Milonga Retro 1919

Dworzec Warszawa Główna

Tam się spotkaliśmy, by potangolić w klimacie roku 1919. Oczywiście stylizacje i ten rok były kwestią umowną. Ja na przykład dzień wcześniej nabyłam sukienkę, której sznytu chciałam dodać adekwatną do stylu opaską z piórem (leciałam ją kupić z wywieszonym językiem tuż przed imprezą). Niestety, została w torebeczce na stole, a zamiast niej zapakowałam torebkę na psią kupę. Więc w efekcie była stylizacja bez stylizacji.
Foto: Dominika Kołodziejska
Foty to mocny element tej imprezy.

Fajnie poczuć się jak w innej epoce, zwłaszcza że główna organizatorka, Paulina Policzkiewicz-Woźniak (i Akademia Tanga Argentyńskiego, o której korci mnie, żeby napisać, ale przez ogromną sympatię do Pauliny jednak się wstrzymuję... I nie chodzi o dawne wygłupy z pismem z dupy, które nadal mnie śmieszy - Pau nie miała z tym nic wspólnego), a więc Paulina zawsze aranżuje buduarowy kącik idealny do sesji zdjęciowych. Elfik Dominiczka wyczaiła zaparowane okno, no i poniosła nas fantazja...
Foto: mła! Jak to powiedziała Dominiczka: Nie ma to jak trup ożywiający imprezę…
…a co dopiero dwa trupy…
Foty Dominiki możesz obejrzeć (OJJJ... WARTO...) TU i TU i TU i TU!
Ela, jak zawsze, z klasą.
Trochę historii

W lutym 2013 roku miała premierę moja książka pt. "Pasja budzi się nocą". Opisywałam tam pomysł zorganizowania milongi pod wezwaniem "Tango w przedwojennej Warszawie". W grudniu po raz pierwszy Akademia Tanga Argentyńskiego zorganizowała milongę 1913. I cudownie! Co prawda nie wiem, dlaczego Edi z tego powodu przestała się ze mną kolegować, ale cieszę się, że Milonga Retro na stałe wpisała się w warszawski grudzień. A w październiku tego roku ukazała się moja druga książka, z tangiem w przedwojennej Warszawie właśnie. 
Jak to powiedziała Dominiczka: trudno ze starych kawałków upleść dobrą milongę, czy jakoś tak… W każdym razie Darek Tybińkowski (tak, to on! Nikt go nie poznał…) dał radę!
Miejsce

Warszawa Główna to dawny dworzec kolejowy, obecnie Stacja Muzeum. Ma swój klimat. Czy do tanga? Podłoga jest niewątpliwie słabym ogniwem tego miejsca, ale dworcowa energia (i zapach, mimo tylu lat!) ma swój urok... No i te foty...
Zapach mężczyzny…
Foto: Dominiczka.
Dla takich zdjęć warto przyjść!
Foto: Domi.
Foty, foty, foty...

Główną fotografką była znana, uznana, ulubiona przez niektórych, uwielbiana przez masy Ela Petryka - koniecznie obejrzyj jej niesamowity album (TU). Chciałabym zrobić z Elą wywiad odnośnie funkcji milongowego fotografa, zdjęć, organizatorów, foto obyczajów... Ale mi się miga, więc proszę o zachętę dla Eli pod postem z tym wpisem!
Może Wasz aplauz ją przekona, że warto ze mną pogadać..?
Podsumowanie:

1. Muza i foty: świetne!
2. Bezproblemowe parkowanie!!! Uwielbiam się tym nie stresować.
3. Miejsce: klimatyczne, ale niełatwe.
4. Zupa: była pyszna! Jednak biorąc pod uwagę wentylację...
5. Szkoda, że Milonga Retro pokryła się z przedświąteczną milongą w Złotej. Wiele osób planowało milondżing, ale nas np. zatrzymały foty i już nie ruszyłyśmy dalej. Ela ze Złotej dotarła, ale część osób tam została.
6. Występ artystyczny, czyli czarodziej (nie zanotowałam, jak się nazywał - jakoś tak bardzo elegancko - a w wydarzeniu był przedstawiony jedynie jako zaplanowany występ niezaplanowany albo odwrotnie...): iluzjonistycznie pasował do klimatu drugiej dekady XX wieku.
Co on wyprawiał z tymi linami…
Ja też robiłam foty.

I zrobiłam komiks, bo czasem lubię zaszaleć...
…a potem było dużo amatorek robienia zdjęć.
Niektórzy zapominają, że kobiet nie trzeba rozumieć, tylko kochać.
Kandydatka na fotografkę wymagała przeszkolenia.
Krótkiego przeszkolenia.
Inna kandydatka na fotografkę nie miała problemu ze sprzętem, tylko jakość modelek jej nie zadowalała…
Ale że ktoś ma decydować, czy one się nadają?! Obserwatorka ma swoje zdanie…
Dała szansę.
Instrukcji c.d., a zabawa toczy się dalej…
…i instrukcję. A impreza toczyła się dalej…
A wtedy zmieniła się kandydatka na fotografkę i znowu wkroczyła Ona… Z propozycją swojej aktywności.
Krótkie merytoryczne konsultacje zawsze w cenie.
Pomysły się zmieniały, jak kandydatki na fotografki.
Kandydatka na śpiewaczkę wykazała się bystrością w postrzeganiu.
Przypomniała sobie, po co tu przyszła.
Poszła uzgodnić repertuar, a kolejna kandydatka na fotografkę traciła cierpliwość do modelek.
Impreza toczyła się w dobrym tempie wewnętrznych zmian.
Podglądacz zawsze się znajdzie.
Pewne zdanie i ogólna wesołość przyciągnęły mą uwagę…
…i wtedy Dominiczka zabrała mnie na parapet…

Złota Milonga – urodziny Eli

Złota Milonga, 10/11.08.2019

Foto: Ela Fijałkowska

Dlaczego opisuję urodziny jednej z tanguer? Tej, a nie jakiejś innej? Swoich też nie opisałam. A mogłam! Przyszło prawie 80 osób, więc właściwie powinnam. A może opisałam i nie pamiętam? To prawdopodobne, bo nie żyję przeszłością. 
Urodziny były w sobotę!
Złota Milonga ożyła jak za dawnych lat. Kiedyś były bale! Karnawałowe… Przebierańcowe… Ostatnio mam wrażenie, że ta najpiękniejsza tangowa sala na świecie (znasz piękniejszą? Pokaż!) nie chce żyć milongami. Może się mylę? Może, jak staruszka, niepotrzebnie wracam do przeszłości? Może polityka firmy jest nastawiona na kursy? Ale nie o tym ten post. Wróćmy do urodzin.



Jubilatka jest niezwykłą tangową osobą. 
Po pierwsze: nie marudzi. A my, tangowcy, to uwielbiamy! A to nie ta godzina, miejsce, muzyka (o, to JA. Nie znoszę starych smętnych rzępołów i trzeszczących żyłopodcinaczy), nie ci partnerzy (też JA), nie te partnerki (a tak, tak), za gorąco (to w życiu NIE JA! W tangu ma być gorąco!), za ślisko (NIE JA! Nie znoszę tępoty w żadnym aspekcie), za tępo (JA absolutnie!)…


Kameralnie.

Ela wspiera tango.
A to zaprosi świetną argentyńską parę (NIE! Nie „sprowadzi”. Robi to bezinteresownie i dostała za to po nosie). A to dofinansuje imprezę jedną i drugą. Co ma w zamian? Różnie ma. Życie. 
Sto lat!
Zaśpiewaliśmy pełną piersią, niezależnie od jej rozmiaru. Gospodarz zauważył, że byli nawet tacy, co nie fałszowali hehe. Nie wierzysz? Zobacz! Cudownie, że pogoda dopisała i mogło się wszystko odbyć tak, jak się odbyło.
Iza Kopeć - tangowa diva jest jedna!
Zaśpiewała ot tak, bez przygotowania, utwór Piazzoli. Nooo... Ale to jest DIVA! Nagrała płytę tangową, w grudniu będzie miała koncert w Warszawie - must be!!! 



Było lepiej niż w sylwestra.  
Tak powiedziała Pani Ania, a przecież wie, co mówi. Ela zadbała o wypasiony catering (krewetki, cuda na patyczku + pyszne desery – ja w ograniczonym zakresie, bo nadal się wylaszczam). Jakub Milonga zorganizował strzelające (po cichu!) ognie, co było bardzo fajne, widowiskowe, nieinwazyjne dla uszu (ludzi i okolicznych zwierzaków). Zresztą: zobacz TU. Krzysztof Ersz ma mały sprzęcik (nie projektować! Chodzi o foto/video!), ale sprytny! 

Tort.


Mniamuśny. Dwa torty. Beza… Owoce… A ja grzeczna. Pokazałam mojej pani doktor od diety, jak chcę zgrzeszyć (mini mini!!!), a ona mi 1/5 zwykłej porcji zredukowała do 1/100. No trudno. Smak poczułam. Pycha! W szampanie toastowym (nie byle jakim, o nie!) nawet nie zamoczyłam ust.

 

Odbijango.
Jak to na urodzinach. Fajne było to, że gospodarz zarządził parkietem: panowie ustawiają się w kolejce. Czasem chaos jest fajny, ale mnie się ten porządek podobał. Jubilatka oszołomiona i szczęśliwa – i o to chodziło. A na koniec znowu zapłonął ogień… Zobaczcie TU, oglądajcie do ostatniej sekundy.
Żadnych kwiatów.
Nie wszyscy się zastosowali (nie doczytali prośby Eli albo jednak chcieli wręczyć urodzinowego kwiata – były pojedyncze sztuki, bardzo piękne). Jubilatka prosiła też, żeby zamiast prezentów wpłacić na fundację, której posty udostępnia, a która zbiera pieniądze na ciężko chore dzieci (wpłacać można cały czas, KLIKNIJ). My z grupką dziewcząt, która lubi Elę, poza wpłatą zrzuciłyśmy się na mały prezencik, za to spersonalizowany. Bo tak całkiem bez symbolicznego podarunku jednak nie chciałyśmy świętować. 
Szaleństwo zaczęło się po.
Muzykę puszczał nasz polski Argentyńczyk, Marcelo Almiron. Tango tangiem, ale szaleństwo sobotniej nocy odbyło się, kiedy tangowcy opuścili parkiet... 
To była gorąca noc. Żyj nam, Elu, zdrowo i smacznie jak do tej pory!
Dziewczyny zaczęły szaleć, a Jurek sobie zaszalał ze sobą…
A tu wcześniej. Jadł z ręki, tylko do zdjęcia się krygował…
Janusz miał swoje, a zerkał łapczywie na Beatkowe…
Towarzystwo ą ę…
… a Kubuś największy łakomczuch!
Kiedy tango nie przeszkadza…
… a nogi mają różne kolory i stan zużycia…
… to potem się idzie przez park.

UNO VinyLove – Samo Centrum Wszechświata

Miałam napisać jeden post podsumowujący ostatnie imprezy, ale TA zdecydowanie zasługuje na indywidualny wpis. Po pierwsze: w Warszawie TAKA milonga odbyła się po raz pierwszy. Po drugie: po pierwsze wystarczy 🙂 Na początek trochę informacji ogólnych.

Milonga UNO na stałe wpisała się w tangową przestrzeń stolicy.

W rzeczywistości budynek wygląda ładniej 🙂

Miejsce na Chłodnej 29 – „Samo Centrum Wszechświata” – jest klimatyczne i przyjazne. Oczywiście znajdą się ci, dla których jest za ciepło/za ciasno/za jakoś, natomiast fakty są takie:

* przychodzą tu ci, których gdzie indziej rzadko można spotkać;

* NIE MA bałaganu na parkiecie! Tańczący w poprzek zdarzają się rzadko, a ci, których przyuważyłam, to niby tangowi wyjadacze, a jednak tetrycy. O poziomie tanguero nie świadczy ilość machniętych sakad i boleł (hehe…), a umiejętność docenienia tańczenia w rondzie. Dla tych, którzy nie rozumieją, dlaczego lepszy fun niż brykanie w rozgwiazdę daje porządek na parkiecie i że ronda nie jest „ograniczeniem ekspresji”, a właśnie zwiększeniem energetyki – niebawem stworzę osobny wpis;

* pewność DOSKONAŁEJ muzyki. Dorota i Marcin, razem i osobno – grają rewelacyjnie. Nie ma smędolenia, jest zróżnicowana energetyka, jakość dźwięków zawsze świetna. Konstrukcja tand, przerwy pomiędzy utworami i długość cortin są zawsze właściwe. Po warsztatach djskich, które Dorota z Marcinem organizowali, umiem odróżnić dobrze i źle ułożoną i zagraną playlistę, ale pogodziłam się, że ludzie rwą się zarówno do uczenia, jak i do grania – nie mając o tym pojęcia, a jedynie wyobrażenia… Wiem! Ja Wam zagram i Was nauczę! Chyba na cymbałach gry w głuchy telefon…;

* średnia wieku jest zadowalająca dla wszystkich bywalców (nie słyszałam, by ktoś narzekał);

* można uraczyć podniebienie pysznymi drinkami, ciachami i lodami;

* obsługa jest FANTASTYCZNA! Miła, uśmiechnięta, dowcipna 🙂 Pan menadżer jest przystojny, w bardzo odpowiednim wieku, ma dobre gabaryty i diabła w oczach. To wszystko marnowałoby się po próżnicy, ale! Obiecał, że będzie tańczyć! A sposobność nauczenia się nastąpi już niedługo, ponieważ przed środowymi milongami ruszą lekcje pod dowództwem Marcina, czyli połówki Radia Tango Uno. Służby operacyjne mi doniosły, że uczy rewelacyjnie. To dobrze, bo czekam na menadżera na parkiecie…

* parkiet większy niż był U Aktorów, cały posypany talkiem, więc na poślizg nie można narzekać. Dyskretne oświetlenie pomaga stworzyć sympatyczny nastrój, chociaż wiadomo, że ten tworzą (oprócz gospodarzy) ludzie i na milondze UNO dobrze im wychodzi.

Organizacja przestrzeni – jak dla mnie – jest odpowiednia.

W sali do tańczenia się tańczy, a kabeceuje, gawędzi i flirtuje w przestrzeni do relaksu z dobrze zaopatrzonym barem.

Jak frekwencja przyłomocze, co zdarza się coraz częściej, bywa ciasno, ale moim zdaniem lekka atmosfera i powiew świeżości rekompensuje ewentualne zagęszczenie. Można odetchnąć na zewnątrz w kawiarnianym miniogródku. Ci, co chcą ze sobą zatańczyć, odnajdują się bez problemu.

In tuch: „Nie leń się, tylko wbijaj!”

W lato ma być ciepło.

Ja osobiście NIE ZNOSZĘ!!! sztucznie i nadmiernie wyziębionych sal, więc nie znoszę też narzekania, że „jest za gorąco”. NIE MA ZA GORĄCO! Chyba że słońce świeci na głowę w środku lata, ale wtedy wystarczy założyć kapelutek i gotowe. Tu klima jest nieinwazyjna i tylko w przestrzeni barowej. Jak się tańczy, jest ciepło (w sali pootwierane są okna), i dobrze! Polscy panowie, zamiast narzekać na gorąco i kleić się od potu już po pierwszej tandzie, mogliby wziąć przykład z kolegów z południa, gdzie zimno bywa rzadko, a oni są świeżutcy do końca milongi.

Sekret południowców jest prosty.

Idąc na milongę, psikają/smarują antyperspirantem nie tylko pachy, ale czoło, tors i plecy. Dzięki temu przyjemnie z nimi tańczyć nawet w trzeciej godzinie milongi. Ale to inny temat.

UNO VinyLove – WE LOVE IT!

Frekwencja dopisała. Ba! Dowaliła. Miejsce pękało w szwach. Zjechali się ludzie z wielu miast. To świadczy, że stajemy się bardziej świadomi i wyrobieni. Zagranicznych też nie brakowało. Sam sprzęt do odtwarzania płyt robił wrażenie. I to jakie! Zagranie milongi z winyli to nie jest puszczenie playlisty daj Toshiby, to nawet nie jest układanie jej na bieżąco podczas milongi. To ogromne wyzwanie i kawał trudniej roboty. Jakość dźwięku z płyty winylowej od dźwięku cyfrowego odróżnią zapewne jedynie co wprawniejsi słuchacze, dlatego dobrym pomysłem jest zorganizowanie milongi, na której można by zaprezentować dany utwór z winyla i cyfrowy (tak było na końcu tej milongi, ale nie wszyscy doczekali).

Podpytałam o szczegóły techniczne TAKIEGO grania.

* „Non stop pełna uwaga, nawet sobie wypić nie można” 🙂

* płytę się zmienia z kawałka na kawałek, albo Dorota gra dwa utwory, Marcin jeden i cortinę, lub Dorota pierwszy utwór, Marcin drugi z innej płyty, a potem różnie… Najlepiej by było mieć dwie takie same płyty, bo czasem utwór pasujący do tandy jest na drugiej stronie. Do tego odpowiedni anturaż… Dorota zawładnęła wyobraźnią panów, wdziewając do białej sukni białe przylegające rękawiczki… „Winyle nie lubią palców, po których zostają ślady, do których z kolei przylega kurz, ten potem się zapieka pod igłą i słychać trzaski” – stwierdził Marcin, a Dorota: „Kiedy w zrobienie jedzenia wkładamy serce posiłek nie tylko smakuje lepiej, lecz często pojawia się jakaś magia. Kiedy gramy tango, wkładamy w to serce, a szacunek do muzyki ubrany jest w białe rękawiczki”;

* raczej nie ma całej tandy z jednej płyty, bo byłoby nudno (zdaniem Marcina, choć tu były trzy, z przygodami). A jak jest, to dodatkowa trudność, bo trzeba pilnować trafienia w „rowki” 🙂 „Żeby tanda była ciekawa, trzeba z takiej płyty wybrać najlepsze perełki, co się wiąże z tym, że puszczasz najpierw utwór drugi, potem siódmy, następnie odwracasz płytę i puszczasz utwór czwarty, a potem pierwszy. I cały czas trzeba pilnować celowania w „rowki. Ręka nie może drgnąć i trzeba robić to szybko, bo przerwa między utworami powinna wynosić około 4 sek., maksymalnie 7, potem ludzie zaczynają niecierpliwie zerkać w stronę didżeja”;

* „Najlepiej zmieniać płyty co utwór. Jeśli mamy kilka płyt na tandę, jest mniejszy stres i zapewniona płynność”;

*trzeba uważać, by przy dotykaniu płyty igłą mikser był ściszony, bo inaczej rozlega się nieprzyjemny, bardzo głośny zgrzyt i ludzie na parkiecie narażeni są na utratę słuchu. Złe policzenie utworów i nie trafienie w odpowiedni „rowek” skutkuje tym, że w tandzie tang pojawia się milonga…;

* „Zapewniam, że za stołem didżejskim adrenalina jest na najwyższych obrotach”.

Pasja to nie wszystko.

Tu trzeba być zdrowo nawiedzonym, żeby ładować ogrom forsy w podróże do BA, zakup płyt, transport i czyszczenie, a potem jeszcze targać to wszystko (gabaryty pakunków to mniej więcej pojemność bagaży przewożonych dyliżansem na początku XX wieku). Dorota zademonstrowała, jak na co dzień trzeba się z płytami obchodzić. W białych rękawiczkach to mało powiedziane! A ile męskich fantazji tym wzbudziła…

NAJWIĘKSZY, NAJCIĘŻSZY BŁĄD IMPREZY – Edit: NAPRAWIONY!

Okropny. Tragiczny. No bo jak to tak? Wszędzie trąbią, że nie należy dokazywać bez. A tu nikt nie pomyślał o! O czym? No o czym?! Nie o czym, a o kim!!! O fotografie z prawdziwego zdarzenia, z właściwym sprzętem! Który by pstryknął odpowiednie foty, kiedy Dorota w tej sukience i rękawiczkach oddawała się czułym głaskom…

Zdjęcia są! Warto rzucić okiem na ALBUM Agatki.

Za wcześnie wyszłam.

Mam sporo pracy twórczej, więc trochę się szamoczę z uciekającym czasem, a właściwie z sobą samą… Do tego jestem w trakcie żywieniowej rewolucji, co skutkuje np. tym, że zachciewa mi się spać o godzinie 23.00. (kładę to na karb detoksykacji i regeneracji,która następuje właśnie podczas snu). Następnym razem najwyżej zdrzemnę się w ogródku, ale wytrwam!

Czy potrzebna jest większa przestrzeń?

Na milongę UNO moim zdaniem nie, to jest świetne. Na VinyLove – przydałaby się. Z dużo wcześniejszym ogłoszeniem terminu. Myślimy nad miejscem!

A oto garść opinii o tym, co się działo:

* „Genialna akcja! Ekipo Uno – dzięki serdeczne! Przyznam, że do tej pory nie wgłębiałem się w jakość dźwięku ponad: trzeszczy czy nie trzeszczy/dudni czy nie dudni” – Łukasz W.;

* „Magią tchnęły te białe rękawiczki – sterylna laboratoryjna czystość odczuwalna nie tylko słuchem, ale i wzrokiem” – Piotr;.

* „Od dawna jesteście moimi muzycznymi idolami, a z każdą Waszą akcją podziw i wdzięczność rosną” Beata Maia;

* „Te niestandardowe układy tand, te dysocjacje w głośnikach różnych instrumentów MNIAM !!!” – Marcinu (nie, to nie błąd, wtajemniczeni wiedzą, o kogo chodzi 🙂 ).

Wypowiedzi entuzjastów zaczerpnęłam z podziękowań pod postem w grupie Milonga Uno. Wypowiedzi Marcina B. są cytatem z krótkiej naszej pogawędki. Szykujemy się do wywiadu, tylko zgramy terminy!

Ania.

P.S. Kto chce moją książkę na wakacje – dla siebie, na prezent, dla tangowych i nie – ostatnie egzemplarze u mnie i w Złotej Milondze!

Zawiedzione nadzieje pewnego organizatora

Gorzkie żale naszego kolegi doczekały się specjalnego wpisu.

Zaistniała sytuacja dotyczy mojej Warszawy, w której się urodziłam, mieszkam, żyję na co dzień i tanguję. Ale od początku:

O co chodzi?

Kolega z Polski chciał zrobić festiwal. Nie w swoim mieście i poza swoim środowiskiem. Najpierw wygonili go z Berlina (podobno rasistowsko), potem miał pretensje do Warszawy, że został źle potraktowany, że kolesiostwo, że on tu mistrzów świata chce sprowadzić, a tu taka niechęć… Że to z zawiści, a nawet nienawiści… Czyli: rozgoryczenie i żal.

Źródło: Internet

Ta sytuacja dała mi pole do różnych przemyśleń.

Nie mam kompletu informacji, nie wiem, co się naprawdę wydarzyło, więc do rozmyślań wykorzystam jedynie dostępne mi fakty, a pewne wnioski poprę konkretnymi zachowaniami rozczarowanego kolegi i komentarzami do cytatów z jego wpisu (zachowując oryginalną pisownię i interpunkcję).

Żeby była jasność: nie mam nic przeciwko koledze i jego działaniom.

A nawet podziwiam konsekwencję, z jaką realizuje się w swojej pasji. Co nie zmienia faktu, że zdziwiła mnie jego brawura. Przy takiej masie warszawskich imprez – on, człowiek z zewnątrz, nie osadzony w warszawskim środowisku, wkracza z tupetem, i to od początku niefortunnie… Wykorzystując frazę, którą posługuje się jeden z warszawskich organizatorów, oraz publikując logo podobne do tego używanego przez innego warszawskiego organizatora – nie wzbudził sympatii. Moim zdaniem albo on, albo jego doradcy się nie popisali, co wyraziłam w swoim komentarzu, jednocześnie informując, że mimo wszystko życzę powodzenia.

Wpisy – mimo próby starannego doboru słów – nie zawsze przekażą intencję.

Może moje wyrażone zdziwienie zostało odebrane jako sprzeciw… Fakt jest taki, że jakby bez porozumienia ze mną przypadkowo mnie skopiował, też bym się wkurzyła. I zaraz wyobraziłam sobie, jakbym to ja chciała zorganizować festiwal w Nowym Jorku albo Rzymie… Porównanie jest adekwatne, bo mam tam znajomych. Czy to wystarczy? Moim zdaniem: 

Źródło: Internet

Mam też apel to wszystkich koleżanek i kolegów organizatorów wydarzeń: popieram bez wyjątku każdego z Was i Wasze działania

– zadeklarował rozczarowany kolega. Cudownie, tylko że taki „apel” wcale o tym nie świadczy. Ileż mejli i próśb skierowanych do niego o umieszczenie informacji na reaktywowanym portalu pozostaje bez odpowiedzi? W ilu imprezach warszawskich organizatorów wziął udział fizycznie – nie mówiąc o obecności towarzyskiej i socjalnej, nietożsamej z tą fizyczną? Bywam organizatorką i ja osobiście nie czuję się przez niego popierana. Powiem więcej: reaktywowany portal to dziecko, które przejął na wychowanie, obiecał o nie dbać, a z sobie znanych powodów po protu je udusił.

Foto: Internet

Brak czasu? Nieudolność? Ukatrupić największy i najbardziej znany swego czasu tangowy portal – mnie się to nie mieści w głowie. Ja także miałam wpływ na jego rozwój od początku powstania, czułam się z nim związana i za to dziecko współodpowiedzialna. Wielokrotnie prosiłam, byśmy porozmawiali na temat wizji, rozwoju i strategii działania. Raz udało się umówić spotkanie, które kolega odwołał. A z osobą, która obdarzyła go zaufaniem i wszystko oddała w jego ręce (bez porozumienia ze mną, bo wierzyła, że to dobre wyjście), nie umie załatwić swoich spraw od lat. Dlatego proszę mnie nie pytać, czemu nie powiem mu tego osobiście – nie mam takiej okazji. A skoro publicznie naskoczył na moje środowisko, ja jeszcze publiczniej na to odpowiadam.

Więc zahaczamy o temat komunikowania się.

Źródło: PoradnikZdrowie.pl

Żeby była jasność: przy wskrzeszaniu truchełka portalu kolega wcale nie musiał kontynuować ze mną współpracy. Mógł mieć inną wizję, mógł zwyczajnie przestać mnie lubić, mógł na etapie zmian w swoim życiu nie znaleźć miejsca na naszą wspólną przestrzeń. Takie jest życie i tango: ludzie pojawiają się na różnych etapach, by nieraz zostać na dłużej, a często – w różnych okolicznościach – zniknąć. I ja to rozumiem, sama przeżyłam wiele relacji, w których formuła na wspólne cokolwiek się wyczerpała. Ale po to ludzie mają dar mówienia, by się komunikować. A jak nie chce się rozmawiać (z różnych względów), można napisać. Kolega unikał jakiejkolwiek komunikacji. Zresztą nie tylko ze mną. Dlatego pitolenie o złej Warszawie i jakimś kolesiostwie, które się na niego uwzięło, odbieram jako roszczeniowość, brak refleksji lub niedojrzałość. Niestety, nie ma tak, że jak czegoś chcą ode mnie, to olewam, ale mnie mają przyjmować z honorami.

Źródło: mjakmama24.pl

Burza po użyciu logo i frazy minęła. Festiwal umiejscowił się w mojej głowie nie dlatego, że miał się odbyć, tylko kiedy go odwołano.

Nie dotarły do mnie żadne informacje poza logo, nieszczęsną frazą i gorzkimi żalami. Oczywiście nie muszę być o wszystkim informowana (niektórzy wolą, jak nie wiem ). Ja też nie muszę informować, a na pewno nie chcę promować wszystkiego, co się dzieje. Na niektórych imprezach – nawet tych przeze mnie wspieranych – nie mogę być, bo też mam ograniczone moce przerobowe. Poza tym zasięg mojego bloga może nie być wystarczający, aby się nim przejmować (fanpage –  posty z linkami do bloga cieszą się większą popularnością niż inne – a ostatnio nie korzystam z płatnych kampanii, generuję wystarczający zasięg organiczny; blog – czytelnicy pochodzą ze wszystkich kontynentów).

Inna sprawa, że mimo iż nie unikam środowiska i jednak jestem obecna zarówno fizycznie, jak i wirtualnie, to jednak o imprezie nie dowiaduję się wtedy, jak ma się odbyć, tylko wtedy, kiedy rozżalony kolega jedzie po warszawskich organizatorach (ukrywając rzeczowy, grzeczny i trafny komentarz naszego warszawskiego tanguero) – to o czym to świadczy..?

Wszystko, w każdej dziedzinie życia, opiera się na relacjach.

Lojalność, zaufanie – na to pracuje się swoimi czynami. Same słowa nie wystarczą. Przy tej masie imprez nie do końca ma znaczenie poziom zaproszonych par czy orkiestry. Odbiorcą masowych imprez – zwłaszcza festiwali – w większości nie są tangowe dinozaury (które w znacznej mierze wyginęły albo im się nie chce), tylko tangowa młodzież tańcząca rok – trzy – pięć. Kiedyś było mało imprez i zapisy rozpoczynały się dosyć wcześnie. Teraz wielu czeka do ostatniej chwili, bo na festiwal i tak można kupić bilet na wejściu. To utrudnia pracę organizatorom, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo 😃

Do międzyludzkich relacji jeszcze wrócę, teraz kolejny cytat:

To cudowne, móc widzieć tyle wydarzeń w niemal każdej części naszego kraju. Proszę Was przy tym osobiście, byście nigdy nie wyrażali się źle o innych organizatorach. Nikt z nas nie jest lepszy czy gorszy. Za to każdy z nas wnosi olbrzymi wkład w rozwój środowiska. Więc róbcie swoje, bo to dobra robota!

Prawie się wzruszyłam… Sorki, nie mogę się oprzeć ironii. Zastanawia mnie tylko, kogo kolega oszukuje: siebie czy nas? A może poprawia sobie samopoczucie po krytycznych uwagach dotyczących organizacji jednej z imprez i braku jego zachowań socjalnych? Zapewniam, że nie są to pomówienia. Chętnie zainteresowanemu wyjaśnię, jeśli uzna, że chciałby wiedzieć. Niestety, są lepsi i gorsi organizatorzy. I nie każdy wnosi wkład w rozwój środowiska. Za to każdy ma rachunki do zapłacenia i jak nie umie liczyć, to do tego dokłada – a nie każdy może (i chce) sobie na to pozwolić. Kameralne towarzyskie milongi organizowane własnym sumptem są super, festiwal raczej taką metodą zrobić trudno.

Źródło: sejfer.pl 

Do organizacji festiwalu w Warszawie zaprosiłem osoby wyjątkowe. Z szacunku do wykonanej przez nich pracy na rzecz tanga. Z pewności co do tego, że mamy doskonale spójną ideę rozwoju tanga. Bardzo im dziękuję za czas, który poświęcili dla dobra sprawy. To nieocenione. To tacy ludzie są i będą dla mnie przykładem. I dowodem, że nie każdy po latach organizacji, nawet w stolicy, ma nos powyżej czoła.

Nie wiem, kto to był (i nie mam głębszej potrzeby dociekania, bo mi to nie potrzebne), więc pisząc, że chyba niezbyt trafny wybór – nie czynię personalnych złośliwości, tylko dzielę się moim odczuciem. Zapytałam: to co zawiodło? Bo wylane żale niestety mnie nie przekonują. Nie otrzymałam odpowiedzi. Więc sobie tak deliberuję – w końcu to mój blog i wolno mi, a przeczyta, kto zechce 😃

Order: „Zasłużony dla górnictwa”. Jakoś mi tu pasuje.

Zaproszenie do współpracy osób „zasłużonych dla tanga” jest ideą zacną, ale bywa, że nic nie wnoszącą, jak honorowy patronat ambasady Argentyny. Stara gwardia jest młokosom (chodzi o staż w tangu, nie wiek) nieznana, więc nie ma przełożenia ani na promocję, ani na frekwencję. Akademia Tanga Argentyńskiego mogłaby być spoiwem (zwłaszcza że coś drgnęło, pojawiła się fajna milonga De Mis Amores z praktyką pod okiem instruktora na drugiej sali), ale dopóki członkowie sami nie poczują sensu istnienia i rozwoju tego stowarzyszenia, przetasowanie się na stanowiskach i dobra wola garstki zaangażowanych osób oraz urok i chęć działania Matki Polskiego Tanga (dla młodych: Pauliny Policzkiewicz-Woźniak ze szkoły tanga Tangolada) – nie wystarczą

Mogło być też tak, że te zasłużone dla tanga osoby i organizatorzy zostali przez kolegę potraktowani instrumentalnie i się na to nie zgodzili. Warszawa okres konfliktów organizatorskich ma dawno za sobą, dlatego obrzucanie ich błotem bez podania faktów nie jest dla mnie wiarygodne.  

Biorąc się za organizowanie, można przyjąć różne strategie działania.

Część wrogości można rozbroić poprzez nawiązanie relacji przed ruszeniem machiny organizacyjnej, a na pewno przed wkroczeniem na jakiś teren. Spontanicznie, bez uprzedzenia sąsiadów, można zrobić domówkę (i to nie za głośną, bo się wkurzą). Po to umiemy mówić, żeby się komunikować. Tak mało ludzi na co dzień o tym pamięta… Konfrontacja to miecz, czasem obosieczny. Biorąc zamach na wroga, można sobie przepołowić głowę. Poza tym warto pamiętać, że nie ma obowiązku współpracy ani witania chlebem i solą. Jak ktoś woli sam – ma do tego prawo. Jak chce odrzucić składaną propozycję – też.

Źródło: zamojska.org

Można mieć wizję i szturmem ją wprowadzać.

Jak się uda – odtrąbić sukces. Jak nie – wyciągnąć wnioski. Wziąć to na klatę, a nie szukać winnego. Dla jasności: nie sugeruję, że kolega chciał coś szturmować. Nie wiem, czego chciał poza zorganizowaniem festiwalu. Wymieniam szturm jako jedną z możliwych strategii. A że akurat kolega biadolił – nie on pierwszy, ale on mnie natchnął na te rozkminki 😃

Można zasięgnąć konsultacji.

W różny sposób i u różnych ludzi. I nie o to chodzi, by trąbić o swoim pomyśle wszystkim miejscowym (ach, jak boimy się „kradzieży”…). Dobranie właściwych osób to duża część sukcesu. A niewłaściwych – pewna klapa.

Można się konsultować, a i tak robić po swojemu.

Znam taką organizatorkę Czasem podejmie dobrą decyzję, czasem złą. Sukces zawsze, niezależnie od strategii, ma wielu ojców, porażka jedną matkę. Tak jest w każdej dziedzinie, w tangu też.

Można pozostać konsumentem i nie zawracać sobie głowy organizacją.

I uprawiać nasz narodowy sport: narzekanie Tyle że na pewnym, najczęściej wczesnym etapie tangowego życia, przy góra drugim zalewie oksytocyny, ma się milion pomysłów i chce się je realizować – oczywiście dla dobra tanga… I wie się lepiej, co i jak organizatorzy „powinni” Ja już tangowo wyrosłam z pouczanek, dzielę się jedynie moimi przemyśleniami i w pełni akceptuję to, że każdy robi, jak uważa – chociaż czasem uważam, że wiem lepiej 😃

Wracamy do relacji.

Żródło: twojwybortwojaprzyszlosc.pl

Przy tej masie imprez współpraca jest podstawą. Żadna impreza jak koncert czy festiwal nie obejdzie się bez wsparcia finansowego i zaangażowania ludzi dobrej woli. Dlatego relacje są podstawą. Ktoś załatwi salę, która nie zamorduje budżetu, kto inny nagłośnienie po kosztach… A jeszcze ktoś dorzuci się do biletów lotniczych zaproszonej orkiestry… I NIE CHODZI O KOLESIOSTWO!!! Na relacje pracuje się własną wiarygodnością, zaufanie buduje się czynami. Bywam organizatorką i jestem po świeżym przeżyciu szoku…

Umówiony od marca na ubiegłą sobotę dj, w czwartek o 21.30. dopytuje o godzinę imprezy, a o 22.40. pisze, że nie przyjedzie… Dobrze, że uprzedził, mógł się nie zjawić Wiem, że zabiera się za organizowanie dwóch dużych imprez. Sorki, ale dla mnie stracił wiarygodność i takiej osobie nie powierzę ani mojego czasu, ani pieniędzy. Ot, takie moje świeże doświadczenie, nie dotyczące kolegi od wylewania gorzkich żali.

Relacje to pomoc.

Wzajemność i równowaga: coś dostaję, coś daję. I nie chodzi o to, że coś za coś, tylko o wrażliwość na drugiego człowieka. Ja akurat, mimo mojej pozornej szorstkości, nie umiem żyć sama dla siebie. Nie szukam rewanżu na siłę, nigdy go też nie wciskam. Branie i dawanie to kompetencje społeczne, których nie jesteśmy uczeni – ale to inny temat. Wracając do relacji – te moje bardzo sobie cenię i jestem za nie wdzięczna.

Milonga w hotelu InterContinental. Ann wyjechała, ale z Piotrem Woźniakiem lubię współpracować do dziś. 

Nigdy do tej pory nie płaciłam za salę – nawet w InterContinentalu (młodzież zapewne nie wie, że sześć lat temu odbywały się tam pierwsze wypasione milongi, z pokazami, loterią świetnych fantów, winem na wstępie, zniżką w barze 60% i biletem wstępu za 15 zł). Od czasu, kiedy sama decyduję, jak będzie wyglądać moja impreza, zawsze płacę współpracownikom w zależności od pozyskanego budżetu (wyjątek: milonga charytatywna SyMfonia Serc na Krakowskim Przedmieściu, która budżetu nie ma – dziękuję serdecznie tym z Was, którzy co roku się angażują – w tym roku zapraszam w drugą niedzielę września).

Umiejętność pozyskania sponsorów opiera się na relacjach.

Czasem wystarczy znać kogoś, kto zna kogoś i być poleconym. Ale na polecenie trzeba zasłużyć. Kandydaci na sponsorów często podnoszą argument (żeby nie wspomóc), że pomagają chorym dzieciom… W wielu wypadkach może tak jest, na szczęście znam takich, którzy mają otwarte serca, szersze horyzonty i dywersyfikują pomoc na chore dzieci, bezdomne psy i dofinansowanie tangowych imprez. Ale znam przypadek, gdzie kandydat na sponsora się umówił, po czym nie odwołał, nie przyszedł, olał. Bywa. Sponsorzy są bezcenni, ale nie mogą dźwigać czyjejś imprezy. Jak organizator popłynie bez zaplecza, to albo dokłada z własnej kieszeni, albo okrywa się niechwałą. Jak ma dobrze działającą szkołę, wpływy z lekcji pokryją ewentualny brak, a impreza może być potraktowana wizerunkowo. Ale jak szkoła jest peryferyjna albo – jak w moim przypadku – jej nie ma, to albo wchodzę we współpracę z mocniejszym ode mnie, albo mierzę siły na zamiary – a jak mi nie wyjdzie, nie mam do nikogo żalu.

Batida del Tango – moja popołudniowa milonga.

Nie zbawi się całego świata i wszystkich pomysłów się nie zrealizuje.

Gdyby tak było, to na eventach byliby tylko organizatorzy i wykonawcy 😃 Jak na promocji pewnego napitku: artystka, jej goście i kelnerzy…

Zanim do tego doszłam, próbowałam różnych dróg (tyle że nigdy nie miałam do nikogo żadnych pretensji). W dzisiejszych czasach nie sprawdzi się strategia: róbmy, a jakoś to będzie (tzn. ludzie przyjdą i zapłacą). Mój znajomy gangster mawiał, że pomysł dopiero wtedy jest dobry, jak zostanie z powodzeniem zrealizowany. I że jak na świetny pomysł nie możesz znaleźć pieniędzy, to znaczy, że coś jest nie tak albo z pomysłem, albo z tobą (owszem, miał profesję niezbyt wysokiego zaufania społecznego, ale żyje – jego koledzy dawno się wystrzelali lub zaćpali – i aktualnie jest poważnym biznesmenem, więc na pomysłach i pieniądzach jakoś tam się zna).

Promowanie imprezy to ciężka orka na ugorze.

Mam Ochotę – druga moja popołudniowa milonga, na której pewien karnawał spędziliśmy na przebierankach – co tydzień inny temat. Było bardzo wesoło 😃

Nie załatwią tego posty na fejsbuku. Zresztą: tak szybko zmieniają się algorytmy, że to, co działało rok temu, dziś jest bezużyteczne. Umiejętność promowania to wyższa szkoła marketingowej jazdy. Od stworzenia odpowiedniej treści, poprzez odpowiednią publikację w odpowiednim czasie, do wykorzystywania fejsbukowych narzędzi, o których 90 % tych, co ma profil, nie ma bladego pojęcia (szacunki są moje, sporządzone na podstawie tego, co i jak jest publikowane). A fejs to niejedyna możliwość. Tyle że taka wiedza kosztuje. Aby przebić się z imprezą w dzisiejszych czasach, trzeba wiedzy, ludzi i zaplecza. Chyba że ma się wyrobioną renomę – ale ona jest związana z wypracowanymi relacjami, nie inaczej. Jednak nie dokona się cudu, jeśli impreza nie ma potencjału (tak bywa: nie to miejsce, nie ten czas, nie taki pomysł, nie ten organizator…).  

Beskid Tango Marathon jest przykładem imprezy, która pięknie się rozwinęła. Prapierwsza edycja odbyła na Szyndzielni, kolejne – w hotelu „Orle Gniazdo”. Ale ta impreza startowała kilka lat temu. Teraz wiadomo: w pierwszy weekend roku wszystkie drogi prowadzą do Szczyrku! Relacja z tegorocznej edycji: TU.

Lokalsi często wcale nie wspierają tego, co ma się wydarzyć na ich terenie, nawet jak organizuje to ich lokalny organizator.

Na pierwszej edycji Recuerdo Warszawy prawie nie było, a nauczyciele przyszli tylko na pokaz i zaraz się zmyli. Druga edycja była już doceniona, ale nie dlatego, że samo się zrobiło, tylko dlatego, że włożono w nią więcej pracy na zapleczu. Nie mam wątpliwości co do tego, że tegoroczna będzie jeszcze lepsza, bo koło ruszyło i nabiera pędu. 

Każda duża impreza ma długą listę zaproszonych gości.

Tak jest na całym świecie. Umiejętne ich dobranie to też duża sztuka Jeśli organizator chce zaoszczędzić i żałuje zaproszeń (nie chodzi bynajmniej o rozdawnictwo), niech się nie dziwi, że promocja nie działa. To ludzie przyciągają ludzi. Obserwuję u Polaków taką prawidłowość: chcieliby być dobrze wynagradzani za swoją pracę czy wiedzę, a jednocześnie oczekują, że inni będą robić za darmo; że polski dj zagra za kieliszek wina i wodę mineralną (maratonowi mają lepiej, przynajmniej mogą skorzystać z imprezy; o dziwo zagranicznym płacą bez sprzeciwu, a ci przecież nie zawsze dobrze grają), a fotograf będzie pstrykał za wstęp na imprezę (na której nie potańczy, jeśli ma zrobić rzetelną dokumentację zdjęciową z przebiegu całej imprezy. Pomijam czas obróbki zdjęć. No ale dużo osób lubi robić zdjęcia, zawsze jakieś będą nawet bez zakontraktowanego fotografa). Znamienne były djskie warsztaty organizowane przez ekipę Radio Tango Uno. Ktoś dopytywał, czemu taka cena, a nie inna. Za ich autorski warsztat, gromadzoną latami wiedzę i doświadczenia! Żenada. 

I tak żalący się kolega spowodował, że zastanowiłam się tak w ogóle nad dzisiejszą sytuacją organizatorów.

Moim zdaniem imprez jest za dużo. Sama się do tego raz w miesiącu przyczyniam 😃I bardzo mi miło, że mam z kim współpracować i że przychodzicie. Nie robię komercyjnej milongi, tylko wydarzenie promujące tango. A że przy okazji tańczący mogą tangolić na doskonałym parkiecie w pięknej sali – nie mogłam odmówić, gdy mnie o to poproszono. Rzecz jasna – dla dobra tanga 😃

Kolejne Tango w Królewskim Wilanowie odbędzie się 9.06. Szczegóły wkrótce.

Wracając do użalającego się kolegi – to nie Warszawa jest zła.

A podejście ludzi, którzy nie umieją się w niej odnaleźć lub uważają, że coś im się należy. Poza tym: zanim ktokolwiek cokolwiek zarzuci złemu warszawiakowi – niech zapyta, skąd taki przyjechał i od kiedy tu mieszka. Przypomnę, że stolicę zamieszkuje głównie ludność napływowa. Nie mam nic przeciwko temu, dopóki nie szkaluje mojego miasta i jego mieszkańców. Może wracać do siebie. Tym bardziej nie mogę przejść obojętnie, kiedy się rzuca oskarżenia bez podania faktów. A przypomnę: dopytywałam, o co chodzi. Wielu warszawiaków dało wyraz swojemu zmartwieniu, że festiwalu nie będzie, twierdząc, że na akurat taki miejsce w zatłoczonym wydarzeniami kalendarzu – jest. Co zrobił kolega? Ukrył merytoryczną odpowiedź na swoje lamenty. 

Każdy zbiera żniwo swoich działań.

Współpraca nie jest mocną stroną Polaków. Wpaja się nam chorą rywalizację, więc niezdrowo funkcjonujemy. W tym miejscu piszę o drugiej stronie medalu: tresowani w rywalizacji, wszędzie dopatrujemy się wrogiej konkurencji. A może zmienić nastawienie i zobaczyć szansę?

Secreto – warszawskie encuentro milonguero – odbędzie się po raz drugi. To impreza doświadczonych organizatorów, a i tak pracuje przy promocji kilka osób. Odbędzie się po raz drugi. 

Punkt widzenia zależy od tego, z której strony się patrzy.

Nikt nikomu nie zabroni organizowania czegokolwiek, ale też nikt nikomu nie nakaże aplauzu. Można z nikim i niczym się nie liczyć – wolna wola. A można inaczej. Szczerze mówiąc mnie się nie podoba ta wolna amerykanka z wchodzeniem sobie w termin i tworzeniem w tym samym czasie kilku dużych krajowych imprez. Ale taka jest rzeczywistość i na razie nikt nie wymyślił, jak to zrobić, żeby dogadywać się na szerszą skalę. A może nie ma takiej woli? Nie wiem, nie organizuję dużych imprez, bo mi się nie chce, wolę bywać 😃

Są tacy, co nigdy nikogo o nic nie pytają, a potem narzekają.

Są tacy, co im się wszystko nie podoba. A są tacy, którzy chętnie wesprą, jak będą wiedzieli, co i jak. Czy konsultować? Czy rozmawiać? Wybór jest zawsze, konsekwencje decyzji – też. Warto je brać pod uwagę przed, żeby nie marudzić po.

Z pozdrowieniami

(Bestyjka) Ania

P.S. Polecam wybrać się na bożociałowy weekend do Bielska Białej na festival Vamos Corason. Świetna para, 30 godzin tańczenia…. a mam wrażenie, że miejscowi nie doceniają ani pary (mało bywają, to i nie znają), ani starań organizatorki. Dla samej tej pary warto przybyć!

P.S.2 Od wpisu minęło kilka godzin, a już się dowiedziałam, że teraz to ja jestem ta zła, która rujnuje kolegi karierę… I że Poznań ma dosyć tego, że kolega idzie jak taran i dzieli środowisko.

Nie, kolego, ja nie robię ci nic złego. Bronię mojego gniazda, które chciałeś zbrukać. Sam sobie pracujesz na opinię złego organizatora. Otwórz wreszcie oczy i wyciągnij wnioski, zamiast mnożyć w swojej głowie wyimaginowanych wrogów.

Milonga de Mis Amores – 8.03.2018

Nowe miejsce – nowe możliwości

W Dzień Kobiet na mapie tangowej Warszawy pojawiło się nowe milongowe miejsce. Klimatyczne wnętrze po dawnym kasynie ma swoją atmosferę. Czuć energię pieniędzy, dużych emocji, mocnych trunków i wypalonych cygar. Nie, nie śmierdzi 😀 Dla mnie to miejsce ma zapach grzesznego nocnego życia… Ja akurat uwielbiam takie klimaty. A właściwie ten zapach ma nie sala, a hall i schody wyłożone grubym dywanem z motywami pasującymi do kasyna… Gapa ze mnie – nie zrobiłam zdjęcia! Uzupełnię za tydzień 🙂

Sala jest duża, klimatyzowana, z rewelacyjnym tanecznym parkietem, barem i dj-ką odgrodzoną szybą dawnej kasy. Ma to swój urok, ale separuje dj-a od tancerzy. Anna S. powiedziała, że to celowe, aby w razie smęcenia nie rzucać w dj-a pomidorami :p

Milonga de Mis Amores organizowana jest przez Akademię Tanga Argentyńskiego, która jakiś czas temu zrobiła roszadę w swoich szeregach (prezes poszedł do komisji rewizyjnej, a komisja została prezesem – czy jakoś tak…) i… dobra, to inny temat, przerz sympatię i duże uznanie dla Pauliny Policzkiewicz-Woźniak nie dodam nic więcej i z całego serca życzę powodzenia w reanimacji.

O muzykę zadbały cztery dziewczyny: DJ Polly (Paulina), DJ Magda Lewandowska, DJ Olga Zawada i DJ Justyna Grzegorczyk. Było wino na powitanie, były białe tandy. Gdyby stoliki ustawić bardziej w literę U, czyli podsunąć te spod drzwi i te spod dj-ki do filarów, warunki do cabeceo byłyby bardzo dobre.

Milonga zaczyna się o 21.30. Ponieważ obecnie jest to szkoła tańca, nie można zacząć wcześniej, bo odbywają się zajęcia. Dojazd dobry (tramwaje, autobusy – także nocne), parking – jak wszędzie w centralnych miejscach dzielnic. Wstęp kosztuje 15 zł, czyli standard dla milongi wieczornej.

Na otwarciu pojawiło się dużo gości, miejscowych i przyjezdnych, a także zagranicznych.

Miejsce ma potencjał, dużą pojemność i dobre nagłośnienie. Warto przyjść i się przekonać 🙂

Życzę powodzenia i z pewnością odwiedzę to miejsce za tydzień –

Ania (Bestia)

Toruń – Milonga Piernikowa

Torunianie wymyślili milongę na każdą porę roku.

Dana edycja ma swoją nazwę właśnie z nią związaną. Imprez jest masa, więc dotarłam dopiero na tę Zimową. Ojjj, gdybym wiedziała, że mróz skuje cały kraj, w żadną podróż bym się nie wybrała, bo nie znoszę zimna, ale ponieważ się umówiłam i przysięgłam na wszystko, że nie zmienię zdania – nie było odwrotu. 


Okazjonalny magnesik, który każdy dostaje przy wejściu, ozdobił moją lodówkę.

CK Dwór Artusa przywitałam nietypowo.

Najpierw – pod Toruniem – zorientowałam się, że zostawiłam forsę w dość niebezpiecznym dla niej miejscu. Kiedy chciałam pokazać bilet, okazało się, że go zgubiłam. A jak go szukałam – zgubiłam buty, szal, notes i jedną rękawiczkę… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło: na milongę wpuścili, rzeczy zostały odnalezione, a kasa ocalona.

   

Foto: Internet.

Milonga była bardzo udana.

Parkiet i kuluary były pełne, ale mówiono, że zwykle frekwencja jest jeszcze większa i że pewnie z powodu postu część tangowców została w domach. DJ Polly (Paulina Policzkiewicz-Woźniak) wprowadziła uczestników w romantyczno – liryczny nastrój, a DJ Maria Mondino podkręciła obroty i to był ogień… Pstrykałam jakieś zdjęcia, ale Joasia Stepaniuk zrobiła o wiele bardziej udane – podziwiajcie!

      

Piernikowa na stałe zagościła na mapie polskich tangowych eventów.

Toruń jest tak położony, że można dojechać z każdego zakątka. Dwór Artusa ma taki urok, że przyjeżdża nie tylko Gdańsk, Warszawa czy Łódź, ale także jednak dość oddalony Śląsk. Tym razem nie zatańczyłam z nikim nowym (dla mnie), ale z przyjemnością zanurzyłam się w znanych ramionach, tak rzadko spotykanych ze względu na odległość…

    

Centrum Kultury Dwór Artusa to niezwykłe miejsce.

Warto się zapoznać z jego historią. Przy okazji milongi można zwiedzić ten niezwykły obiekt, tylko godzinę bym zmodyfikowała, tak aby albo po zakończeniu wycieczki były dwie godziny do milongi, albo żeby od razu po zwiedzaniu iść i zająć krzesło. Pół godziny pomiędzy końcem zwiedzania a milongą to i w … ząb nie pasuje.

  

A szkoda, bo podobno zarówno opowieści, jak i osoba przewodnika są bardzo ciekawe.

Od lewej: Krzysztof Rumiński (współorganizator milongi), Yulija Pushenko (tłumaczyła przemówienia na j. rosyjski – angielskiego nie było) i Łukasz Wudarski (to on oprowadza wycieczki po tym wyjątkowym obiekcie).

Organizator zapewnia także wycieczkę po Starówce.

I tu proponowana godzina 12.00. jest idealna, bo do tej pory trzeba opuścić hotel. Niestety mróz spowodował, że zamiast na wycieczkę, poszliśmy do odkrytej dzień wcześniej knajpy. Ale po drodze podziwialiśmy kamieniczki i inne miejskie ozdoby 🙂 

  

Impreza toruńska się rozwija. W przeddzień jest pre-milonga, w niedzielę afterka. Niektórzy mówią, że tylko patrzeć, a przekształci się w festiwal, czego serdecznie Toruniowi życzę 🙂

A poza tangowo:  droga do Torunia jest dobra.

Jak się śmiga luksusową furą, to zajmuje 2 godziny. A że w dobrym towarzystwie czas przyjemnie płynie – podróż minęła błyskawicznie. Dojechaliśmy na miejsce w sam raz, aby iść na porządny obiad. Ale najpierw wybraliśmy się w poszukiwaniu tradycyjnych pierników…

       

Nie wiem, dlaczego w środku zimy jakoś tak porządnie się nie ubrałam.

– 10, a ja bez ciepłych gaci i swetra! Ela K. miała ochotę pospacerować, jednak nie bardzo miała chętnych do towarzystwa. Moje dżinsy i kurtka, nawet z kapturem, nie zabezpieczały w pełni od chłodu, więc nie w głowie mi były ekskursje, a reszta towarzystwa zwiedzała Toruń przy bardziej sprzyjającej takim czynnościom temperaturze. Więc ogarnęliśmy wzrokiem to, co w drodze do i z knajpy.

      

Często jadam w restauracjach, ale ta była wyjątkowa. 

Nie, nikt mi za reklamę nie zapłacił. Po prostu lubię doceniać czyjąś pracę. A tu obsługa się postarała. Wnętrze piękne, jedzenie pyszne, serwis rewelacyjny. Nie dość, że kelnerzy bystrzy i sympatyczni, to jeszcze przystojni ♥ Trafiłyśmy co prawda chyba w najchłodniejsze miejsce w całej restauracji, ale reszta wynagrodziła nam konieczność okrycia się.

    

Mimo dużej gastronomicznej konkurencji tak nam się spodobało, że Ela K. zaprosiła nas wszystkich następnego dnia na lunch. Było równie dobrze i pysznie, a tym razem cieplej. Anna S. powiedziała, że focąc ładnie podane potrawy robimy siarę. Na prywatnym profilu nie wrzucam kotletów, ale na blogu czasem lubię i już!

      

Z pozdrowieniami dla Torunia  – (Bestia) Ania

 

NIE! dla behawioralnych obrzydliwców. O!

Już kiedyś pisałam, że nasze środowisko nie jest jakieś nadzwyczajne – chociaż niektórzy chcą tak myśleć. W Turcji np. tango jest pasją elitarną. U nas nie, więc mamy cały przekrój społeczny. Dobrze to czy źle – nie będę oceniać. Ten wpis poświęcam pewnemu zjawisku (na szczęście nie nagminnemu), na które w naszym tangowym środowisku NIE daję zgody.

Postać.

Mamy w Warszawie taką postać, która pojawia się na publicznych eventach, gdzie wstęp jest za darmo (na część komercyjnych – tangowych i salsowych – ma zakaz wstępu). Wybiera z publiczności młodą (zawsze i tylko) dziewczynę, która nie umie tańczyć, i maltretuje ją na parkiecie. Udaje, że ją uczy. Macha nią we wszystkie strony, stanowiąc zagrożenie zarówno dla niej (naraża ją na kontuję i uraz), jak i dla otoczenia. Do tego postać ta nie jest nigdy dobrze ubrana (widziałam białe skarpety do sandałów i podkoszulkę bez rękawów), a braku urody oceniać nie będę, bo nie to jest problemem.

Problem: jak na to patrzę, tyłek mi się zaciska, jakbym miała w dupie zęby.

Wszystko mnie boli. Widziałam popisy postaci na różnych tangowych imprezach. Byłam zdziwiona, że organizatorzy tę masakrę tolerują. Z przerażeniem konstatuję, że nasza zachowawczość i bierność góruje nad zdrowym rozsądkiem. „Nie moja sprawa”. „Skoro jej się podoba, to nie ma problemu”. Na nie mojej imprezie nie odważyłam się interweniować, chociaż patrząc na te tortury, każda komórka mojego ciała wyrażała sprzeciw.

Pamiętam siebie z własnych początków.

Kiedy byłam zachwycona, że jakiś „super tańczący” zechciał mnie instruować. Im bardziej machał moimi nogami, tym bardziej mi się podobało. A jak mnie tak wziął i wygiął… A potem przegiął… I moje nogi chciał sobie założyć na szyję… O mamma mia, jaka byłam zachwycona! Że ja tak „pięknie umiem”! To, że taki pseudo maestro chciał mnie zwyczajnie poobmacywać wychodziło potem, kiedy nie zgadzałam się na coraz śmielsze ruchy i ocieractwo.

Nie chcesz się umówić? To pa.

Wielu ówcześnie „zaawansowanych” – w moich oczach – „tancerzy” przestało mną machać i nigdy więcej nie mieli ze mną okoliczności, kiedy wyraźnie postawiłam granicę cielesną i nie chciałam się umówić poza tangiem. Przypadek tej niecnej postaci jest właśnie taki: poluje na dziewczyny, które by chciały tańczyć tango, daje im złudzenie, że ona, ta postać, umie, a że dziewczyny też tańczą i umieją (!). No i uprawia ocieractwo. Kobiety to dziwna rasa… Dają się nabrać na pawie pióra, zamiast sprawdzić konkret…

Osoby nie umiejące tańczyć nie zdają sobie sprawy z zagrożenia.

Dziewczyny nie wiedzą, że narażają się na uraz, że wdrukowują w swoje ciało złą jakość ruchu, że gibnięta za bardzo może doznać urazu kręgosłupa lub stopy. I takie postacie na tym żerują. Czują… jak hiena padlinę… Dopaść, rozszarpać, zeżreć i … szukać kolejnej ofiary.

NIE ma mojej zgody na takie zachowanie!

Jestem zbyt doświadczona – w końcu tańczę (intensywnie) od prawie dziewięciu lat, aby jako organizatorka przejść do porządku dziennego nad uprawianym kaleczniactwem. NIE! Zwłaszcza, kiedy organizuję milongę. Nie będę tolerowała „udzielania lekcji”. Kiedy zwróciłam tejże postaci uwagę, że na milondze nie robi się takich rzeczy, postać zrobiła awanturę, że ją – tę postać – dyskryminuję. Dziewczynę, którą wyginał w niemożebny do zdzierżenia sposób, tak zmanipulował, że uznała mnie za największą tangową sucz, która się czepia… I nie mogła zrozumieć, że akurat ona nic złego nie zrobiła… Bo jej się te wygibasy podobały…

BHP

Jeżeli nie umiesz tańczyć, a ktoś próbuje Ci wmówić, że po lekcji kroku podstawowego jest inaczej – uciekaj. Jeśli na milondze ktoś daje Ci swoją wizytówkę, że niby jest nauczycielem – wywal ją do kosza. Tango, jak język: żeby porozmawiać, trzeba go poznać. Bełkot to nie rozmowa! A i fizycznie możesz się uszkodzić.

Nie będę oceniać organizatorów, którzy nie reagują.

Może dojrzeją. Za to duży szacun dla tych, którzy podzielają moje zdanie i zareagowali, czyli zakazali wstępu. Bo postać jest niereformowalna. Po prostu. Więc niniejszym oświadczam, że jeśli przyjdzie na jakąkolwiek imprezę, w której maczam swoje palce – to albo się zreformuje (nie wierzę), albo postać zostanie wyproszona, zanim upoluje kolejną ofiarę.

(Bestia) Ania

Rozkład jazdy: koniec roku 2017

Stary rok odchodzi, ale zanim to uczyni – najpierw słów kilka o sylwestrze.

W Warszawie mamy trzy tangowe imprezy: RETRO w Teatrze Komedia, PODWÓJNY tradycja & neotango na ul. Wolność, oraz JEDYNA w swoim rodzaju Złota Milonga i 14. bal sylwestrowy.

W Złotej bywam systematycznie, ale po raz pierwszy w życiu będę tu na balu sylwestrowym. Od wielu lat – tak mi się układało – spędzałam tę noc nietangowo. Tym razem ułożyłam inaczej.
Sorry nietangowcy, taki mamy klimat!

  

Złota Milonga – to w ogóle jest miejsce wyjątkowe. Tak naprawdę jest to jedyny w Polsce klub tanga argentyńskiego z prawdziwego zdarzenia: z piękną okrągłą salą, świetnym zadbanym parkietem, ekranem do projekcji, barem i wygodnymi szatniami osobno dla obu płci. A i prezent czasem można znaleźć… ?

Cudzoziemcy są tym miejscem zachwyceni! Goście z innych miast także. A z warszawiakami bywa różnie. Dla mnie osobiście wtorkowa milonga No Stress jest obecnie najlepszą warszawską regularną milongą. Dlatego postanowiłam, że tegoroczny sylwester odbędę właśnie tu. Starsza gwardia pamięta szaleństwa na przebierankowych balach karnawałowych… Się działo…

Na sylwestra też się będzie dziać, jestem pewna. O północy zaplanowany jest półgodzinny set muzyki nietangowej, takiej do ogólnych pląsów i podskoków. Ja akurat nie przepadam, to sobie odpocznę. I tak sobie myślę: ponieważ sporo osób tangowych ma nietangowe drugie połowy – warto by w tę jedną noc zrobić dłuższe nietangowe taneczne cortiny, żeby ci, co lubią, nie musieli czekać do północy. A ci, co niekoniecznie, mogą się np. z kimś poprzytulać. Open bar czasami bardzo skraca dystans…

Złota Milonga to także najstarsza obecnie milonga warszawska. Oprócz regularnych lekcji i warsztatów, odbywają się tu okazjonalne milongi, pokazy i koncerty. Bal sylwestrowy jest coroczną tradycją. To jedyne miejsce, gdzie regularne milongi odbywają się 3 x w tygodniu i każda ma swój odrębny charakter.

Terenowe służby operacyjne donoszą, że na bal sylwestrowy zostało jeszcze kilka miejsc, więc nie ma co się zastanawiać, tylko do pani Ani zgłaszać, płacić i odbierać zaproszenie. Cena nie jest wygórowana, a bufet będzie zacnie zaopatrzony w jadło i napitek. Panowie – nie szukajcie przygód niewiadomego pochodzenia, nie idźcie na jakieś ciotkowe domówki, tylko chodźcie do Złotej Milongi! Będzie dużo fajnych kobitek i dobra zabawa, nie tylko tangowa. To będzie gorąca noc…

A dzień przed: 30 grudnia wszystkie drogi prowadzą do Olsztyna!

Tak przedsylwestrowo. Dobrze się składa, bo musimy z Jolandą odzyskać panowanie nad naszymi kalendarzami i zaplanować, które imprezy bez naszej obecności absolutnie nie mają racji bytu ? Olsztyn prężnie działa tangowo już od kilku lat. Głównym motorem rozwoju tamtejszego tanga na jego początkowej drodze była Jolanda, która brała udział w tworzeniu stowarzyszenia, organizowała lekcje i milongi. Nadal czynnie uczestniczy w tamtejszym życiu tangowym, organizując praktyki oraz lekcje i warsztaty z różnymi nauczycielami. Jak tylko jest na miejscu – uczestniczy w miejscowych wydarzeniach jako gość.

No i właśnie 30 grudnia (sobota) odbędzie się dziewiąta milonga La Roja, którą tworzą młodzi tangowi zapaleńcy: Anna Tyszka, Izabela Damulewicz i Mariusz Ciesielski. Tangowy staż jeszcze ich nie przytłacza, więc mają zapał i pomysł na realizację. Ja będę na niej po raz pierwszy, ale terenowe służby operacyjne doniosły, że to bardzo udana impreza, na którą przyjeżdża sporo ludzi, nie tylko z Polski. Pojedziemy – zobaczymy! Szczegóły znajdziesz TU 

To co – do zobaczenia jeszcze w tym roku!

(Bestia) Ania

Malaga tiki taki…

Jola:
Do Malagi przybyłyśmy rzecz jasna z powodu tanga ? Zaprosił nas cudowny Tango Dj i organizator Milongero del Sol – Francisco Saura. Impreza organizowana jest dwa razy w roku, wiosną i jesienią. Cieszy się dużym powodzeniem. Nie ma o niej informacji w ogólnym obiegu, nie znajdziesz wydarzenia na Facebooku.

Ania:

Kiedy Jolanda zarządziła Hiszpanię, zgodziłam się bez wahania. Dopiero po jakimś czasie mnie uświadomiła, że to nie taki pierwszy lepszy maraton, tylko impreza dla wybranych i wcale nie tak łatwo się na nią załapać, zwłaszcza bez rejestracyjnego partnera (a my, jak wiadomo, głównie jeździmy we dwie). Pewnie dlatego oprócz nas była tylko jedna polska para – Ewa i Tadeusz z Łodzi. Polskim akcentem był też Dj Michał Kaczmarek z Poznania.
Jednak zanim rozpoczął się maraton, trafiłyśmy na miejscową milongę. Było dość tłoczno. Poznałyśmy tanguero, który po każdej przetańczonej tandzie dawał partnerce różę. Ale nie jakąkolwiek! Starannie dobierał, aby pasowała. Ja dostałam w kolorze moich oczu, Jolanda – pasującą kolorystycznie do bluzki.

Jola:

Maraton odbywał się w hotelu z dobrą restauracją i bardzo klimatycznym patio. Jedynym mankamentem było to, że hotel był położony dosyć daleko od centrum miasta i plaży. Jeśli ktoś nie mieszkał na miejscu, to w nocy pozostawała tylko taksówka.

Ania:

Położenie maratonowego hotelu zniechęcało nas do jakichkolwiek wypraw. Ponieważ byłyśmy w Maladze od kilku dni – bez żalu rezydowałyśmy na tarasie przynależącym do pokoju, który był na tyle duży, że spokojnie mogłyśmy utrwalać opaleniznę. Lubię, kiedy mieszka się na miejscu. Wtedy impreza ma inny klimat, łatwiej się integrować.

Integracji sprzyjały okrągłe ośmio czy dziesięcioosobowe stoły, przy których spotykaliśmy się na obfitych i smacznych kolacjach. Maraton trwał typowo od piątku do niedzieli. Nie było pre-milongi i afterparty, ale czasu wystarczyło, aby się wytańczyć. Zwłaszcza bez tangowych butów! Przyleciałyśmy prosto po milondze w Wenecji. Mogłam tu, na maratonie, kupić nawet moje ulubione Bandolery, ale po pierwsze miałam już kupione trzy nietangowe pary, po drugie – nie było w moich gabarytach takich, które rozpaliłyby we mnie żądzę posiadania. Salsowe i tu musiały dać radę.

Jola:
Formuła tego maratonu to t
ypowe encuentro milongero, ze ścisłym podziałem na strefę męską i żeńską. Dobrze rozstawione krzesełka dawały możliwość mirady i cabeceo. Sala była spora, z dobrym parkietem, klimatyzowana.

Ania:

Ale tego na początku nie zarejestrowałyśmy. W piątkowe popołudnie – bo wtedy się wszystko zaczęło – dostrzegłyśmy masakrycznie wysoką średnią wieku… Po dziesięciu minutach Jolanda stwierdziła, że jej się nie podoba i tańczyć nie będzie! A ja pomyślałam rozczarowana, że nastawiałam się na ogniste czarne diabły, a tu geriatria… którą mam u siebie… No dobrze, ale skoro już jesteśmy i przez trzy dni nie mamy innej opcji, zaordynowałam: tańczymy!

Jola:

I tu miłe, bardzo miłe zaskoczenie. Panowie tańczyli świetnie, byli szarmanccy i ładnie pachnieli! Z godziny na godzinę przybywało nowych uczestników i w efekcie średnia wieku mocno się obniżyła ?, a przyjemność z kolejnych tand była coraz większa. Każdy dzień przynosił nowe znajomości tangowe i towarzyskie. Kilka z nich pozostanie na długo w mojej pamięci. Cudowny czas i piękne miejsce idealne na wiosenną beztroskę ?

Ania:

Formuła maratonu powodowała, że nawet jak się trochę na parkiecie pobałaganiło, to bez ofiar, ponieważ nikt nie wierzgał. Nikt też nie uprawiał polki – galopki, dzięki czemu panów nie zalewały siódme poty i dłużej zachowywali świeżość. Co nie znaczy, że nic się nie działo! Ależ działo się!!! I wcale nie było tylko „dorosło”. Przypomniało mi się, że Serbowie są bardzo przystojni… 🙂
Szkoda, że kiedy nastąpił czas oficjalnych podziękowań i pożegnań, nasz polski dj gdzieś się zawieruszył.

To był mój pierwszy maraton w takiej formule. Złapałam bakcyla. Ja w ogóle lubię bardzo bliskie objęcie i dla mnie tango w otwartym to nie jest tango, tylko aerobik, więc
milonguero wpisuje się w moją przyjemność. Dla pań ważna jest strategia siadania, zwłaszcza pierwszego dnia i w sobotnie popołudnie. Nie ma mowy o wyrywaniu się na parkiet! Jeśli nie chce się nieporozumień, musi być zachowana kolejność: mirada, cabeceo, mężczyzna podchodzi, a kobieta CZEKA, utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Zdarzyło się, że ruszyło do mnie dwóch panów. Zdarzyło się, że pan poszedł do pani za mną i gdybym się wyrwała, byłoby mi głupio.
Maratonowy bufet nie był nadmiernie obfity. Powiedziałabym, że jeden z uboższych, jakie do tej pory spotykałam. Woda, jakieś soki czy napoje, czasem ciastko i plasterek wędliny… I tyle. Ale atmosfera, miejsce i muzyka były świetne. Bardzo chętnie to powtórzę. U nas wiosną zimno, tam już czuć gorącą atmosferę lata.

SFERA POZATANGOWA – CZYLI PODRÓŻNICZO PO NASZEMU
Jola:

Wenecja wskoczyła nam ot tak, za to Malagę zaplanowałyśmy od dawna. Hiszpania to kraj, który kocham i on kocha mnie. Że przecież kocham Buenos? Owszem. Buenos Aires to miłość bezwarunkowa. Śródziemnomorska cześć Europy to takie letnie zatracenie ?
W Maladze byłyśmy w sumie osiem dni. Mieszkałyśmy we współdzielonym z właścicielami mieszkaniu, świetnie położonym, blisko plaży i Starego Miasta. Nasi gospodarze – cudowni, ciepli, otwarci i chętni do pomocy – dbali o nas jak o małe dziewczynki.

Ania:

Mieszkanie było bardzo wygodne i niebywale czyste. Dwie łazienki zapewniały bezkolizyjne korzystanie. Kawa, herbata, własnoręcznie upieczone przez gospodynię ciasto oraz ciepłe rozmowy pełne poczucia humoru sprawiały, że każdy dzień zaczynałyśmy bardzo przyjemnie. Droga na plażę obfitowała w bujną roślinność. W Polsce zimno, a tam cudownie ciepło… Bardzo lubię tak wkraczać w wiosnę.

Jola:
Każde południe zaczynałyśmy od plażowania. W pierwszych dniach kwietnia nie ma za wiele ludzi, mimo to można było nawiązać przyjaźnie ?

Ania:
W różnych miejscach na świecie się opalałam, ale to tu, w Maladze, po raz pierwszy w życiu złamałam swoją zasadę (że cycki pokazuję tylko wybrańcom) i zrobiłam to topless… A potem musiałam się chować, bo moja skóra jednak jest dość jasna i muszę uważać, żeby nie przesadzić.

Jola:

Po południu szłyśmy na Stare Miasto. Renesansowa katedra z ołtarzem zbudowana na miejscu dawnego meczetu, Alcazaba, Casillo de Gibralfaro, twierdza i zespół pałacowy – pozostałość po muzułmańskim emirze, Teatro Romano z I wieku p.n.e., Plaza de Toros de La Malagueta dla miłośników walk byków – nie ma tu dużo do zwiedzania i da się to ogarnąć w 3 dni.

Ania:

W naszych podróżach nie nastawiamy się na muzea i galerie. Wolimy chłonąć atmosferę miasta i ludzi. Ale być w Maladze i nie odwiedzić Muzeum Picassa – no nie… Nie wiedzieć czemu obowiązywał zakaz fotografowania. Boją się, że jak człowiek zobaczy zdjęcie, to nie przyjedzie, żeby zapłacić za wstęp? Czy mają obawy, że jednak to muzeum nie jest jakieś nadzwyczajne i wyjdzie to na zdjęciach? Odwiedziłyśmy też dom sławnego malarza. Również nic specjalnego. Ale – jak powiedziałam – pewne miejsca odwiedzić po prostu wypada, choćby raz w życiu. 


Jola:
Z
przykrością muszę stwierdzić, że muzeum wrażenia na mnie nie zrobiło. Zwłaszcza że ja akurat uwielbiam szwendanie się bez celu po uliczkach… Tu lody, tam pyszne kalmary, boquerones czy krewetki w sosie czosnkowym… I do tego wino… Koniecznie różana Cava! Jest pyszna! Czego chcieć więcej? No może jeszcze jakiś drobiażdżek miły dla każdej kobiety…


Ania:
To był bardzo hedonistyczny czas… Jedzenie, wino, słońce i południowe flirty… W tym momencie nasuwa mi się taka dygresja: jeśli ktoś mówi, że pieniądze nie są ważne, to znaczy, że nigdy ich nie miał. Bez odpowiedniej ich ilości można pojechać jedynie do Radomia, a jak to powiedziała kiedyś Pierwsza Dama polskiego filmu Beata Tyszkiewicz: „Bycie w Radomiu nie jest czymś specjalnie oryginalnym”… Tak więc zanurzyłyśmy się w przyjemnościach bez wyrzutów sumienia 🙂 I kiedy zostałyśmy zawiezione do najbardziej znanej knajpy specjalizującej się w owocach morza i rybach – folgowanie sobie ograniczała nam jedynie pojemność naszych żołądków 🙂

Ania:

Różana Cava to najlepsze wino musujące, jakie piłam. Wyprzedziło nawet moje ulubione różowe Prosecco 🙂 Bardzo mi się w Maladze podobało. To kameralne miasto z uroczymi kamieniczkami. Myślę, że w szczycie sezonu, kiedy przeżywa oblężenie, może tu być nie do wytrzymania. Ale na początki kwietnia jest bardzo przyjemnie: ciepło w dzień, rześko wieczorem. Bardzo chętnie odwiedzę Malagę za rok.

 

Oprócz doznań smakowych przeżyłam jeden szok duchowy. Byłyśmy w Maladze przed świętami wielkanocnymi. Jak to w południowym katolickim kraju – ruszyły przygotowania do procesji. Nigdy nie widziałam na żywca, jak to się odbywa. Nasze polskie smętne zawodzenie to pikuś. Tam to jest całe misterium. Najpierw trafiłyśmy na trening orkiestry. Mijając w parku kołyszących się kilkadziesiąt osób z różnymi instrumentami, poczułam się jak w filmie grozy… Ale prawdziwe przedstawienie nastąpiło kolejnej nocy. Procesja przechodziła obok miejscowej milongi. Pochodnie, ogromny krzyż, Jezus i Maria… i to wszystko niesione przez tłum miarowo kołyszący się do ponuro-transowej muzyki… Trudno mi sobie wyobrazić, jak taka procesja wygląda w Meksyku lub Brazylii… A jak to wyglądało? ZOBACZ

 




 


Milonga w Casino di Venezia – 1 kwietnia 2017

 

 

 

 

Jola:

Ten wyjazd był zupełnie przeze mnie nieplanowany. Byłam jeszcze w Buenos Aires, kiedy Ania napisała: „Jolando – jedziemy do Wenecji!”. Policzyłam: między jednym a drugim będę w domu – w którym nie byłam od dwóch miesięcy – tylko dziesięć dni… „I wystarczy!” – napisała Ania 😀
Tyle pięknych wspomnień z poprzedniego pobytu… Perspektywa tańczenia w wyjątkowym miejscu… OK! I stało się tak, że zaczęło to być jedno z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń.

 

 

 

 

 

 

 

Ania:

Milonga w Casino di Venezia odbywa się tylko raz w roku.  Gospodarzem i Tango Dj – em jest bardzo lubiany Roberto Rampini. Pomyślałam: milonga w pałacu i kasynie jednocześnie – toż to dla mnie raj! Uwielbiam pałace, lubię ruletkę (niestety rzadko grywam), Roberto na pewno zagra energetycznie…
Pierwszy zimny prysznic – a właściwie wiadro lodowatej wody – chlusnęło we mnie już na lotnisku: nie wzięłam tangowych butów… AAA!!!!! Ich brak na nogach tanguery podczas milongi to tak, jakby piłkarze rozgrywali mecz na bosaka albo w tenisówkach!

 

 

 

 

 

 

 

Przeczesałyśmy z Jolandą internety, Cristina – partnerka Roberto – jak mogła, starała się pomóc… Dziękuję Ci! Okazało się, że jest! Sklep z butami tanecznymi, w tym do tanga!!! Jedziemy! Niemal na drugi koniec Włoch… A konkretnie: do nowej części Wenecji, tej na stałym lądzie. Wyprawa: ponad godzinę w jedną stronę. Niestety: butów do tanga trzy pary i żadna dla mnie. Cóż zrobić, kupiłam do salsy. Nie był to komfort mojej ulubionej tangowej marki, ale lepszy rydz niż nic! A buty bardzo ładne.
Wyrychtowałyśmy się jak ta lala i w drogę!

 

 

 

 

 

 

 

Jola:

Wstęp na milongę nie był tani (40 € milonga + 20 € wejście do kasyna). Obowiązywały stroje wieczorowe. No ale przecież był to pałac i Casino di Venezia! Już samo wejście robiło wrażenie, a kiedy zobaczyłam właściwe wnętrza – stwierdziłam, że będzie to uczta dla ciała i ducha.

                                                                         

 

 

 

 

 

 

 

Na zdjęciu: Dorotka Wandrychowska, dzięki której dowiedziałyśmy się o tej milondze.

Przepiękna, spora (jednak nie za duża) sala balowa, świetny parkiet, który chciało się wypróbować… Lecz na to trzeba było zaczekać. Bal rozpoczęła najzwyczajniej na świecie wyżerka 🙂 Dużo pysznego jedzenia i bardzo dużo naszego ulubionego Prosecco, którego nie żałowano 🙂

   

Ania:

Po dotarciu na początku trochę się zmartwiłam. Wnętrza piękne, ale ludzi multum… Rozstawione krzesła były już w większości zajęte, nie było szans na dobrą miejscówkę… Perspektywa stania w butach na obcasach – zwłaszcza salsowych, które mimo ich urody moje nogi znosiły słabo – mocno mnie przerażała… Jeśli chodzi o przybyłych – głównie pary, w mocno starszym wieku. A ruletka… Zamiast krupiera jakieś automatyczne dziwadło! Miejsce piękne, tylko czy będziemy się dobrze bawić..?

Rozpoczęcie imprezy sutą kolacją było dobrym pomysłem. Szwedzki stół, wybór i dostateczna ilość jedzenia oraz liczba obsługi zapewniły, że nikt głodny nie pozostał. Raczyłyśmy się z Jolandą dość długo, zwłaszcza Prosecco 🙂 Bez pośpiechu zmieniałyśmy bufety, bo tak ciągle brać z jednego trochę się wstydziłyśmy 🙂

Kolej Jolandy pójścia po kolejkę :p 

W tym czasie, w którym my się delektowałyśmy wszystkim naokoło poza tańcem, co szybsi – zjedli, zatańczyli, zmęczyli się i poszli. Kiedy postanowiłyśmy wyruszyć na podbój parkietu, okazało się, że średnia wieku spadła, wcale nie ma tak strasznego tłoku, można usiąść i wygodnie kabeceować. Muzyka niosła! Zwłaszcza tandy walców Roberto dobrał tak, że przepięknie komponowały się z wnętrzem i nami 🙂

                                                 

 

 

 

 

 

Roberto Rampini, gospodarz wieczoru i Tango Dj.

Postanowiłam jeden utwór tanecznie odpuścić i nagrać film. Później, kiedy chciałam opublikować – zauważyłam, że jedną parę dość mocno poniósł i walc, i żarliwy pocałunek… Nie opublikuję (a szkoda, bo walc przepiękny!). Przynajmniej do czasu, aż nie zweryfikuję, czy poniosło parę stałą, czy tylko jednotandową… Cóż, w emocjach jednak czasem może coś się wymknąć spod kontroli… Dodam tylko, że najpiękniejszą tandę tego wieczoru (i jedną z piękniejszych moich do tej pory) – miałam właśnie tu, i była to tanda walców, na dodatek z… warszawskim kolegą 😀

Jola:

Podsumowując: było miło, szczególnie cieszyły spotkania z przyjaciółmi nie widzianymi od lat… Ale poziom tańczących raczej przeciętny. Co nie zmienia faktu, że atmosfera była świetna i bawiłyśmy się doskonale.
Piękna impreza godna polecenia!

Ania:

Wiadomo, że tangowo człowiek ocenia imprezę po tym, jak się bawi. Ja nie mogłam narzekać. Zwłaszcza że moje stopy nie chciały zaprzyjaźnić się z salsowymi butami (tzn. na parkiecie o nich zapominały, ale stać, a nawet siedzieć w nich było koszmarem). Podłoga rewelacyjna, a nagłośnienie to po prostu mistrzostwo świata. Miejsce niezwykłe – nawet to ruletkowe dziwadło nie przeszkodziło mi w zanurzeniu się w klimacie dawnych energii… To po prostu warto poczuć…

  

Na parkiecie z porządkiem bywało różnie – ale im więcej bywam, tym bardziej jestem przekonana, że nad żywiołem i hasaniem można chyba zapanować jedynie w formule encuentro milonguero.
Myślę, że jest to fantastyczna impreza dla par, które chcą w romantycznym miejscu spędzić kilka dni, a przy okazji potańczyć w pałacu. I dla wszystkich tych, którzy do tej pory nie byli w Wenecji, byli w niej dawno lub z niewłaściwą osobą 🙂 A dla singielek – jeśli nie mają wygórowanych wymagań tanecznych i umieją korzystać z mirady i cabeceo. Nie spotkałam desantu! Na pewno NIE jest to impreza dla pań, które siedzą jak królewny i czekają na odnalezienie przez księcia…


Moje salsowe buty z „brylantami ” dały radę, ale…

… w pewnym momencie zastąpiły je trampki do sukni. Też nie było źle i parkiet dał radę
🙂

Album ze zdjęciami Vincenzo Cerati z milongi znajdziesz TU

SFERA POZATANGOWA, PODRÓŻNICZA

Ania:
Oczywiście kontrola bezpieczeństwa na Okęciu to jedno wielkie polowanie na rzeczy podróżnych. Tym razem straciłam najwięcej. Bo też najgorzej się spakowałam. Ale już wiem, jak tych nadgorliwców przechytrzyć! Przy najbliższej okazji – czyli już niebawem – sprawdzę, czy moja metoda działa…

Byłam w Wenecji trzy razy: dawno temu i zawsze we wrześniu. Za każdym razem myślałam, że tam jeszcze musi być ciepło, a tu za każdym razem okazywało się, że było około ośmiu stopni i lało. Bardziej zmarzłam jedynie w Lizbonie (ale z innych względów). Wrzesień ileś lat temu był absolutnym końcem sezonu: pustki, prawie wszystko pozamykane, szaro i smętnie. Miasto opuszczone przez turystów wyglądało na wymarłe… Pomyślałam: sprawdźmy przełom marca i kwietnia!

Jola:
Dotarłyśmy 30 marca. U nas zimno, a tu cudowne słońce i rozkoszne ciepełko!
Z lotniska do naszego miejsca zamieszkania bezpośrednio docieramy vaporetto. Doskonały środek transportu, jedyny możliwy w dotarciu do starej części położonej na wyspie – a tylko ta jest turystycznie atrakcyjna. Warto kupić bilet kilkudniowy, bo nie jest to tani środek lokomocji.

Ania:

Mieszkałyśmy w fajnym miejscu. Apartament był wygodny, świetnie położony – chociaż gdyby kolega Marek T. po nas nie wyszedł, to mogłybyśmy w bocznych uliczkach trochę się go naszukać… I posiadał – apartament, ale kolega w sumie też hehe – dodatkowe wyposażenie – tak żeby turyści mogli sobie zrobić pamiątkową fotkę 🙂

  

Jola:

Poznawałyśmy Wenecję głównie na własnych nogach. Wszędzie jest łatwo trafić, bo ma bardzo dobre oznakowania (na każdym rogu uliczki na budynku wiszą tabliczki z nazwami i kierunkami) – trzeba tylko zwracać na nie uwagę. Jeśli coś się przegapi, to spacer malowniczymi uliczkami wśród niezwykłej architektury, kanałów, pływających gondol i przystojnych gondolierów wynagrodzi nadłożone kilometry.

    

Ania:

Nie wszyscy gondolierzy są przystojni. Jeśli miałabym wydawać kupę forsy, to raczej nie brałabym takiego niewyględnego… A co, tylko mężczyźni mogą zwracać uwagę na wygląd? W tym przypadku to także element pracy, jak u hostessy. Mi dispiace, ragazzo brutto, ale bym cię nie chciała i już!

Pamiętałam Wenecję jako szarą, odrapaną, opustoszałą i zimną. A tu przywitało mnie słońce, lazurowa woda, kolorowe i jakoś mniej odrapane budynki (UNESCO podarowało znaczące fundusze na ratowanie dziedzictwa kultury i chociaż nadal niektóre są mocno nadgryzione zębem czasu i niedofinansowania – zniknęło moje poprzednie wrażenie, że Wenecja to przegniła tektura i zaraz się rozpadnie…).

  

Jola:
O tym, co należy podziwiać w Wenecji, piszą w każdym przewodniku, więc nie będę się nad tym rozwodziła. Osobiście polecam spacer bez określonego celu, kawę, pyszne jedzonko i wino. Wenecja jest tak piękna, że gdzie się nie dotrze, jest się zachwyconym. Nie jest tania, ale na kawę, pizzę, wino, parę ciuszków i cudowne buty było nas stać 🙂

       

Polecam wycieczkę tramwajem wodnym po Canale Grande. Z wody można podziwiać pałace usytuowane wzdłuż i w szerz kanału.

Ania:

Przejażdżka – a właściwie przepływka wodnym tramwajem po Canale Grande – jest tyleż przyjemna, co tłoczna. Zaskoczyła mnie ilość turystów! Uznawałam, że koniec marca to jeszcze nie sezon. Jakże się myliłam! Wszędzie tłumy, i to do późnej nocy. A vaporetto pękało w szwach. Widoki – obłędne… Kamieniczki bajkowe…

  

Z powodu tłoku czasem bywało nerwowo. Nikt nie lubi, żeby mu wchodzić na głowę. Byłyśmy świadkami awantury starego Włocha z młodą Amerykanką. Dziewczynie pomyliła się komunikacja miejska ze statkiem wycieczkowym. Wepchnęła się między siedzenia, żeby trzaskać selfie, atakując swoim tyłkiem siedzącego staruszka, który głośno wyraził swój sprzeciw. Do tej pory zastanawiam się: powinnam zwrócić jej uwagę czy nie brać się za wychowywanie całego świata…?

    

Postanowiłyśmy popłynąć na Lido. Jest to niewielki kurort, który na przełomie marca i kwietnia nienachalnie tętni życiem (wyobrażam sobie, co tu musi dziać się latem…) – a przecież plażować już można, tylko my jednak jeszcze nie zdecydowałyśmy się na bikini…

   

Biorąc pod uwagę, że w Warszawie występowały opady i temperatura oscylowała w okolicach zera – my nie narzekałyśmy, mogąc wypić kawę i zjeść lody w kawiarnianym ogródku 🙂

  

Jolanda zarządziła obowiązkową kawę na Placu św. Marka. Uznałyśmy, że trudno: zrujnujemy nasze finanse, ale NIE wypić kawy w takim miejscu po prostu nie uchodzi! Okazało się, że nie było aż tak strasznie. Jasne: cztery dychy za kawę stawia włosy dęba, ale 10 € już tak nie przeraziło 🙂
Żegnaj, Wenecjo! A może: do zobaczenia…?