Osobiście NIGDY nie chciałam prowadzić. Ja?! W życiu! W tangu chcę być z mężczyzną! Tańczę dla tych chwil, kiedy ja, partner, muzyka, parkiet i Kosmos to jedność. Męskie objęcie… Mikroruchy niewidoczne dla najbardziej wnikliwego obserwatora… Miękkość i zdecydowanie… Uniesienie w uziemieniu… Flow… To może dać mi tylko mężczyzna!
Zaczęło się od Eli Pe.
Właściwie to wszystko zaczęło się od mojej upierdliwości. Szczegóły opisałam, więc nie będę się powtarzać (TU). Ale co to się wyprawia od tamtej pory…
O matko jedyna moja i czyjaś…
O tatusiu mój i innych sierot…
O święci, grzesznicy, tacy i siacy…
JA MAM PROWADZIĆ?!
W życiu! Po co? Nie chcę. Nie potrzebuję. Nie po to jestem w tangu!
Ela: „Prowadź!”.
Ożeszku… Narany… Nożebycie…
Dobra! Nie umiem, więc nic z tego nie wyjdzie!
Coś tam wyszło. Także to, że w pozycji prowadzącej poczułam coś zupełnie innego niż podążająca… Inną energię. Poczułam, że prowadzenie ma moc. Niezdarnie, koślawo – ale wyszło… że moja zaburzona lateralizacja powoduje kompatybilną pracę różnych części ciała zdecydowanie inną niż u „normalnych” ludzi. Czyli mało Eli nie zabiłam gmatwaniną nóg i dysocjacją na poziomie pchania kalesonów przez głowę. Ale…
W tym momencie zmieniło się moje tangowe życie.
Nie, nie postanowiłam być najlepszą liderką ever. Nie chciałam i nie chcę konkurować z mężczyznami ani nie chcę ich pouczać – nie mam zapędów nauczycielskich (mogę poczynić uwagę, jeśli mnie tangowo krzywdzą, ale nie dlatego, że zaczęłam prowadzić – wcześniej także nie zgadzałam się na kleszczenie, kicanie i próbę zamordowania mnie colgadą grożącą wypadnięciem przez okno).
W tangu jest dużo kobiet, mniej DOBRZE tańczących mężczyzn.
To jest tangowy fakt. Dużo kobiet nie oznacza dużo dobrze tańczących, ale proporcjonalnie jest ich więcej niż panów. Nadal uważam, że jakieś 60% tangueros obu płci nie wzbije się ponad poziom tangowej gimbazy. Ale! Mimo tego NIE przyszło mi do głowy, aby uczyć się prowadzenia, żeby nie siedzieć na milongach – a wiem, że dla wielu pań to jest główną motywacją. Ja akurat wolę posiedzieć niż się męczyć (a od kiedy próbuję prowadzić, doskonale rozumiem ostrożność panów w stosunku do nieznajomych pań i ich niechęć do tych, z którymi im źle).
Nie mam ciągot do zakładania męskiego stroju.
Prowadzę bez obcasów, ale nie udaję faceta. Nie chcę być postrzegana jako facet! I tu składam hołd moim nauczycielom: Kasi Chmielewskiej i Mateuszowi Kwaterce. Na zajęciach (na których byłam w roli prowadzącej) podkreślali: „Panowie i Ania”. Bardzo to doceniam i niniejszym dziękuję! Uczę się prowadzenia jako ZUPEŁNIE nowej umiejętności. Podjęłam to wyzwanie, chociaż często mam dość. Pięknie powiedziała Ela Pe (Eluś, kocham Cię niezmiennie!):
Nie jestem facetem. Jestem prowadzącą kobietą.
Nadal mam skromny repertuar (ale coraz lepszej jakości!). Przez bardzo długi czas (oj baaardzo) nie garnęłam się do prowadzenia na milongach. Nadal nie jestem wyrywna! Kiedy trwała moja przygoda z Elą (zapisałyśmy się na kurs milongi do Luizy i Marcelo Almiron, obie w roli prowadzących, wymieniałyśmy się. Los Almis – to także dzięki Wam dziewczyny robią mi desant!), tańczyłyśmy razem milongi. Potem Ela nie mogła chodzić na lekcje, Danusia (moja druga kursowa dziewczyna, w roli tylko podążającej) też miała swoje sprawy… Rozmyło się.
Ale czasem coś tam z dziewczynami tańcnęłam.
Ziarno zostało zasiane. Kiełkowało bardzo powoli i opornie. Aż nadszedł ten czas, że postanowiłam jednak podjąć wyzwanie i nie udawać, tylko nauczyć się prowadzić. Po co?
Pięćset tysięcy razy myślałam: na ch…usteczkę mi to?!
Nudzi mi się w życiu? Mało mam zajęć? Czegoś mi brakuje? Odpowiedź po trzykroć brzmi: NIE, do jasnej cholery! Więc?! I tu jest pieseł pogrzebany! Otóż trafiłam w odpowiednie miejsce do odpowiednich nauczycieli. Po prostu. Kochają to, co robią (materdeju… Ja bym z taką mną jako prowadzącą nie wytrzymała trzech lekcji). Nie ma ściemy.
Caminito, czyli Kasia Chmielewska i Mateusz Kwaterko.
Kurs od podstaw przeszłam trzy razy, a nadal czasem czuję, że moje chodzenie w prowadzeniu jest niepewne. Oczywiście jestem z siebie dumna, bo zaburzona lateralizacja mocno utrudnia moje zmagania. Wniosek mam taki (potwierdzający to, co „się mówi”): chodzenie jest najtrudniejsze. I tu nie ma bata: tylko technika! Bredzenie o tańczeniu sercem zostawmy dla nietańczących amatorów lub zwolenników nazywania tangiem nietanga.
Miewam zwątpienia.
Zwłaszcza jak mi nie wychodzi. Na przykład taki lapis… Umiem bardzo ładnie, ale bez partnerki 😄 Zdecydowanie mi przeszkadza w wykonaniu go z urodą, bo wychodzi nieco koślawo. Ale! Jestem pewna, że cierpliwość popłaca. Nie przeznaczam wystarczającej ilości czasu na doskonalenie prowadzenia, więc i postępy są wolne. Jednak poczułam magię liderowania. Brakuje mi umiejętności, ale mam dobrą energię (nie mylić z rozbrykaniem! Partnerka/partner energetyczny to nie ten/ta, co lata jak na aerobiku, o nie!) i muzykalność – więc idę dalej.
Nie znoszę kicania.
A jako prowadząca zdarza mi się kicać, kurde!!! Kasia mnie przywołuje do porządku, Mateusz czasem łypie jak na upośledzoną umysłowo, a ja tego kicania nie czuję… W ogóle mam wrażenie, że świadomość ciała jako podążająca a prowadząca to dwa różne światy. Luiza twierdzi, że nie, ale ona nie ma zaburzonej lateralizacji. Przy prowadzeniu to ma ogromne znaczenie, przy podążaniu – nie.
Czy prowadzenie jest trudniejsze niż podążanie?
Tak. Ale! Błędem jest twierdzenie, że podążające szybciej się uczą. Niektóre tak, cała rzesza NIE. Od kiedy próbuję prowadzić, widzę, ile niby zaawansowanych dziewczyn nie umie chodzić. Jak bardzo wiele damskich ciał jest nieprzyjemnych w objęciu, bo zamiast osi mają galaretę, a zamiast elastycznego objęcia – betonowy blok. Ile dziewczyn wierzga, macha pupą jak w latino i nie panuje nad nogami. Jak bardzo nie wiedzą, że swawolne brykanie nie ma nic wspólnego z aktywnym tańczeniem. Dlatego rozumiem ostrożność panów w proszeniu nieznanych tangowo pań.
„Jedną tandę zawsze można się przemęczyć”.
W tangu jest dokładnie jak w seksie: może być odrabianie pańszczyzny, a może być finezja, pieprz i odjazd. Powiem więcej: moim zdaniem łatwiej o orgazm niż tangazm… A ja dla takich chwil właśnie tańczę. Nie po to tyle pracy wkładam w moje tango, aby się z kimkolwiek męczyć. Czasem zdarzy się zonk, trudno, ale świadomie unikam, jak mogę. Dlatego nie znoszę desantu, dopuszczam jedynie wtedy, kiedy warunki są trudne lub kiedy się znamy, bo naprawdę da się tak stanąć w polu widzenia kobiety, żeby zauważyła (jeśli nie, to znaczy, że nie chce).
Czasem z powodów towarzyskich odbywa się „charytatywną” tandę (niezależnie od roli, to działa w obie strony i dzieje się, kiedy się kogoś lubi jako człowieka. Wtedy na przetrwanie sprawdza się strategia gadania w czasie tańca 😄).
Rozumiem, dlaczego panowie proszą nie od pierwszego, a od drugiego lub nawet trzeciego utworu w tandzie: wtedy, kiedy są niepewni, „jak będzie”, albo kiedy z grzeczności zatańczą, ale nie sprawia im to aż takiej przyjemności. Ja jako prowadząca też często tańczę tylko kawałek tandy (albo nawet każdy utwór w tandzie z inną dziewczyną 😄), a powody są dwa: 1. żeby w razie czego nie męczyć się za długo; 2. ponieważ mój repertuar jeszcze jest skromny, nie chcę sobą znudzić i zmęczyć partnerki (polecam to podejście panom na początku tangowej drogi: proście doświadczone tanguery, ale nie męczcie ich sobą przez całą tandę!).
„Prowadzisz, nie będą cię prosić”.
Ci z morzem niekompetencji na pewno (ponieważ postanowiłam nieco delikatniej opisywać pewne zjawiska, to przy uaktualnianiu tego wpisu zrezygnowałam z określenia „tangowe łamagi”), bo będą się bali zdemaskowania braku umiejętności. Dobrze tańczącym to nie przeszkadza, że kobieta weszła na ich teren. Wręcz przeciwnie. Wiedzą, że początkujące nie zaczynają od prowadzenia, więc jest szansa na fajną tandę z nią jako podążającą. Ja unikam tańczenia z panami, którzy w ofercie mają szarpanie i siłowanie się („nie robi, to docisnę…”), bo to oni zwykle mają przerośnięte ego i duże pole nieświadomości, co czynią. Ci, którzy umieją oszacować swoje umiejętności, nie wystraszą się prowadzącej kobiety. Ci, którym ze mną dobrze, nie wystraszą się tego, że uczę się prowadzić.
„Prowadzą tylko babochłopy”.
To opinia starszych panów cieszących się życiem, drzewiej nazywanych przeze mnie dziadami. Czy TU prowadzi babochłop? Nie trzeba szukać zagranicy. Kto widział nasze dziewczyny, Becię i Myszusę, jak tańczą milongę, za taką obrazę walnąłby dziada w pysk.
Ups… Miało być delikatnie, ale niestety prawda jest taka, że część panów swoim zachowaniem naprawdę zasługuje na zdecydowaną reakcję (słowną, mimo wszystko nie zachęcam do bicia), której często nie ma (z różnych względów). Tym razem jeszcze postanowiłam usprawiedliwić mój brak delikatności, ponieważ rozbawiło mnie wczorajsze stwierdzenie Mirka Cz. (a wiecie, że to świetny astrolog?): „Istnieje obywatelskie nieposłuszeństwo, tak samo istnieje obywatelskie spoliczkowanie po głupiej mordzie”😄 Myśląc ciągiem logicznych skojarzeń: jeśli gada się głupoty, to otwór, z którego one się wydobywają, jest głupi… 😄
Czy prowadzące kobiety są konkurencją dla panów?
Prowadzenie jest wyzwaniem, które podejmuje coraz więcej dziewczyn wcale NIE z powodu tego, że nie są proszone. Efektem ubocznym nauki liderowania oczywiście będzie to, że jak wytrwają, będą z dziewczynami tańczyć i będą w tym lepsze niż niejeden malkontent nie umiejący tak samo od piętnastu lat. Zwłaszcza że tango damsko-damskie też jednak może mieć flow. Przekonałam się o tym, kiedy któregoś razu muza tak mnie porwała, że ja porwałam Beatkę i było super. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą przyjemność z prowadzenia i stwierdzam, że jako leaderka przeżyłam moją tandę życia 😄.
Piersi.
Kiedyś miałam problem w tańcu z kobietami. No bo jak to tak w bliskim objęciu czuć biust na sobie? Albo mój na niej? W ogóle na początku mojego tanga miałam dużo różnych błędnych przekonań, np. co do wzrostu i masy. Uważałam, ze jak jest za chudy/za gruby/za niski/za wysoki, to jest niewygodny (o tym wspominałam w mojej pierwszej książce pt. „Pasja budzi się nocą”). A to były zwyczajne ograniczenia w mojej głowie! Teraz wiem, ze niewygodnie jest wtedy, kiedy partner/ka się pochyla, kiedy nie ma techniki i kiedy po prostu energetycznie jest z innej bajki. A nie kiedy ma lub nie ma piersi, brzucha czy centymetrów!
Wzrost i waga nie mają nic do rzeczy.
Może poza tym, że człowiek z nadmiarem kilogramów szybciej się męczy, bardziej sapie i dużo mocniej się poci. To, że nie postura ma znaczenie, dotarło do mnie na jednym z festiwali, kiedy bardzo ognistą milongę zatańczyłam z osobą wzrostu najwyżej 155 cm (ja mam 170 + obcasy), wagi może ze 45 kg. I była to kobieta!
Zauważyłam, że dużo pań prowadzi w objęciu otwartym.
Pewnie przez wspomniane czucie piersi, które bywa krępujące. Ale nie dla mnie. Ja przestałam na nie zwracać uwagę. Serio. Tango dla mnie ma wtedy sens, kiedy tańczy się blisko (oczywiście zmienne objecie ma swój urok i moc, jeśli umie się je stosować). Zresztą: bliskiego objęcia boi się wiele osób początkujących i wynika to w ogóle z lęku przed fizyczną bliskością. No bo jak to tak, z obcym..?
W tej bliskości jest dla mnie magia tanga.
Jestem introwertyczna (tak, pozory mylą). Nie spoufalam się zbyt szybko i nie mam potrzeby przyjaźnić się z całym światem (czasem go tylko próbuję zbawiać, ale trenuję powstrzymywanie się i coraz lepiej mi to wychodzi). Nie rzucam się wszystkim w objęcia. Sporo czasu mi zajęło nauczenie się powszechnego cmokania na dzień dobry i do widzenia. A niesamowite jest to, że tango znosi wszystkie moje mentalne ograniczenia. Często już po cabeceo wiem, że to będzie TO… Po objęciu… Pierwszym kroku… Mam nadzieję, że jako prowadząca też to będę czuć, bo chociaż pandemia przerwała mój rozwój, zamierzam na tę ścieżkę powrócić.
Kłopoty z nawigacją.
Od kiedy próbuję prowadzić, widzę, ilu niby zaawansowanych prowadzących ma kłopoty z nawigacją. A tam: kłopoty. Nie umieją, ot co! Dlatego nie prowadzę na ciasnych milongach, bo mnie wkurzają latający w poprzek jak pijane meteoryty. Jednemu takiemu nie omieszkałam fuknąć na głos: „Gdzie mi tu!”, bo nie dość, że zasuwa z wystawionym łokciem, to rzeźbi w te i wewte w sfatygowaną rozgwiazdę (i zabrał się za uczenie…). Ronda, jej sens i energia to inny, duży temat. Więc moje próby prowadzenia niestety zdemaskowały w moich oczach wielu tylko niby zaawansowanych. Prawdziwy zaawansowany wie, po co są zasady nawigacji i umie z nich korzystać. I nie ogranicza to czerpania przyjemności z tanga.
Czy prowadzenie rozwija podążanie?
Moim zdaniem to całkiem inna umiejętność. Rozwija o tyle, że pewne ćwiczenia techniczne, jak ocho czy bycie w osi, trenujesz w obydwu rolach. Na pewno dziewczyna, która podąża od wielu lat i uczy się prowadzić, jest cenniejsza dla tej początkującej niż mężczyzna, który niewiele umie. Dlatego podpowiadam paniom: nie szukajcie na siłę partnerów! Rozejrzyjcie się za prowadzącą partnerką. Uczyć się możesz z kobietą i na lekcjach prywatnych i jeśli włożysz w to swoją pracę i serce, szybko nadejdzie czas, że zaczniesz tańczyć na milongach.
Koledzy pytają, po co mi TO.
Jest tyle innych aktywności, po co kobieta ma się zabierać za prowadzenie? Ja to traktuję jako profilaktykę antyalzheimerowską, jako nabycie nowej umiejętności, jako wyzwanie rzucone samej sobie (przypomnę: mam zaburzoną lateralizację, nie jestem w stanie nauczyć się prostej choreografii, sekwencja złożona z więcej niż jednego kroku powoduje, że czacha mi dymi jak elektrociepłownia Siekierki w sezonie grzewczym. Jako podążającej mi to nie przeszkadza, ale jako liderka to ja mam ogarnąć, co i jak, więc wyzwanie jest!). Odpowiadam, że dla mnie to trening mózgu, że w tej drugiej roli inaczej współpracuję z moim ciałem. Że będę miała dla panów więcej zmiłowania w sercu… 😄
Władza nad kobietą.
Jedna z koleżanek, która także czasem prowadzi, powiedziała, że to fantastyczne uczucie mieć władzę nad kobietą: robi, co każę. Ja tego tak nie czuję. Dla mnie prowadzenie to odpowiedzialność za komfort partnerki. Myślę o tym, czy jej ze mną nie nudno… czy jest jej wygodnie…
I to jest dla mnie główna różnica w prowadzeniu i podążaniu.
Jako podążająca uczę się po to, żeby partnerowi było ze mną wygodnie i przyjemnie, ale moje nastawienie jest takie: chodź, chłopaku, uczyń mi dobrze 😄
W prowadzeniu to ja chcę dobrze zrobić dziewczynie, z którą tańczę. Tak, zamierzam doskonalić tę sztukę.
Powyższy wpis jest pierwszym fragmentem większej całości, którą przygotowuję jako „Tangowe obyczaje, czyli co piszczy w subkulturze tanga argentyńskiego”. Będzie o tym, czy tango to seksowny taniec, czy w tym środowisku się romansuje, co to znaczy socjalność tanga, dlaczego to środowisko jest subkulturą, jak się uczyć, czy można nawiązać głębsze relacje, a nie tylko powierzchowne, dlaczego wielu niewiele umie, ale bierze się za uczenie, dlaczego oni nie proszą, a one nie chcą, i wiele więcej 😄 Póki co możesz zamówić u mnie moją pierwszą książkę pt. „Pasja budzi się nocą”, w której zawarłam moje początkowe tangowe doświadczenia. Poprzez niezwykłą historię wprowadzam na tangowe salony i do przedsionka tangowych obyczajów 😄
Jeśli lubisz mnie czytać, doceniasz czas, serce i zaangażowanie, które wkładam w tango, postaw mi kawę 🙂
P.S.
Dowiedziałam się, że na jednej z warszawskich imprez naszej tangowej koleżance Dorotce Wandrychowskiej ukradziono moje książki, „Pasję…” i „Przenikanie”. Obie były z osobistymi dedykacjami. Fuj, złodzieju. Rzucam na ciebie urok: stracisz o wiele więcej.