować, bo to temat na osobny wpis). Kiedy Lechosław Hojnacki wrzucił tłumaczenie świetnego artykułu, uznałam, że Kosmos domaga się mojego głosu w tej sprawie 🙂

Ten wpis skierowany jest do pań.

To one wyrzucają panom, że znowu nie zatańczyli. To one gest przywitania mylą z cabeceo, przez co niektórzy „boją się” witać. To one wyrywają się do nieswojej mirady (na szczęście coraz więcej panów jest asertywnych i skutecznie omija niechciane, nawet najszerzej rozwarte ramiona).

Nie będzie miło.

Od kiedy usiłuję liderować, mam dla panów więcej zmiłowania w sercu i doskonale rozumiem, dlaczego z nieznanymi partnerkami wolą nie ryzykować tańca. Na maratonach, gdzie przyjeżdżają po to, by tańczyć do upadłego, też zaczynają od tych ulubionych, których na co dzień nie mają. Albo tańczą w gronie, w którym przyjechali – i wolno im. Poza tym tych nieznanych potencjalnych partnerek jest na tyle dużo, że jeśli pan zdecyduje się poprosić (część panów w ogóle przyjeżdża po to, żeby zaznać nowych abrazos, a część poprzestaje na tych znanych, spotykanych okazjonalnie), wybiera według swoich przeróżnych kryteriów – i też wolno mu je mieć.

Różne miejsca i sytuacje.

Warszawa i Kraków mają opinię miast, w których miejscowi panowie nie proszą. W Warszawie gospodarz jednej milongi słabo dba o gości (i pandemia niewiele go nauczyła, dlatego dobrze tańczący bywają tam rzadko), drugiej – ma swój dwór i swoich gości, reszta gdzieś tam się plącze przy okazji. Więc na obecnych warszawskich milongach jest różnie. Kraków – raz tylko byłam na bardzo kameralnej milondze (plus jeden maraton i jeden festiwal), która była bardziej towarzyską posiadówą niż tanecznym spotkaniem. Ja byłam zadowolona ze wszystkich krakowskich imprez, ale koleżanki narzekają.

Gospodarze milong to osobny temat. Każde wydarzenie ma swoją energetykę. Warszawa i Kraków „cieszą się” opinią miast, gdzie na milongach obce panie nie potańczą. Kraków co i rusz miewa spore imprezy. Krakusy w Warszawie ze mną nie tańczą. Wolno im. I mnie wolno do nich nie jechać.

Nie ma musu!

Warto to zrozumieć. Jeśli idziesz na milongę/jedziesz na event z nastawieniem, że „zapłacone, się należy” (cytat z polskiego filmu) – to najczęściej będziesz rozczarowana. Ci z dłuższym tangowym stażem przychodzą NIE po to, żeby hurtowo tańczyć, a po to, żeby się spotkać z lubianymi ludźmi. Stąd posądzenie o kliki i koterie. Kiedyś tego też nie rozumiałam, bo nie rozumiałam, na czym polega socjalność tanga. Tak naprawdę NIE polega na tym, że „każdy z każdym”, tylko na tym, że jest społeczność, są pewne zasady i wolność wyboru, kiedy i z kim. Nie mogę mieć tysiąca osób blisko, to nierealne. Dlatego pozwalam też innym nie mieć mnie blisko siebie.

Im dłużej jest się w tangu, tym więcej osób się zna, więc ta strefa socjalna siłą rzeczy poszerza się. Fajne relacje buduje się przez dłuższy czas i ostateczny kształt nadają im obie strony. Tak jest w życiu i w tangu. Z kimś może mi być po drodze, a z kimś nie. Albo może przestać być. A potem zacząć. Ot, dynamika. Jak w życiu, tak w tangu.

Dlaczego nie proszą?

Najczęstszy powód: bo nie chcą. Po prostu. Ale już to „niechcenie” ma kolejne powody. Niektóre leżą w Tobie, część nie ma z Tobą nic wspólnego.

Myślisz, że umiesz.

Ocho, giro i krok do boku – to są trzy elementy (według mojego nauczyciela, do którego mam zaufanie), po których widać, czy tanguera „umi”. Jedna ze sfrustrowanych Niemek (że Polacy jej nie prosili) napisała, że nie prosili świetnych tanguer, bo są 60+ (czy nawet 65+), a ona tańczy od 35 lat.

Otóż można dreptać po parkiecie od czasów Złotej Ery i robić to słabo. Estetyka tanga się zmienia. Posiadanie przekonania o byciu świetną tanguerą najczęściej nie ma pokrycia w rzeczywistości (u panów wysokie poczucie samoz…ści też rzadko idzie w parze ze stanem faktycznym). Te naprawdę świetne tanguery ciągle coś w swoim tangu poprawiają. Te przekonane o swojej świetności dorabiają teorie do wszystkiego. Także do tego, czemu nie tańczą. Bo wiek. Bo brak mini czy dużego dekoltu (w dojrzałym wieku te braki są absolutną zaletą).

Jeśli świetnie tańczysz, masz lat 70 i znajomych – potańczysz. Także z nowymi, kiedy spodoba im się to, co zobaczą na parkiecie.

Wierzgasz.

Aktywne tańczenie a swobodne hasanie to dwie różne rzeczy. Ponieważ mam (skromny, ale jest) warsztat jako prowadząca, uważam, że mogę się w tej kwestii wypowiedzieć. Osoba prowadząca kontroluje przestrzeń, na niej spoczywa odpowiedzialność bezkolizyjnego tańczenia, dlatego samowolne wierzganie i hasanie osoby podążającej jest nieznośne. Ja jako mało doświadczona w prowadzeniu, niestety strofuję („Nie wierzgaj!”). I zwykle dziewczyny próbują coś z tym zrobić, na miarę swoich możliwości. Doceniam. Ostatnio mi się trafiła dyskutantka… Że są panowie, co lubią… Tak, ją jako osobę, więc czasem zatańczą, ale wierzgania nie znoszą (wiem, bo o tym mówią, tylko niestety nie tym wierzgającym, a szkoda. Gdyby wiedziały, miałyby szansę się ogarnąć).

Brak tangowej pokory powoduje brak rozwoju.

Najgorszy nieogar własnego ciała, z jakim miałam do czynienia, należał do pewnej specjalistki od jogi. O mamusiu… Galareta mało zsiądnięta, bez własnych granic… Miałam wrażenie, że muszę pilnować, żeby się nie rozlała… Brak świadomości followerki, co czyni jej ciało, jest dużym dyskomfortem dla osoby prowadzącej.

Jesteś jak szafa gdańska.

Trudno Cię ruszyć z miejsca. Co ciekawe, nie jest to wcale zależne od masy ciała. Lider prowadzi, podążająca podąża, ale nie może być tak, że jest jak senna ryba w butach z betonu. Potrzeba siły, by ruszyć. A tango nie polega na sile, tylko na precyzji. I to NIE jest PRAWDA, że dobry partner tak poprowadzi, że wszystko się zatańczy. Dobry partner przestanie się siłować i pozostanie przy tym, co gdańska szafa w miarę da z siebie wykrzesać. Przerywanie niedobrej tandy (przez kobietę i mężczyznę) lub jej nie przerywanie z różnych względów to osobny temat.

Wieszasz się.

Po tandzie z Tobą boli go kręgosłup, kolana, dusza… Znam przypadek, gdzie chłop 120 kg został uszkodzony przez kobitkę niespełna 60 kg. Obydwoje nie umieli, ale to inna sprawa. Tutaj należy wspomnieć o prawej dłoni podążającej: otóż różne są upodobania co do tego, jak followerka powinna/nie powinna nią pracować. Są panowie, którzy nie chcą jej czuć, a są tacy, którzy lubią, bo wtedy czują większe uziemienie. To, czy jesteś dobra, wychodzi także przy robieniu ocho, które potrzebuje dynamiki z ciała, a nie z ręki. 

Nie lubi Cię.

Ta kategoria odnosi się do lokalnych milong. Mnie w warszawskim środowisku wielu nie lubi. Wolno im. Paradoks: ja niektórych lubię, tylko nie zgadzam się na pewnego typu zachowania. Nie ze wszystkimi, których lubię, chcę tańczyć. Dlatego nie mam problemu z tym, że ktoś może nie chcieć tańczyć ze mną. Moje wypisywanki przynoszą mi tyle samo zwolenników co przeciwników. Część podobno się mnie boi. Trudno! Ja lubię odważnych mężczyzn, w obszarze tanga i życia stojących w męskiej energii Yang (działanie i sprawczość).

Za agresywne perfumy.

Dziewczyny! Nawet nie wiecie, jak często faceci obwąchują nas potajemnie, zanim zatańczą! Lepiej mniej się napsikać niż przedobrzyć. Jeżeli ciągle używasz tych samych perfum, tracisz na nie wrażliwość węchową i możesz przesadzić. Rodzaj zapachu to też indywidualna sprawa. I w życiu, i w tangu o wiele lepiej działa zapach, który swoją intensywnością nie razi otoczenia.  

Nie ta stylizacja.

Starsze, przyszarzałe panie narzekają, że są przezroczyste. Ale są starsze panie noszące się elegancko i z klasą. Znacząca część panów lubi odkryte plecy i mocny negliż niezwiędniętego ciała. Ale są też tacy, którzy nie chcą dotykać mokrej gołej skóry obcej kobiety albo czuć jej sutków. I wcale nie ma tych panów tak mało. Więc on może nie tańczyć, bo nie jesteś młoda, chuda i goła, ale może też nie chcieć tańczyć, bo jesteś zbyt goła – nawet jeśli jesteś młoda i smukła.

Tak mi się skojarzyło, że sutki bez stanika to jak penis w zwodzie… Wszystko schowane, chociaż czuć i często widać.

Czasami masz jakiś element garderoby, który go odstrasza. Albo styl, który nie dodaje Ci szyku. Panowie zwracają uwagę na dwa rodzaje naszej odzieży: na ten, który im się podoba i na ten, który im się nie podoba. Znam tylko jednego mężczyznę, który w szczegółach zwraca uwagę, jakie dziewczyny mają sukienki. Kreacje pań omawiają inne panie i „wymyślne” szmatki stanowią niezły temat do żartów. Prawda jest taka, że przebieramy się dla siebie, nie dla mężczyzn. Wiem, bo sprawdziłam i w relacji z Gryfa opisałam. Im się albo coś podoba, albo nie. 

Płeć męska to wzrokowcy (żeńska zresztą też! Wolimy elegancko ubranego, pachnącego boga tanga  niż nieświeżego pana Henia w wiszących portkach, który na parkiecie nas przestawia i poucza). Mój Osobisty Nadworny Konsultant do Spraw Wszelakich mówi, że wybiera te z nas, które przyciągną jego wzrok czymś, co w kobietach lubi i co mu się podoba. Co to jest? To Jego tajemnica.

Kładziesz rękę nie w tym miejscu.

Na przykład na karku. Nie każdy mężczyzna chce być tak dotykany przez obcą kobietę. W tangu istnieją granice, o których napiszę osobno. Oczywiście: każdy ma je indywidualnie ustawione, ale pewne ogólne – jeśli chce się zdrowo funkcjonować – warto zachować. Pewne gesty warto zarezerwować dla bliższych relacji niż tylko te parkietowe.

Położenie dłoni na karku obcego mężczyzny przez wielu panów (i ich życiowe partnerki) jest odbierane jako przekroczenie granicy, więc jeśli masz taki zwyczaj, to wiedz: ten, który tego nie lubi, a zauważy, że robisz to każdemu – będzie Cię unikał niezależnie od twojego tangowego warsztatu. A ten, co lubi, przybiegnie.

Tańczysz za mało sensualnie.

A on tego szuka. I nie chodzi o prowokacje seksualne, tylko o kontakt, flow, muzykalność i dialog na ten sam temat. Często w tangu widać dwa monologi… Zatem jeżeli on widzi, że trzeba Cię przestawiać, albo kolega mu o tym powie lub się raz natnie – nie będzie z Tobą tańczył. Na maratonach widzę, że kiedy fajnie mi się zatańczy z Włochem czy Hiszpanem, kolejni potrafią mnie znaleźć. Nie są telepatami, w tłumie często trudno odnaleźć ulubioną partnerkę, a co dopiero wyłowić obcą. Jednak to się dzieje. Po prostu panowie wymieniają się uwagami. Tak jak my hehe.

Tańczysz zbyt seksualnie.

A on ma partnerkę życiową i nie szuka przygód. Więc kiedy jeździsz po nim biustem bez stanika w momentach, w których wcale nie ma rolla (bajdełej: dobrze zrobiony roll nie jest ocieraniem), albo kładziesz rękę nie w tym miejscu – u amatora tangowego ocieractwa znajdziesz aprobatę. U tych, co nie tego chcą, nie. Na dodatek jeśli nie podobasz mu się fizycznie, na pewno drugi raz nie przyjdzie.

Wzrost.

Są partnerzy, którzy umieją z każdą. Są też tacy, którzy nie lubią za niskich/za wysokich. Po prostu. I tu akurat nie chodzi o Ciebie, a o niego. Ma prawo lubić lub nie, chcieć lub nie.

Woli młode, chude i gołe.

I wolno mu. Jeśli jest to jego kryterium – tak ma, po to przychodzi, to dostaje. I ma do tego prawo. Ale są tacy, którzy z gołą nie zatańczą (z tą bez stanika też nie), a takiej ocierającej się drugi raz nie poproszą, bo nie tego w tangu szukają. Lecz są tacy, którzy wypatrują gołych i bez stanika. I wolno im! Bo dostają przyzwolenie. Z drugiej strony: jest taki jeden, który ciągle ma na parkiecie wzwód i tak prowadzi, żeby dziewczyny „się zaplątały”. Szkoda, bo tańczy fajnie, ale ja nie po to wychodzę na parkiet, żeby się potykać o obcą belkę.

Snob.

W jednym miejscu z tobą tańczy, w innym nie, bo uważa, że nie wypada i poluje na lepsze – według jego kryteriów. Więc masz wybór: tańczyć z nim w tym jednym miejscu? Czy wysłać do diabła? Albo tańczy z Tobą, kiedy nie ma tych ulubionych, a jak są, to już nie. Tak ma, a Ty znowu: masz wybór: tańczyć z nim, kiedy on chce, czy odesłać z kwitkiem.

Tak, wiem, że są panie, które chcą tańczyć z kimkolwiek. No to mają kogokolwiek albo nikogo.

Zmęczony.

Po prostu. Przyszedł, bo nie chciał siedzieć na kanapie samotnie lub z żoną. Nie chce mu się. Ale patrzy. Wiele pań dziwi się, że panowie są, ale nie proszą, to po co przyszli? Po różne rzeczy, ale nie po taniec z Tobą.  

Nie ta muzyka.

Tak w ogóle – więc nie tańczy. Albo Ty mu do tej muzy nie pasujesz. Bo np. lubi z tobą valse, ale kiedy je grają, jesteś już zajęta. A tango woli z kimś innym. Czasem TDJ tak gra, że pan woli udać się do baru. 

Nie ten parkiet.

To akurat bardziej czują pivotujące się dziewczyny, ale dla niektórych leaderów ma to znaczenie. Ja uważam, że dobry prowadzący dostosowuje swoje propozycje do tego, co followerka może zrobić bez stresu, zarówno jeśli chodzi o jej poziom, jak i parkiet. I jeśli jest popołudniówka nad basenem, gdzie podłoże jest antypoślizgowe, to partner NIE prowadzi pivotów! A jeśli prowadzi, to nie rób, dziewczyno, bo będziesz miała zmasakrowane kolana i stopy.

Nie ma nastroju.

Na taniec. Ale chce być wśród ludzi, w muzyce, chce być ot tak. Może pogadać, a może tylko posłuchać i popatrzeć. Albo napić się. Bywa.

Nie zauważył Cię.

Lubi z Tobą tańczyć. Na większości imprez tańczycie. Ale… jesteś w innym końcu sali, na parkiecie tłok… Ty go dostrzegłaś, ale on Ciebie nie! Na dużych imprezach naprawdę łatwo jest kogoś przeoczyć. Chyba że się umówicie, Ty chcesz go znaleźć albo on Ciebie. Niestety doświadczenie mi pokazuje, że na każdej imprezie jest tyle dobrze tańczących dziewczyn, że nawet jeśli chciałby z Tobą, to łeśli się nie napatoczysz, łatwo zadowala się kim innym. 

Jest zajęty w towarzystwie, które lubi.

Więc nie widzi twojego cabeceo i nie zastanawia się, czy mu w danym momencie pasujesz. Jeśli Cię nie zna, aspekt wzrokowy ma znaczenie (nie u wszystkich, ale u większości). Wyłowienie mężczyzny z grupy jest trudne, ale nie niemożliwe. Kobiety często krępują się aktywnego cabeceo, uważając „gapienie się” za uwłaczające (bez sensu, ale to inny temat). Czasem pan niedowidzi i z odległości większej niż 5 metrów nie wie, co się dzieje. Dlatego czasami, jeśli mam wenę i chcę zatańczyć z konkretnym upatrzonym, staram się znaleźć w jego polu widzenia. Po prostu.

Towarzystwo siedzące ze sobą i bawiące się głównie we własnym gronie jest tą kliką i koterią, towarzystwem wzajemnej adoracji. Siedzą razem, tańczą ze sobą, nie są otwarci. Jeśli jest to kilka osób – no to jest kilka osób. Jeśli cała milonga jest koterią – rzeczywiście nie potańczysz. Ja też nie.

Takie biesiadowanie na milondze uskuteczniają głównie ci, co byli w Buenos i zobaczyli, że dla Argentyńczyków milonga jest przede wszystkim spotkaniem towarzyskim, na pierwszym planie jest wspólne jedzenie i picie, a taniec jest drugorzędny. Są tacy, których rażą takie pseudoargentyńskie zachowania, ale cóż, wolno im.

Co można zrobić?

Jeśli masz upatrzonego partnera i się znacie – idź się przywitać. Jeżeli lubi z Tobą tańczyć, to zwykle wystarcza. Jeżeli nie wystarcza, to znaczy, że… Są różne opcje. Idź się przywitać, ale jeśli on nie rwie Cię na parkiet, daj spokój i odejdź z godnością. Nie, to nie.

Było tak fajnie, że boi się „skwaszenia”.

Ojjj… Niektórzy panowie mają ego napompowane, niektórzy mają delikatne. I to delikatne nie chce pozwolić, by pan wypadł gorzej niż poprzednio. Serio. Dlatego czasem rezygnuje. Nie poprosi, zwłaszcza na tej samej imprezie. Woli hodować pamięć o tej jedynej wyjątkowej tandzie…

I to nie jest ściema.

Było za fajnie.

Spotkałam się z taką sytuacją: „Było mi z tobą za dobrze. Boję się, że popłynę…”. Można by rzec: bajerant. Pewnie tacy też są. Ale rozmawiałam kiedyś z moim Czytelnikiem, który nie mieszka w Polsce, i on powiedział: „Nie wyjeżdżam na tangowe wyjazdy, tańczę zachowawczo z nieatrakcyjnymi kobietami, bo mam żonę i dzieci, a znam siebie i boję się, że mógłbym odlecieć. Dlatego tango tak, ale pod kontrolą”.

Niektórzy szukają zatracenia w braku kontroli i jeśli przenoszą to poza parkiet, to… inna historia. Jak mówi nasza warszawska MM: „W tandę się wchodzi i się z niej wychodzi”. Kobiety pod tym względem szybciej się zatracają i potem cierpią, ale o tym napiszę w książce pt. „Tangowe obyczaje”, którą już zaczęłam…

Nie jesteś partnerką pierwszego wyboru.

Są kobiety bez rankingów, tańczące ze wszystkimi, jak popadnie. Jednak większość doświadczonych tanguer ma tancerzy pierwszego wyboru, drugiego, na rozgrzewkę, na tandę charytatywną… I oni też tak mają. Jeżeli się to w tangu zaakceptuje, nie ma rozczarowań. Bo zmienić się tego nie da. Powtórzę jeszcze raz: w socjalności tanga nie chodzi o to, że każdy z każdym, tylko o to, że można, kiedy się chce. A jeśli chęci nie ma, to nic na siłę.

Zatańczył jednego wieczoru, drugiego nie.

A musiał? Oczekiwanie tego jest dziecinne. Było fajnie, ale może na drugi wieczór ma inny pomysł. Ty znajdź swój. I owszem, też miewam takie momenty (coraz rzadziej, ale jednak), że sobie myślę: WTF? Ale już się nauczyłam nie zawracać sobie głowy czymś, na co nie mam wpływu. Zdarzyła się taka milonga, na którą przyszedł obcy (chyba cudzoziemiec). Popatrzył przez dwie czy trzy tandy, a potem po kolei zatańczył ze wszystkimi słabszymi partnerkami, starannie omijając te lepsze i atrakcyjniejsze wizualnie. WTF? Nie mam pojęcia, ale taki miał klucz.  

Nie zna Cię.

Jako (trochę) prowadząca powiem: boję się ryzyka tandy z dziewczyną, której nie znam. Z powodów cielesnych: jeśli będzie mi z nią źle, moja dusza będzie cierpieć. Bywa, że pan jest nieśmiały i dopóki z Tobą nie pogada, choćby chwilę, nie zatańczy. Spotkałam się z tym nie raz. Sytuacja niedawna: pan się dziwi, że do tej pory nie tańczyliśmy. Mówię mu, że starannie omijał mnie wzrokiem. A on na to, że się bał… I nie był początkujący, a świetnie tańczący.

Nie było Cię w okolicy.

Wielu panów prosi tę, która stoi/siedzi blisko, którą ma pod ręką. Dlatego jeśli mi zależy na zatańczeniu z kimś, staram się znaleźć w jego polu widzenia. Na dużych imprezach wymaga to więcej wysiłku. Stąd kłęby pań w drzwiach i wszędzie tam, którędy prowadzi męski szlak. Ja w tych kłębach rzadko się kłębię, bo najczęściej mi się nie chce, ale jest to wypracowany sposób przez łowne panie.

Tańczył i przestał.

Kilka milong/eventów z rzędu. I nagle nic… Powody są różne. Jeśli stało się to w krótkim czasie, to może mu się odwidziało. Jeśli w dłuższym, to może uznał, że się nie rozwijasz i nie jest już mu z Tobą wygodnie. Albo próbował się z Tobą umówić, a kiedy dotarło, że nic z tego, to dał sobie spokój także z tańczeniem (a tak, osobiście przeżyłam to wielokrotnie, zwłaszcza na początku mojej tangowej drogi). Tangowi uwodziciele to osobny temat.

Balans.

NIE załatwia wszystkiego. Jeśli leader oceni, że z siedzących pań żadna mu nie odpowiada (do tej muzyki, wzrostem, tak w ogóle itd.) – wychodzi z sali. Dlatego czasem odnosi się złudne wrażenie, że jest więcej kobiet. A chodzi o to, że nietańczące siedzą, a panowie są bardziej mobilni. Organizatorzy czasem nie zdają sobie sprawy z tego, że dziewczyny chcące wziąć udział w jakiejś imprezie stosują różne sztuczki, z oszustwem włącznie, ale o tym napiszę kiedy indziej.

Nie proszą Cię?

Zechcesz, to po przeczytaniu wyciągniesz wnioski. Co możesz zrobić, żeby zaczęli Cię chętniej prosić? Ja bym zaczęła od prywatnych lekcji u DOBREGO nauczyciela. Zwłaszcza, jeżeli masz przekonanie, że świetnie tańczysz.

Bez techniki, ale z wyglądem cieszącym się powodzeniem u panów – dziewczyny tańczą i nie ma co ściemniać, że jest inaczej. Z techniką bez wyglądu dasz radę. Dłużej to potrwa, ale powoli rozszerzysz grono tych, którzy będą lubili z Tobą tango.

I technika, i wygląd to coś, co można poprawić. „Chcę, żeby tańczyli ze mną dla mnie, a nie dla mojego wyglądu” – czasem słyszę. Jeśli umiesz sobie zbudować takie grono, to ok. Jeśli nie, łatwo nie będzie.

Na zakończenie.

Znam kobiety, które wdzięczą się do mężczyzn i na niektórych to działa, innych zraża. Znam takie, które panów nadmiernie komplementują i jedni puchną z dumy, drudzy są zażenowani ich zachowaniem. Niektóre starają się zaistnieć na różne sposoby – czasem działa. Ja wiem jedno: te kobiety, które chcą tańczyć, robią to. Ich skuteczność polega NIE na oczekiwaniach wobec panów, że będą prosili, a na dobranej strategii możliwej przez nie do zrealizowania.

Jeśli uważasz ten wpis za przydatny, możesz go udostępnić, przesłać znajomemu, a mi postawić kawę klikając TU

Moje książki zamówisz poprzez wiadomość wysłaną TU 

Tango Barocco summer 2021 – Żagań

Żagań.

Miasteczko na końcu świata. A w nim zamek. Raz w roku, w końcówce lipca, tangowo rozkwita. Przez cztery dni! Smaczki socjalno-plotkowe zamieszczam na końcu. Ale! Jeśli chcesz pojąć wszystko (np. sprawę krzeseł) – najpierw przeczytaj mój wpis o Biedrusku, następnie o Gryfie.

Pre.

Ponieważ z Warszawy mamy daleko, przyjechałam z „moją dziewczyną” już w czwartek, na pre milongę. Fota z drogi.

Ale najpierw trzeba było się spakować.

I wziąć udział w konkursie na zdjęcie z trasy. Konkurs wygrałyśmy, jak wszyscy.

Nie, to nie Minnie tak urosła, ale psinka bardzo nas kochała.

Co z beforką?

Dojechałyśmy. Było sporo ludzi, znajomych i nie. Milonga w sali Kryształowej, czyli na piętrze, tętniła tangowym życiem. Wytańczyłyśmy się.

Śniadaniówki.

Od 10.00. do 12.00., pod dowództwem Anny Pietruszewskiej.

Nooo… Pietruszka na śniadanie to już wyrobiona marka. W piątek było gęsto.

Pietruszka zagrała mój ukochany utwór, który kojarzymi się z romantycznym spacerem w parku… Dziewczyna w kwiecistej sukience… I on… Romantyczny… Zakochany… I letni deszcz… I zdarzyło mi się tę tandę zatańczyć z wrażliwym tangowo partnerem. A znam takiego, który ten utwór nazwał maszerowaniem emerytów, ale jakby był w tym parku ze mną…

Popołudniówki.

Zwykle są najfajniejsze. Tu – jak dla mnie, ale to moje osobiste odczucie – jedna była muzycznie mega, reszta mnie nie niosła. Gusta muzyczne są tak różne… Tylko że dziwnym trafem okazuje się, że ci, z którymi lubię tańczyć, mają ten gust podobny i jak nie niesie, to sobie idą.

Noce.

W tym roku i aura i temperatura były łaskawe. Parkiet na dziedzińcu powiększony ponad dwókrotnie (rok temu był mały nie z winy organizatorów). Parkiet w sali na piętrze taki sam. Śliskość parkietu dolnego była spora, ale moim zdaniem bardziej do ogarnięcia niż rok temu. Albo ja lepiej tańczę, bo chodzę na privy do świetnego nauczyciela. W każdym razie – tańczyło mi się dobrze. Parkiet górny – włodarze chyba czymś go wypaćkali, bo było lepko, ale organizatorzy zaradzili.

Po nuevo, czyli alter w pierwszej części nocy, druga część, tradycyjna, przenosiła się do sali.

Nocne milongi były gęste. Towarzysko i tangowo.

I to koniec fot, bo noc jest ciemna, a ja jutro do Ustronia. Dalej tylko tekst, bez obrazków. 

Koncert.

W sobotnią letnią noc nie został na dach wyniesiony koc, tylko zagrali chłopaki z Bandonegro. Zespół całkiem fajnie rozwiązał sprawę cortin: zamiast innych rytmów, jeden z chłopaków opowiadał krótką historię. Bardzo zgrabnie pozwoliło to na zmianę partnera. To naprawdę świetne rozwiązanie.

Pokaz.

Zatańczyli Fatima Vitale i David Samaniego. Były smaczki. Fatima i David prowadzili także warsztaty. Ja nigdy nie łączę intensywnego tańczenia z uczeniem. Ale są tacy, co dają radę.

Organizatorzy.

Michał, Gracja, Rafał. I ich wolontariusze. Cud, miód, ultramaryna. Czasem mnie pytacie, na jakiej zasadzie coś promuję. Zasada jest prosta: czuję, że chcę oraz lubię organizatorów i ich moralność. Tak. To właściwe słowo. Zdarza się im pobłądzić i wrócić na dawną drogę… Ale więcej o tym napiszę w „Obyczajach tangowych”.

Obciach.

Służby operacyjne doniosły, że zdarzył się na bramce, gdzie siedzieli wolontariusze. Przylazł taki jeden i zapytał: „ Wiecie, kim ja jestem?” – czy jakoś tak. Nie wiedzieli, bo dla nich był nikim. Żartować „trzeba umić”. Wiedzieć, kiedy i z kim. Więc żartowniś wyszedł na chama ze stolicy. A to przecież tylko dowcipny słoik.

Atmosfera.

Jest tym lepsza, im więcej osób znasz. Czyli staż tangowy ma znaczenie. Spotykamy się w różnych częściach Polski (kiedyś świata), by się zanurzyć w kontakcie, towarzyskości, abrazo… Pretensje niewytańczonych pań… Na różnych eventach są powszechne. Sorki: nie ma obowiązku. Nie ma musu. Panowie mają łatwiej, bo wiele pań chce tańczyć z kimkolwiek. Oczekiwania zawsze prowadzą do rozczarowań. Ale to inny temat.

Atmosfera – jak dla mnie i „mojej dziewczyny” – super. I nie dlatego, że wszystkich znamy, bo tak nie jest. Dlatego, że poznajemy nowych ludzi, czyli miejsce sprzyja.

Poziom tanga.

Po to jadę. No dobra: miałam ze dwie tandy charytatywne, ale generalnie mówiąc za siebie: było dobrze jakościowo. Było wariactwo. W pewnych abrazos było nieoczekiwanie fajnie. Ale wiadomo: na tyle jest udana impreza, na ile dobrze się bawisz. Dla mnie było super.

Bufet.

Był! W różnych wersjach.

Pitnych. Skorzystałyśmy.

Deserowych. Miałyśmy chapsnąć, ale jakoś zapomniałyśmy.

Obiadowych. Było pysznie.

Ciuchy.

Były buty, były kiecki Bogny Kolod. Ale! Tango Barocco ma swoją linię produkcyjną!Topy, bluzki, t-shirty, torebki, szlafroki… Szlafmyc nie mają. I gaci.

Willa Park.

Główne miejsce zakwaterowania. Roszczeniowcy – precz!! Tam trzeba wyznawać zasadę tao, z którą zaznajomiła mnie moja tangowa córka Monika:

Pośpiech Upokarza.

O tak. Tam nie da się szybko. Chyba że ma się pewien sposób…

Pokoje.

To jeden wielki sajgon. Ale… Miałyśmy Elę Musiał, załatwiła elegancko.

Krzesła.

Temat drażliwy. Chyba dlatego Rafał K. łaził i je ustawiał pod linijkę, a ja patrzyłam. Z żadnym nie biegałam! (Nie wiesz, o co chodzi – przeczytaj wpis o Biedrusku). Ale on łaził i poprawiał… A ja patrzyłam… Chyba je mentalnie przestawiałam, bo on ciągle poprawiał! A potem przyszli ludzie i sobie je całkiem inaczej pobałaganili. Ale! Jak powiedziała Gracja: „Przez chwilę ma być perfect”. Ta chwila była bardzo krótka, bo jak po ustawianiu sobie szli i ze mną gaworzyli, to za ich plecami ludzie już bałaganili…

Social.

Cały urok wyjazdów. Dzieje się! Towarzyskość. Koleżeńskość. Flirty. Uwodzenie. Możesz przyjąć lub nie. Możesz dać lub nie.

Kandydaci na mężów „mojej dziewczyny”.

Ponieważ Beatek coraz intensywniej rozbudowuje listę, a ja zajmuję się jej aktualizacją, informuję, że jest kolejka. Co prawda pierwszy z listy został zdyskwalifikowany i na to miejsce wskoczył czwarty, ale jest przed nami Ustroń, więc będzie dynamicznie. Mój życiowy doradca podpowiedział, żebym pytała, ile który wielbłądów oferuje. W końcu to „moja dziewczyna”! Więc, chłopaki, szykujcie propozycje, bo piękne słówka nie wystarczą!

Gryf Tango Marathon VIP Edition

Było świetnie!
I właściwie nic więcej mogłabym nie pisać, bo jak kto nie był, to jego strata.
Ale lubię, więc nie odmówię sobie, o!

Atrakcje dodatkowe i bardziej osobiste przygody opisuję pod koniec, więc zrób sobie herbatkę albo co tam lubisz i zarezerwuj ten czas na podróż ze mną…

Szczeciński Gryf Tango Marathon 2021 odbył się pełną parą. Było nas ponad 150 osób, ponad połowa to cudzoziemcy, głównie Berlin i Hamburg. A jak wiadomo, tam mieszkają Argentyńczycy, Chilijczycy, Turcy… Nie zabrakło Hiszpanów, Włochów, Holendrów, był Amerykanin, Duńczyk, byli Szwedzi różnych narodowości… 😀 

Zawsze w połowie lipca!

ZAWSZE. Czyli w roku 2022 – patrzymy w kalendarz – Gryf odbędzie się 15 – 17.07. I wszystko jasne: zaznaczamy czerwonym kółeczkiem i kupujemy bilety na samolot. Mam nadzieję, że tym razem, niezależnie od wymysłów dumaczy od zagrożeń, organizatorzy nie będą się czaić do ostatniej chwili i ogłoszą wcześniej. Ja za bilet w dwie strony płaciłam 470 zł (gdyby Monika się posłuchała i kupiła, jak mówiłam, dzień wcześniej, płaciłybyśmy po 350 zeta. Tak, tym razem nie byłam z „moją dziewczyną”, bo na termin Gryfa nałożył się obóz w Jarnołtówku, bardzo zresztą fajny. Już poinstruowany, że za rok termin ma być inny, a południe Polski, świetnie tańczące, ma się stawić w Szczecinie!).

Organizatorzy.

Pisałam o nich w zapowiedzi i nie zmieniam zdania. Dorota i Adrian Grygierowie oraz Gracja i Rafał Kołodzieczykowie nie zepsuli się.

Szefowa wszystkich szefów instruowała młody maratonowy narybek, jak z godnością się witać. 

W teamie były jeszcze Margarita Bessas i An Tang (nicki fejsbukowe), które dbały o miłe powitanie i całą resztę. Krysia Kun też.

Ludzie.

Niektórzy tylko stęsknieni, inni wygłodniali (ci nie tańczący w pandemii). Maratony mają to do siebie, że jeżdżą na nie ludzie chcący tańczyć.

Doświadczenia nabiera się z każdą kolejną taką imprezą. Nawiązuje się coraz więcej znajomości.

I tak jak na początku najważniejsze jest, by tańczyć, tak z czasem stawia się na jakość i docenia się socjalny wymiar tanga.

Kliki i koterie – nie tu.

Niektórzy mówią, że w tangu są. Rzeczywiście bywają. Ale nie zawsze. Czasem jakaś grupa bardziej trzyma się ze sobą, bo po prostu na co dzień się nie widuje i taka trzydniówka jest okazją nie tylko do tańczenia, ale także żartów, wygłupów i spędzenia wspólnie czasu. I zjedzenia kolacji. Jedzenie było smaczne i sprawnie podawane, mimo kolejki. 

Niektórzy lubią zmieniać miejsce i siadają w różnych częściach sali. Ja wolę mieć swoje, najlepiej jedno i to samo przez całą imprezę. Wtedy ten, co chce, łatwo mnie znajduje. Poza tym lubię mieć torebkę, szal i buty na/pod moim krzesłem. Lub fotelem 😀 

Premilonga.

Jak to pre: odbyła się w czwartek w hotelu Vulcan. Monika chciała na nią przybyć i zostać do poniedziałku, ale ja mam maratonowy lipiec, co weekend coś, więc wiedziałam, że piątek – niedziela wystarczą. Nooo Monia, dziękuj Matce, bo gdybym się na to zgodziła, to byś się zatańczyła na śmierć i żywa do męża nie wróciła!

Na premilondze grał Darek Bekała, szczecinianin, znany i ceniony w djskim świecie. TU obejrzysz, jak było.

Piątek.

Zaczął się krótkim warsztatem: wprowadzeniem do chacarery, prowadzonym przez Ulę i Chucky’ego ( w sobotę prowadzili warsztaty z folkloru).

Maratonowe granie rozpoczął Francisco Saura: wielbiciel romantycznych tang. Film może mieć wyciszony dźwięk, taki fejs.

Następny set należał do Santiago Buonomo, Urugwajczyka, który wrósł w Polskę dzięki miłości do tanga i kobiety. Mówi po polsku! I to jest imponujące. Jeszcze niedawno nie znał ani słowa… Znam cudzoziemców będących tu od dwóch dekad i nie umiejących porozumieć się na podstawowym poziomie. Szacun.

Piątek to taka maratonowa noc, w czasie której witasz się ze znajomymi i tańczysz głównie z nimi: żeby się roztańczyć, bo się nie widzieliście, bo jesteście stęsknieni swojego abrazo… Oczywiście nie tylko, z nieznajomymi tez się tańczy, ale piątek jest taki bardziej znajomościowy. Więc siedzisz, rozmawiasz, pijesz różne napoje z gryfowych naczyń…

Królewski zakątek.

Nie mamy z carycą Anną zdjęcia w naszych fotelach… Ale to za chwilę.

Przyjechałyśmy z Moniką po 21.00. i kiedy wkroczyłyśmy, Pietruszka & company okupowali królewski zakątek (w przyszłym roku zamawiam tę miejscówkę!): dwa okazałe fotele (w sam raz dla carycy i królowej) oraz kanapę (tu następowała dynamiczna zmiana zasiadaczy).

To było doskonałe miejsce! Na uboczu, ale w gruncie rzeczy dobrze widoczne. Wprost stworzone zarówno do biesiadowania i towarzyskich pogaduszek, jak i bezproblemowego cabeceo, nawet z drugiego końca sali. Dorota, Szefowa szefów, przyszła do mnie na początku zatroskana, że tak siedzę z boku… To był doskonale wygodny bok!

Sobota

Szczecin jest jedynym tangowym miastem na świecie, do którego przybywam i znajduję przestrzeń na coś poza tangiem: obiad rodzinny (mam tu dwie siostry cioteczne z rodzinami, dwie starsze ciocie i chrzestnego, też już nie młodzieniaszka) i spotkanie ze szczecińską czarodziejką Eleną.

Elena zamierza zacząć tańczyć tango. Już nie mogę się doczekać, jak zobaczę rozdziawione oczy i buzie naszych wiecznych tangowych kawalerów z ciągłych odzysków… Jak będą się wokół niej uwijać… Prężyć bardziej lub mniej wątłe torsy… Wciskać stare, wytarte przez inne kobiety bajery…

Po spotkaniach pobiegłam na popołudniówkę.

Grał Michał, który kiedyś był Zorro, teraz ściemnia, że jest El Monje… Taki ma okres w swoim graniu, że to kolejna impreza, na której wyrywa ludzi z butów. No dobra, tańczą w, ale jakby nie mieli, tańczyliby bez, bo przy puszczanej przez niego muzie usiedzieć się nie da. Rozgrzał parkiet do czerwoności. Zagrał taką tandę… że dostał brawa za poszczególne walce i za całość. Wymusiliśmy na nim bis.

Ja już byłam wytańczona.

A tu wieczór dopiero nadchodził…

I rozpoczął go, tak jak w piątek, Francisco Saura, po nim konsolę przejął Luis Cono.

Co to się działo… z krzesłem w tle hehe…

Gracja powiedziała, że zakazuje mi ruszania tego przedmiotu. Chociaż tu akurat nie latałam z krzesłem, a z fotelem… Ale tylko trochę i nie na eleganckiej kolacji, więc przesadza!

Rozmowy odbywały się w różnych konstelacjach fizycznych… Krzesło dało radę!

O północy wjechał tort.

A ja wskoczyłam na krzesło, żeby to filmowo udokumentować. I będzie film! Ale nie teraz. Bo Barocco przede mną, a walizka nie spakowana…

Powyżej fota z Gryfa 2020. Tym razem nie pozowałam do wspólnego zdjęcia, bo nie było na to klimatu i przestrzeni. No i nie było Meg, a jako fotografka tangowych eventów tylko ona rozumie indywidualne do mnie podejście. Meguś, dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość! Jak tylko ta maratonowa nawałnica się skończy, zabieram się za Ciebie!

To jest zdjęcie zbiorowe baj mła. Stałam na krześle 😀 

To nie koniec maratonowych atrakcji. Jak komu mało aktywności tanecznej, to dorzucał fitness 🙂

I streching.

Rysie wpadli, żeby co poniektórych uściskać.

I wydało się: Margarita to największa maratonowa przytulanka!

Nie wszędzie krzesło było kluczowe. Bez niego tez się działo. Na przykład do zabiegów dezynfekcyjnych nie było potrzebne.

Niedziela

To dzień pożegnań, wcześniejszych lub późniejszych. Zagrał Guillermo Monti.

Nie miałam siły zakładać obcasów, na szczęście okazało się, że moje mega zaj…ste adidasy, które córka przywiozła mi ze Stanów, dają radę i nawet pivotować się mogłam. Więc zaliczyłam jeszcze parę tand…

XXI wiek ułatwia cabeceo. Kiedy sobie siedziałam w telefonie, brzdęknął messenger. Dostałam wiadomość:

Tak, wiem: po „b” powinno być „e”… Ale nie czepiam się, przyjęłam 😛 

Tuż po 17.00. zwinęłyśmy się z Moniką na lotnisko, ledwo żywe, ale przeszczęśliwe i wytańczone w dobrej jakości.

Atrakcje dodatkowe.

Było ich trochę 🙂 Na szczęście organizatorzy Gryfa nie wpadają na pomysł, by ktoś rzępolił albo wyjcował. Dla mnie maraton to maraton, a nie cudaczenie. Zwłaszcza że naprawdę nie każdy powinien śpiewać czy grać. Kiedy jadę na festiwal, wiem, że tam wszystko się zdarzyć może (także nieudany pokaz) i wliczam to w bytność. Tu nie ma niebezpieczeństwa łapania się za głowę, zamykania oczu i zatykania uszu.

Rejs statkiem i flash mob

To coroczny punkt gryfskiego maratonu. Djował Adi. Widziałam filmik z flash moba w ubiegłym roku. Oprócz tanga tańczyli takie coś, co miało choreografię i nawet fajnie to wyglądało. Dobrze, że mnie nie było, bo gdyby kogoś podkusiło, żeby mnie na to namówić, to skończyłoby się jak kiedyś na zumbie – ogólnosalową katastrofą: oni w jedną, ja w drugą, a jak chciałam naprawić, to w trzecią, więc oni w czwartą… Jedyny taniec z tych takich, co to jest coś po czymś, który ogarniam, to chacarera, i to tylko w tej podstawowej wersji.

O warsztatach pisałam, że były, TU można podejrzeć.

After Party.

Pietruszka wynajęła boat house i w sobotnią letnią noc zrobiła spęd. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili…

Impreza odbywała się na górnym pokładzie, na który trzeba było wtarabanić się po stromych stopniach jachtowej drabiny. Widziałam, jak niejaki Rafał K. pokracznie się stamtąd starabaniał i stwierdziłam, że ja chyba zostanę imprezować na dole.

Najpierw w ogóle miałam problem z wejściem. W dzień to inaczej wygląda. W nocy czarna toń wody robi na mnie wrażenie czarnej dziury… Która mnie zassie… Więc tak trochę podramatyzowałam, ale w końcu weszłam. I uznałam, że drabina przekracza moje możliwości alpinistyczne.

Na dole zostałam sama i mogłam imprezować co najwyżej ze sobą, o suchej twarzy, bo napoje wzmacniające poczucie samozaj…ści były na górze. Rysio, kochany, był gotów znieść stół imprezowy specjalnie dla mnie. Nie lubię sobą absorbować otoczenia, więc wzięłam się w garść i wlazłam na tę górę.

Warto było. Widoki piękne. Na oświetlone Wały i inne jachtowe imprezy, tylko jednopoziomowe.

Powietrze lekkie i świeże… Tłum… Życie!

Zejście nie było dla mnie tak trudne, mimo że drabina robiła wrażenie.

Trzeba sposobem. Rafał K. tarabanił się przodem, a tyłem się śmiga bez problemu.

I nastąpiło dla mnie kolejne wyzwanie: jak trafić z powrotem na maraton..? Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą, bo doświadczyli hehe… Ale najpierw: jak trafiłam do Pietruszki? Otóż zostawiła mnie pod opieką. Ale ta opieka, jak wychodziliśmy, jakoś tak za bardzo chciała skandalu i tak się z otoczeniem żegnała, jakbyśmy wychodzili razem. To znaczy: wychodziliśmy, ale nie tak, jakby to mogło być zrozumiane. 
Więc nie omieszkałam oświadczyć, że idę do Pietruszki i wracam. 
Z innym mężczyzną, ale to siła wyższa. Otóż
znowu Rysio okazał się kochany, bo po prostu się ze mną z tej drabiny starabanił i mnie na maraton odprowadził. Bez niego czort wie, gdzie bym trafiła. Moją cudownie fantastyczną cechą jest to, że zawsze idę w innym kierunku. Pod prąd.

A potem wszyscy wrócili i tańczyliśmy do ostatniej tandy. Ja już w adidasach i naszło mnie na prowadzenie. Także chłopaków! Ich skład poszerzyłam o Chucky,ego i było super.

W ogóle to była pierwsza impreza, na której tak dużo tańczyło par męsko-męskich i damsko-damskich tylko dlatego, że taka była ochota, a nie brak.

Spacer nadodrzańskim bulwarem.

Noce były piękne i ciepłe. Po czwartej nad ranem zaczynało świtać. Zwykle rozglądam się za transportem, bo po intensywnym tańczeniu nie chce mi się łazić. Ale tym razem było inaczej. Te moje adidasy mają tajemne moce: nie tylko tańczą, ale także regenerują hehe…

Trochę było ludzi, trochę młodzieży w stanie poimprezowym. Minęłyśmy z Moniką dość głośną grupkę. I dziewczynę w emocjach w związku z tym, że jej chłopak coś tam, ale on nie wiedział, że jest jej chłopakiem, no ale ona wiedziała, że jest, tylko nie chciała mu o tym powiedzieć, więc skoro nie wiedział, to siedział z jakąś inną… Cisnęły się na jej ust korale szewskie słowa. I ta oto dziewczyna zawołała:

– Halo, proszę pań!

Byłam ciekawa, czego chce? A ona… nas przeprosiła, że słyszymy jej przekleństwa.

Nie, młodzież nie jest gorsza, niż byliśmy my. Kiedy sobie przypominam moje młode czasy i to, co wtedy było wyprawiane (niekoniecznie przeze mnie), to ci, którzy narzekają na „dzisiejszą młodzież”, albo mają już sklerozę, albo wypierają, albo żyli w bańce i buntują się oraz rozrabiają, kiedy dopada ich druga młodość.

Bardzo dobry pomysł uchwyciłam, warto go przenieść na nadwiślański warszawski brzeg.

Kodeks Dobrego Bulwarowicza. Czad! Jest instrukcja i ludzie się do niej stosują! Nie ma porozwalanych butelek i petów na każdym centymetrze podłoża. Jest po prostu porządnie.

Stroje.

To jest bardzo ciekawy temat, który opiszę w osobnym wpisie.

Doszłam do jednego wniosku: kobiety przebierają się dla siebie. Faceci często na to narzekają: „Zmieni sukienkę, fryzurę, i nie umiem jej znaleźć…” 🙂 Że gamoń? No tak, ale cóż zrobić. Więc tym razem z Monią zrobiłyśmy eksperyment (ja nawet podwójny) i … Udał się 😀  Jaki? To temat na osobny wpis.

Zazdrość.

Głównie kobiety jej ulegają. To też temat na osobny wpis. Dziewczyny, jeśli coś Was niepokoi, rozmawiajcie o tym ze swoim mężczyzną. W tangu jak w życiu: wiele bab tylko patrzy, żeby wydrapać faceta innej kobiety pazurami. I to się dzieje. ALE! Naprawdę nie wszystkie takie są. Naprawdę.

Podróż tak w ogóle.

Lubię Okęcie 😀

Kontrola niby bezpieczeństwa na naszym lotnisku to dla mnie zabawa w kotka i myszkę: kotkiem są kontrolerzy, myszką moje kosmetyki. Kiedy jadę na weekend, nie ma takiego problemu, chociaż i tak się nie mieszczę w worek 1000 ml. Moja myszka ich przechytrza. Kocury działają schematycznie, nie są czujne. O czym to świadczy? O automatyzacji. Wszystko, co wychodzi poza ich schemat, jest przez nich nie do ogarnięcia. Chcesz wiedzieć, jak się to robi? Czasami potrzebne są atrybuty, ale można poradzić sobie bez nich. Na prywatne korepetycje zapraszam na priv. Lekcja: kosztuje stówę na rzecz ratowanych psów przez naszą tangową Dorotkę Wandrychowską. A ci, którym zdradziłam metodę za darmo, też tę stówę mają wpłacić 🙂

Zamieszanie.

Jako rasowa uraniczka (nie wiesz, co to? Nie idę z tobą do łóżka! 😛 ) jakoś tak mam, że mimo mojego społecznego wycofania, biorę udział w różnych zamieszaniach. Niektórzy imputują, że to ja je tworzę… Foch!

Wylot w piątek o 20.00. W czwartek ok. 23.00. zorientowałam się, że kupiłam bilety na busa z Goleniowa do Szczecina na 10 minut przed wylądowaniem naszego samolotu…

Monia jakoś tak jest bardziej ogarnięta w temacie biletów, chociaż w jej podróżach załatwia to mąż. Szybko wynalazła stary dobry PKS, który miał nas zabrać 15 minut po wylądowaniu.

Monia kupowała bilety i odprawiła nas elegancko elektronicznie.

Bording.

Patrzę, a tu jedna pani daje oznaczenia na zabranie bagażu podręcznego do luku. No nie… Nie mamy na to czasu. Mówię Moni: chodź tu ze mną, ta pani nas puści z bagażem. No i „moja pani” usłyszawszy, że mam busa 15 minut po wylądowaniu, powiedziała: ok. Monia nie posłuchała i poszła do innej pani, która stwierdziła, że przecież nie odbiera z taśmy, tylko z luku… Ale to trwa! Jak sobie poradzić? Kolejna lekcja za stówę na psy Dorotki. Za darmochę użytecznej wiedzy nie oddaję, o!

Monia siedziała na przodku, ja na kompletnym tyłku. Samolot miał opóźnienie ze względu na over booking – dobrze jest się odprawiać o właściwej porze… Linie sprzedają więcej biletów niż jest miejsc i potem rzeźbią. Dlatego bardzo byłyśmy zmotywowane, żeby na dobę przed powrotem od razu się odprawić.

Ale na razie jesteśmy przy wylocie. No więc mówię do Moni: grzej z walizką (nie w luku, nie pozwoliłam na to) przed lotnisko, może kierowca zaczeka na opóźniony samolot.

Monia poleciała. Czekał.

Droga powrotna – tak dałyśmy się uwieść Gryfowi, że… zapomniałyśmy o odprawie. Monia się ocknęła o ósmej rano i… Udało się. Nawet dostałyśmy miejsca obok siebie. I okazało się, że nie był to kukuruźnik z masakrycznymi śmigłami na wierzchu, więc w 9. rzędzie wróciłyśmy komfortowo do Warszawy.

Żegnaj, Gryfie, na rok!

Tak, przyjadę. Nie wyobrażam sobie inaczej.

Jeżeli lubisz czytać moje wpisy, postaw mi wirtualną kawę – moja wena to lubi 🙂

Encuentro w Biedrusku – o matko…

Czekam na ten wyjazd.

Encuentro, czyli spotkanie. Nic nadzwyczajnego – przecież w tangu chodzi właśnie o to. Ale ta formuła zarezerwowana jest dla określonego rodzaju spotkania. Kobiety z mężczyzną. Każde w swojej roli. W bliskim objęciu – czyli bez szarżowania w poprzek parkietu. Z zachowaniem rondy. Bez desantu, czyli wyciągania łapy po kobietę.

Mirada i cabeceo.

To podstawa zapraszania do wspólnego spotkania przez 12 minut miłości na parkiecie. Wyszukujemy się wzrokiem, uśmiechamy, skinienie głowy jako potwierdzenie, i… Kobieta siedzi na tyłku, zanim mężczyzna, przyszpiliwszy ją wzrokiem z drugiego końca kraju, nie stanie DOKŁADNIE przed nią.

Łatwo o pomyłkę.

Zdarza się, że dwóch panów odczytuje zaproszenie siebie do jednej pani. Częściej jednak to kobiety chcą zawładnąć nie swoim cabeceo. Wyrywają się przed szereg. Ale na takich imprezach jak encuentro, panowie są doświadczeni i świadomi. Utrzymują kontakt wzrokowy z wybranką, więc ta nie wybrana nie ma szans. To właśnie świadczy o dojrzałości tangowej: nie z tobą chciałem, więc nie z tobą tańczę.

Biedrusko to wyjątkowe miejsce.

Tak zameldowały służby operacyjne, które są sprawne, bystre i raportują, jak jest. No i tam jest tak, jak najbardziej uwielbiam: wszystko w jednym obiekcie. Śpimy, jemy, tańczymy. I feromony buzują, oj… podobno buzują. I dobrze. W końcu tango to tango, pierwotne jego założenie jest takie, że panie mają być zadowolone…

Będę tam po raz pierwszy.

Wydarzenie nie było jakoś specjalnie reklamowane, dlatego przypuszczam, że po poprzedniej, bardzo udanej edycji, jest już full. Ale może jeszcze jakieś miejsce się ostało? Pytać organizatora. Osobiście mam tak, że ponieważ nie da się być wszędzie, wybieram imprezy dość starannie. Osoba organizatora ma dla mnie znaczenie. Etyka, lojalność, solidarność. Patrzę na to wszystko.
I wdzięczność. Nie ma na świecie nikogo, kto by wszystko zawdzięczał tylko sobie.
A w tangu ZAWSZE zawdzięcza się innym.

Jaram się!

Uwielbiam takie tangowe warunki. Mam to szczęście, że bywam na imprezach, które z czystym sumieniem mogę dobrze opisać. I wiem, że Biedrusko też się w to wpasuje. Wiem, bo moja wiedźmia intuicja mnie nigdy nie zawiodła.

P.S. Kolejny wpis bez zdjęć. Nie znalazłam takich, które chciałabym Ci pokazać. Guglowskie – nie mam praw do użycia, ale obiekt możesz obejrzeć TU. Dzięki R. (nie mam w moim wordpressie emotikonki serduszka, a bym dała cmok cmok).

P.S. Naprawdę dotarłaś/łeś do końca bez obrazków? Jest nadzieja… 
Serdecznie Cię pozdrawiam i jak zostawisz jakąś reakcję, będę wiedziała, że mam po co pisać 😀