To była trzecia edycja, a moja pierwsza.
W Szczecinie mam najbliższą rodzinę: siostry mojego taty z mężami i ich dzieci, czyli moje cioteczne siostry i ich (duże już, oj duże…) dzieci. M.in. dlatego (ciocie i wujki coraz starsi) w tym roku zamiast festiwalu w Sitges – XXV! – wybrałam Gryf. Sitges podobno gorsze niż rok temu – doniosła (Piękna) Jolanda.
Gryf dobry.
Foto: Tom Photos
Miejsce odstrasza – przynajmniej mnie – nazwą: Stara Rzeźnia. Ale postanowiłam się przemóc. Zostało zrewitalizowane i Łasztownia, na której się znajduje, tętni życiem. Hotelu tam nie ma, ale taksówki w Szczecinie są chyba najtańsze na świecie, a na pewno w Polsce. Opłata początkowa 2,90 (!). W Warszawie – 8 zł. We Wrocławiu chyba ze dwa razy tyle… W ciągu dnia za kurs z hotelu przy Wałach Chrobrego płaciłyśmy 7 zł, w nocy 14 zł.
Organizacja maratonu – ok.
Na przywitanie – spersonalizowany kubek. Idea była taka, żeby nie babruchać środowiska platikiem. Zacna, a jakże. Tylko bałam się, że mojemu coś się stanie… Więc go zabrałam, a codziennie przynosiłam jednorazowy w kwiatki… No wiem, głupol ze mnie i ekolożka-hipokrytka… Ale pracuję nad sobą… Czasem…
Parkiet świetny.
Muzyka – rozpoczęłam w piątek późną nocą i nie narzekałam. Proporcje płciowe właściwe. Warunki do cabeceo dobre, jeśli siedziało się w odpowiednim miejscu. Chociaż nie od dziś wiem, że jak któryś chce akurat ze mną, wyciągnie mnie nawet spod stołu (tak właśnie).
Rejs statkiem był miłym urozmaiceniem.
Chociaż widokowo zbyt wiele się nie działo. Stocznia, Wały, statek jakiś… Ot co.
Tangowo ludzie dawali radę. Ja z założenia nie tańczę na statkach, tylko chłonę atmosferę, obserwuję i robię zdjęcia… Było wesoło i smacznie. Zostaliśmy poczęstowani przekąską (młode pokolenie obsługiwało nas bardzo sympatycznie), a Ela K., jak na damę przystało, rozprowadziła kontrabandę w postaci czerwonego wina – po łyku dla mnie, niej samej i Anielicy Bielskiego Tanga Anny Pie. Ktoś udokumentował ten fakt cyknięciem zdjęcia, ale jeszcze do mnie nie dotarło. Rodzajów obuwia było wiele. Podziwiam tańczących w japonkach. Ja nie umiem. Bałam się, że nie tylko przy boleo. ale przy zwykłym pivocie mój klapek może wylądować między oczami pana siedzącego na górnym pokładzie…
Flesh mob musi być!
W taką pogodę, o takiej porze roku… Niestety nie uczestniczyłam, bo jestem aspołeczną dziwaczką, nie lubię tańczyć na nietangowym podłożu i nie zamierzam ze sobą w tym względzie walczyć. Czasem mi się zdarzy, ale od czego to zależy – nie wiem ja sama…
Fot: Tom Photos
Atmosfera super, organizatorzy też, ale…
Poprawiłabym jedną rzecz: catering. Główne danie na gwizdek od 22.00. – sprawdza się, jeśli wszyscy mieszkają w miejscu maratonu. Polowanie na bułki i czekanie do 5.00. na rogaliki (czasem bywam do końca, czasem nie) nie jest dla mnie atrakcyjne. A pomiędzy NIC. Są oczywiście różne strategie i podejścia, może się czepiam… Ale kompletny brak czegokolwiek właśnie pomiędzy jakoś mi zgrzyta. Podnieść cenę o dychę i kupić w supermarkecie ciasteczka i banany..?
Podsumowanie: TAK.
Wiele objęć, których nie ma się na co dzień – ale o tym piszę przy każdej maratonowej krajowej okazji. Nowe znajomości, czasem dziwnie zawarte… Jak moja z pewnym poznaniakiem, który najpierw wprowadził na mnie swoją partnerkę (weszła obcasem w moje śródstopie), jako rekompensatę zaproponował tandę, dostał kosza, ale tak pięknie następnego dnia mnie wykabeceował, że było baaardzo miło…).
Chcecie dobrze tańczyć – jeździjcie!
Ale najpierw zasuw! Technika! Nawigacja! Nie ma, że „nułewo jest przestrzenne, więc wierzgam”! Brakuje Ci przestrzeni – znaczy się: nie umiesz tańczyć! Machanie nogami i łażenie w poprzek to tangowy blamaż! Też mam na sumieniu heh… Kiedyś machnęłam… i dziewczynie w parze obok nie dość, że rozdarłam spódnicę, to mało się nie przewróciła, bo zjechała jej do kostek niemal z majtkami… Od tamtej pory staram się pilnować, ale – przyznaję – raz na jakiś czas mi nie wychodzi…
Abrazo! (Bestia) Ania
Anno K., ja też zwykle nie tańczę na nie tangowych podłożach jakie zwykle są na open air milongach (czyli płyty chodnikowe i inne) bo już nie jeden raz zniszczyłam buty a kostki bolały potem długo. Nie wzięłam zatem tangowych butków w niedzielne przedpołudnie, aby nie kusiło. No i… obaj partnerzy tak ładnie prosili, że zatańczyłam i przed fontanną i na statku i jeszcze zostałam uwieczniona na obu miejscach 🙂 Nie tańczcie proszę w japonkach! (to bez sensu, cały czas człowiek pilnuje aby nie zrobić wymachu albo za dużego piwotu).
Korzystając jednak z okazji, pragnę podziękować wszystkim organizatorom (Dorocie&Joasi&Adrianowi) za wspaniałą atmosferę, opiekę na każdym kroku i doskonałą organizację. A Twoje Anno marudzenie, że nie było jedzenia pomiędzy….. Ja próbowałam sławnych szczecińskich pasztecików, pączków, słodkich bułeczek a nawet bananów które podano w międzyczasie. Gdzie byłaś jak podawali??? Na paszteciki wszyscy zeszliśmy z parkietu bo takich pyszności wszyscy chcieli spróbować. Rzeczywiście – delicious!
Ejże, spójrz na inne (choćby sławny w Warszawie) gdzie cena duża a jedzenie jest extra płatne i nijak się nie ma do doskonale podanego, na porcelanie (!) drugiego pysznego, gorącego dania jakie było na Gryfie. Albo gdzie indziej, jedzeniem jest tylko zupa w nocy a poza tym napoje i ciasteczka.
Nie zrozumcie mnie źle inne maratony, to nie krytyka. To rzeczywistość. I takie marudzenie jest przykre. Zwłaszcza w tym przypadku. Jak dla mnie było naprawdę dobrze. No może te rogaliki za późno, można było godzinkę wcześniej ale miało być „na śniadanie”.
Sama organizuję to wiem. Jest coraz drożej i drożej. Organizatorzy próbują się znaleźć w tej drogiej rzeczywistości. Sponsoring tu raczej trudny a ci co wynajmują i dają catering żyłują coraz bardziej. Brawo Dorota & Adrian * Joasia, że sprostali wyzwaniom!