Nie istnieje tango bez podłogi

Lubię ten moment, kiedy przychodzi mi do blond główki, kogo sobie przepytam podczas wywiadu. Mówiłam i jeszcze powtórzę milion razy: UWIELBIAM. Rozmowę. Otwartość. Humor. To, że właśnie wtedy mam okazję poznać mojego rozmówcę. Tak było też tym razem. Piotra znam od początku mojego tanga, ale poza „Cześć” nigdy nie zagłębiliśmy się w pogawędkę. Nie wiem też, czy lubiłabym go, za przeproszeniem, cieleśnie, bo „nie mieliśmy okoliczności” hehe… A jednak to jego postanowiłam wziąć na tapetę. Też się zdziwił.
Niekonwencjonalnie zaczęliśmy nasze spotkanie. Było przed południem, a my…

Zaczęliśmy od lufy, więc rozmowa powinna dobrze się potoczyć.

W trakcie wywiadu zwyczaje są utarte: to oficer prowadzący zadaje pytania, a przesłuchiwany na nie odpowiada. Ale ja chciałbym zrobić fikołka.

I?

Co ty tu robisz?

Przyszłam cię przesłuchać.

A czym sobie zasłużyłem?

Po pierwsze: jesteś ze starej gwardii polskiego tanga. Po drugie: jesteś estetyczny, co, niestety, ku ubolewaniu pań, w naszym tangu nie jest takie częste.

Jaki tam estetyczny?! Coś mi na czole wyskoczyło, a konkretnie w jego północno-zachodnim rewirze. I co ja mam teraz zrobić?

Po trzecie: jesteś dowcipny i sympatyczny, o czym nie wszyscy wiedzą, bo masz opinię nadętego gbura, ponieważ się alienujesz.

Alienuję to pół biedy. Zarzut główny: „z nikim nie tańczy”.

Też. Ale od kiedy sama próbuję prowadzić, mam więcej zrozumienia dla wybredności. Odpowiadając na twoje pytanie: przyszłam, żeby cię wymaglować. I bardzo się cieszę, że się zgodziłeś. Rozrost środowiska tangowego ma swoje plusy: socjeta jest większa, ale ma tez minusy: pełno jest tangowego badziewia. A że ja lubię jakość, to pytam: gdzie byłeś, jak cię nie było?

Jeżeli masz na myśli ostatni okres, to rzeczywiście mnie nie było.

Mam na myśli okres ostatnich siedmiu lat.

Aaa, siedmiu lat… (Zamyślił się. Westchnął. Ze trzy razy). Nie, no to byłem, a przynajmniej bywałem!

Gdzie i z kim?

Rzadko bywałem na milongach. Żeby się wybrać, kosztowało mnie to dużo wewnętrznych postanowień i obietnic.

Skąd ten opór?

(Myśli. Przewraca oczami jak moja córka, kiedy „się czepiam”. Wreszcie wystękał).

Ze względu na ten niespecjalnie wysoki poziom, o którym wspomniałaś. Szedłem, kiedy miałem pewność, że będzie tam osoba, z którą świetnie się rozumiemy tanecznie: Magda, Asia, wcześniej Kasia Kosik, i dzięki temu wieczór będzie satysfakcjonujący.

Wachlarz masz mocno ubogi: trzy tancerki do wyboru. I on się przez te siedem lat nie zmienił. Tyle że Kasi dawno nie widziałam, więc masz dwie.

No tak, ale jest jeszcze Mycha (Magda Myszka), która mieszka w Warszawie.

No to masz trzy. Stan się nie zmienił.

Wachlarz jest oczywiście szerszy, ale z wymienionymi paniami miałem szczęście rozwijać się tanecznie, więc nie jest to bez wpływu. Bardzo dużo zawdzięczam Magdzie (Bochińskiej), z którą stawialiśmy pierwsze tangowe kroki. Wspólnie odkrywaliśmy, jakie tango może być. To dzięki niej pojawiły się pierwsze promyki zrozumienia wagi korzystania z podłogi. Wymagało to potem wielu lat praktyki i drążenia, ale to właśnie Magda przetarła ten szlak. Obecnie mam przyjemność i zaszczyt pracować i uczyć się z Asią (Jabłońską). Jej analityczny umysł, skaner i sensor błędu są nie do przecenienia. Dużo też zawdzięczam Kasi, z którą przez krótki czas pracowaliśmy. Robi na mnie duże wrażenie to, jaką już wówczas miała świadomość ruchu. Jej rezygnację z tanga uważam za wielką strata dla polskiego, a zwłaszcza warszawskiego środowiska.

(Kasiulek Koksik aaa!!! Wracaj!!! Boski z tęsknoty osiwiał!!! I w tym momencie wywalił kawał naszej rozmowy. O tym, że mamy wielu nauczycieli, którzy pięknie mówią, ale jak się potem na nich patrzy, niespecjalnie widać paralelę między tym, co od nich słyszysz, a tym, co widzisz. I o tym, że żaden z nauczycieli nie jest w tangu na co dzień, bo każdy jest w swoim. Nie chciał wyjść na marudę i krytykanta 😆 ).

Widziałam dwa twoje pokazy z Asią. Jeden w Wilanowie, kiedy przyjęliście moje zaproszenie, a drugi – dawno temu na Miedzianej. I to ten pokaz utkwił mi w sercu i emocjach, chociaż ten w Wilanowie też był świetny. Jednak to na Miedzianej rozdziawiłam buzię.

Pamiętam ten pokaz. Nie był pozbawiony błędów, ale mimo to ciepło go wspominam.

Na żywo to na żywo, różnie może się zdarzyć.

Tak, błędy są naturalne. Dzięki temu widać, że tango jest żywe. Chyba że ktoś robi choreografię, którą przećwiczył milion razy.

I tak się zdarza błąd.

Oczywiście.

Oglądałam pokaz pary, która generalnie jest świetna, a był to jeden z gorszych pokazów, jakie widziałam na żywo (tu oplotkowaliśmy rzeczoną parę, musiała mieć mocno czerwone uszy. I wywalił cały kawał naszych zachwytów i jego cmoków nad estetyką ruchu Magdy i Mychy. Skandal!). Co dla ciebie jest w tangu najważniejsze? (Zaległa dłuuuga cisza… Baaaardzo długa…).

To trudne pytanie (powzdychał jak królewna do rycerza walczącego ze smokiem o jej cnotę). Pytasz o aspekty techniczne?

O wszystko. Jesteś nauczycielem, ale chyba tańczysz też dla przyjemności? Pytam, bo to nie jest oczywiste. Moim zaskakującym odkryciem jest to, że nie każdy nauczyciel to robi.

Oczywiście, że tańczę dla przyjemności. Tylko, że jeżeli to ma być naprawdę przyjemne, to musi być bardzo dobra relacja w tangu między partnerami.

A kiedy się ona tworzy?

O właśnie… (Matko! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że facet może wzdychać z takim uniesieniem). O dobrej relacji, a co się z tym wiąże: o dużej emocjonalności – nie mówię o erotyce, którą często przykleja się do tanga – stanowi triada: partnerka, partner, muzyka. Żeby mówić o emocjonalności i relacji, musi być wysoka technika u obojga. Ktoś kiedyś autorytatywnie rzucił Magdzie, że w tangu ważne są emocje, a nie technika. Odpowiedziała, że jeśli ktoś na skutek braku techniki ją depcze i wypycha z osi, to faktycznie rosną w niej specyficzne emocje. I to jest w punkt: emocji można szukać tylko wtedy, jak ma się technikę.

Dokładnie tak samo uważam.

Chcąc zinterpretować, dla przykładu, utwór Troilo z jego bogatym repertuarem: zmian tempa, pauz, przyspieszeń, akcentów, przeplatania się partii melodycznych i rytmicznych, obydwoje partnerzy muszą mieć warsztat w postaci umiejętności korzystania z podłogi, świadomości operowania centrum, zrozumienia roli objęcia dla transferu informacji etc. Zatem nawet gdyby partner był sumą Achavala, Chicho i Arcego z domieszką Godoya, a okaże się, że partnerka trzepie się w objęciu i lata od burty do burty, nie panując nad własnym przemieszczeniem, ni w ząb nie rozumie korzystania z podłogi, myśli, że dysocjuje, a de facto skręca się w relief egipski – nic z tego nie będzie (westchnął jak młody Werter w ostrej fazie cierpienia). Wtedy to jest droga przez mękę. Ale to wytnij.

O nie! Właśnie to podkreślę. Od kiedy usiłuję prowadzić, to wiem, że to bywa droga przez mękę, mimo że jako prowadząca mam jeszcze ubogi repertuar.

Prowadzenie jest bardzo trudne, ale nie mniej trudna jest rola partnerki.

Uważam, że to są dwie różne umiejętności.

Dwie absolutnie różne umiejętności. Jako partner chciałbym…(zamyślił się. Westchnął ze dwa razy. Przewrócił oczami. Romantyk, jak nic!) … sobą, swoją techniką, nie przeszkadzać partnerce w jej bardzo trudnym zadaniu, ale chciałbym również, aby w moim bardzo trudnym zadaniu, swoim brakiem techniki partnerka nie przeszkadzała mnie.

Odnoszę wrażenie, że ważność techniki deprecjonują ci, którzy myślą, że tańczą tango, a tak naprawdę to zrobiło się coś takiego, że do tanga wrzuca się wszystko: wicie węża strażackiego, tarzanie po podłodze, dziwaczną muzykę. Dla mnie to z tangiem nie ma nic wspólnego. Można nietangową muzykę zatańczyć tangiem, ale jak nie ma tangowej muzyki i nie ma tanga, tylko jakieś swobodne hasanie, to TO nie jest tango. W ogóle uważam, że tango NIE jest dla wszystkich, z wielu względów. A ty, co o tym myślisz?

Oczywiście, że nie jest dla wszystkich (jak on się cudnie ze mną zgadza. Z jakim wdziękiem!). Żadna dyscyplina ruchu nie jest dla wszystkich. Żadne hobby nie jest dla wszystkich.

Ale dzięki temu, że różne wygibańce zaczęło się nazywać tangiem, spora rzesza ludzi myśli, że tańczy tango. To też jest biznes (nieraz słyszę, że jestem zarozumiała, że liczy się „tańczenie sercem”. Sorry: wygibańce i ocieractwo to żadne tańczenie i ja w tym uczestniczyć nie zamierzam, bo jest to po prostu szkaradne). Ale chciałam teraz o konkrecie: zdarza się na warszawskich milongach, że tańczę z jednym, drugim, trzecim… Mają spory tangowy staż. I mi niewygodnie. Niedobrze. I myślę sobie: cholera, nie umiem tańczyć! Tyle lat psu w tyłek. Jest mi źle. I nagle… zjawia się ON, niekoniecznie na biało… Cholera, umiem! Jest mi wygodnie, przyjemnie, cudownie.

Mówisz o osobach, dla których rozwój taneczny nie jest, delikatnie mówiąc, największą życiową ambicją. Słyszałem, że mówi się o nich „wiecznie początkujący”.

A powiedz im to.

Wiem. Na szczęście wśród tych ludzi są też tacy, którzy doznają olśnienia i zaczynają brać lekcje prywatne, chodzić na warsztaty, wracają do podstaw. Zasługują na wielki szacunek, że chcą coś zmienić, wyjść ze strefy komfortu.

Nauka tanga jest jak nauka języka. Jak się załapie bluesa, to chce się więcej i więcej. Jeśli jakiś język ci się podoba, to nie chcesz dukać, tylko chcesz umieć kwieciście przemówić. Jeżeli tango cię złapie za serce, to chcesz więcej i więcej, ale też w lepszej jakości (podczas mojej wypowiedzi seksownie mruczał i z entuzjazmem przytakiwał). Natomiast z moich obserwacji wynika, że 60 %, a po mniej udanej milondze szacuję, że 80, nawet nie ma pojęcia, że jest wyższy level.

Tak, tych progów jest bardzo dużo, co znajduje odzwierciedlenie w imprezach o różnym poziomie. Od masowych, gdzie średnia poziomu tańca jest dość niska, aż do imprez „tajne przez poufne”, na których ten poziom jest znacznie wyższy. Chyba wszyscy o tym słyszeli.

Nie, nie wszyscy. I niech tak zostanie. Ludzie nie rozumieją, że maratony mają różne rangi i na niektóre po prostu się nie dostaną. Nigdy.

Na niektóre potrzebna jest personalna inwitacja. Są takie, które w ogóle nie mają stron internetowych. I na takich maratonach ten, kto poszukuje wysokiego poziomu, może potańczyć bez stresu o jakość.

Na jakichkolwiek maratonach jest jednak wyższy poziom niż na miejscowych milongach. Kiedy ktoś decyduje się jechać i tańczyć trzy dni niemal do upadłego, to jest większa szansa, że polubił, uczy się i coś tam umie. Wtopa też się może zdarzyć, ale statystycznie rzadziej niż na milondze. Słabość maratonów tajnych przez poufne polega na braku dopływu świeżej krwi. Mamy w Warszawie maraton dla przyjaciół i też podobno różnie tam bywa.

Nie wiem, który masz na myśli, ale przyjaciel nie zawsze oznacza dobrego tancerza. Przyjaciel to przyjaciel, więc wierzę, że atmosfera jest przyjacielska.

Jeden z uczestników powiedział, że trzeci rok z rzędu ten sam skład wiał nudą. Stąd moje pytanie: jeździsz na te maratony z inwitacją osobistą, czy tam jest dopływ nowych ludzi? Czy jest jednak hermetycznie?

Jest dopływ.

A skąd takie zaproszenie dostajesz?

Nie wiem. Ja siedzę pod swoim stołem, nawet profil na Facebooku założyłem niedawno (brawo! Zalajkował już ze trzy moje posty, czyli umie!). Nie wiem, skąd włodarze tych imprez mają mój namiar. Raz w Moskwie jedna pani podeszła do mnie i powiedziała, że widzi, jak z Asią tańczymy, i że byłaby szczęśliwa widząc nas na swojej imprezie. Ale zazwyczaj zaproszenia docierają do Asi, która jest zdecydowanie bardziej rozpoznawalna.

Widziałam cię tydzień temu na milondze. Tak siedziałeś, jakbyś miał kaptur na głowie i robiłeś wszystko, żeby nikogo na około nie zauważać. Masz raptem trzy partnerki, z którymi tańczysz. Czy poza nimi naprawdę nikogo nie ma? Są przecież tancerki młodego pokolenia prowadzące zajęcia, pracujące z ciałem.

Nie idź tą drogą. Co z tego, że pracują z ciałem?

Teraz taka moda: stretching, pilates, girokinezis, joga… Dobrze że do triatlonu nie gonią.

Wszystkie te formy ruchu bardzo popieram, natomiast nie widzę związku pomiędzy ilością zaangażowanego czasu w bieganie maratonów, trening karate czy rozciąganie a rozwojem tangowym.

Rozciąganie też nie? Przecież rozciągnięte ciało jest elastyczniejsze, zatem i sprawniejsze, więc łatwiej nad nim panować.

Rozciąganie: tak, ale nie jest ono gwarancją sukcesu w tangu. Miewałem uczennice, które rozciągają się zawodowo, bo są joginkami, instruktorkami pilatesu czy stretchingu, i nie miało to bezpośredniego przełożenia na jakość w tangu, nie rozwijały się szybciej niż damy oderwane od biurka.

Żeby trzaskać wysokie boleo, trzeba być rozciągniętą, nie ma zmiłuj.

Żeby trzaskać wysokie boleo, trzeba mieć elastyczny mięsień biodrowo-lędźwiowy i czworogłowy uda. Niektóre panie mają to fabrycznie, a pozostałe rzeczywiście, jeśli mają apetyt na wysokie boleo, powinny rozciągać wyżej wymienione mięśnie. Ale nie jest tak, że regularna praktyka stretchingu całego ciała wydatnie wpłynie na rozwój tangowy. Nie! Chcesz być dobra w stretchingu, znajdź instruktora, który ci nie pozrywa połowy mięśni na pierwszych zajęciach, bo potem i dobry instruktor cię z tego nie wygrzebie. I ćwicz stretching. Chcesz być dobra w tangu – schemat postępowania taki sam. Zrozum tango, jego technikę, o co w nim chodzi…

A o co chodzi?

Zapraszam na warsztaty. Mówimy o tym z Asią cały czas (pogawędziliśmy o terminach, które przez zarazę wzięły w łeb. Ale! Będzie sierpniowy obóz! Szczegóły TU).

Myślisz, że warto dbać o swoje ciało w jakiś szczególny sposób?

Po ludzku: pewnie, że warto. To jest tak jak z samochodem: nic mu nie dolega, ale czasem trzeba wymienić olej. Tak samo z ciałem: nic mi specjalnie nie dolega, ale czasem warto pójść do kogoś, kto się zna na aparacie ruchu i zrobić przegląd. Zazwyczaj jest tak, że w samochodzie olej wymienimy, ale sami siebie zaoramy do końca i dopiero jak już gorzej być nie może, przyczołgujemy się do lekarza czy terapeuty.

Nie jesteśmy uczeni właściwej hierarchii wartości.

Otóż to. Wydamy wszystkie pieniądze, żeby wrócić do zdrowia, ale ani grosza, żeby zdrowie utrzymać.

Na milongach dziewczyny pożytku z ciebie nie mają, a jak twój grafik z lekcjami prywatnymi?

Panie, które narzekają, że ich nie zauważam, powinny sobie uświadomić, że dzieje się to z dokładnie tych samych powodów, dla których one same „nie zauważają” wielu panów (sprawdziłabym, czy umiesz zrobić mi dobrze. Ale nie, to nie, o!). A z kolei ja też wiele razy w życiu byłem „nie zauważany”. Samo życie. Trzeba wyciągać wnioski. Kiedy zaczynałem i byłem przezroczysty dla wielu partnerek, nie stawałem przed nimi na baczność, pytając: „Zatańczymy?”, tylko rozwijałem się, pracowałem nad swoim tangiem, aż któregoś dnia zacząłem być zauważalny. A grafik mam zajęty. Ale plan jest taki, że będziemy robić z Asią więcej zajęć warsztatowych w Warszawie. Kiedyś zresztą mieliśmy grafik na cały rok i zajęcia raz w miesiącu. Myślimy, by do tego wrócić, a nie tylko ogrywać Dolny Śląsk.

– Czemu chcecie wrócić do Warszawy?

Urodziłem się w Warszawie, mieszkam tu prawie pół wieku, chciałbym kaganek oświaty tangowej nieść również tutaj.

Przejdźmy do muzykalności. Osobiście uważam, że muzykalność jest moją największą zaletą w tangu. Dzięki temu partnerzy lubią, a i dziewczyny, które prowadzę, mimo mojego bardzo skromnego repertuaru jakoś się ze mną nie nudzą. Myślisz, że muzykalność się ma? Czy można ją wytrenować?

Znowu: technika. Choćbyś miała nie wiem jaką muzykalność, to ciężko będzie wyrazić ją tańcem, jeśli nie będziesz miała ku temu narzędzia. Możesz w swojej muzykalności się dusić właśnie przez brak techniki.

Mam tak jako prowadząca. Znam utwór, wiem, co za chwile będzie, chcę to wyrazić, zaakcentować, ale zgranie tego z techniką jest trudne.

Trzeba mieć dużą świadomość techniki, żeby wyrazić to, co ci w duszy gra, co podpowiada muzykalność. Nie wiem, czy można się muzykalności nauczyć. Zajęcia z muzykalności na pewno podpowiadają pewne rozwiązania: jak rozwiązać synkopy, gdzie przyspieszyć, kiedy i jak wyczekać muzykę, czy podpiąć się pod rytm tanga, bandoneon czy śpiewaka. Myślę, że takie zajęcia są ważne, otwierające, ale czy są gwarancją przyswojenia sobie trudnej sztuki muzykalności? Niektórzy mistrzowie argentyńscy są świetni technicznie, ale muzykalnie rozjeżdżają utwory, które tańczą. Więc jak ktoś tego nie ma, nie czuje, to mimo doskonałej techniki nie będzie w stanie tym operować.

Bardzo często ludzie mylą poczucie rytmu z muzykalnością. A przecież to są dwie różne rzeczy.

Absolutnie! Poczucie rytmu jest pierwotnym poziomem muzykalności i bazą. Jak ktoś ma poczucie rytmu i umie człapnąć do bitu, to może zacząć mówić o tańcu.

Można mieć poczucie rytmu i nie być muzykalnym, ale nie można być muzykalnym bez poczucia rytmu.

Zdecydowanie. (W pierwotnej wersji tekstu było: oczywiście. I przy tym zrobiłam komentarz, że powiedział to w sposób natchniony. Słowo „zdecydowanie” mi nie pasuje, ale skoro zapewniam autoryzację, niech ma!).

Czy można w sobie wyrobić potrzebę rozwijania się w tangu? Doskonalenia się? Czy jednak to się w sobie ma lub nie? Ja mam taką teorię, że jak tango cię złapie za gardło, to nie masz wyjścia, chcesz więcej, drążysz, idziesz dalej. Cała masa ludzi traktuje tango jak zajęcia z fitnessu: chodzą sobie na lekcje grupowe raz w tygodniu, nie praktykują, nie uczestniczą w milongach i potrafią tak chodzić latami. Tacy też są potrzebni, dzięki nim nauczyciele mają na rachunki.

Jest też liczna grupa, która się nie uczy, a tylko chodzi na milongi. Trwa to latami. Jakoś wepchną partnerkę w krzyżyk, jakoś wyszarpią nią ocho i promienny uśmiech nie schodzi im z twarzy. Widocznie daje im to jakiś poziom szczęścia.

Zamiast biegać wokół bloku, poczłapie sobie po parkiecie przytulony do wyperfumowanej, ładnie ubranej kobiety.

Nie rozumiem też postawy pań, które się na to decydują. Sprawiają wrażenie, jakby absolutnie niczego nie oczekiwały od partnerów, od tańca, z wyjątkiem jednego: żeby je poprosił. Wracając do zaangażowania w taniec panów: od kiedy pamiętam, nie byłem zainteresowany ani tańcem, ani niczym, co z tym związane. Zwiewałem z dyskotek w podstawówce, nie chciałem iść na balet ani nie oglądałem łyżwiarstwa figurowego w telewizji. Ale kiedy życie wrzuciło mnie w tango i okazało się, że trochę czasu tu spędzę, chciałem to robić w sposób nieurągający godności partnerki. To znaczy stworzyć z nią na czas tandy partnerską, opartą na szacunku relację, a nie traktować ją, jak bezwolną marionetkę, więc się przykładałem, uczyłem, rozwijałem. Zresztą nadal to trwa. Twierdzę, że jest o wiele więcej do zrobienia przede mną, niż za mną, bo szczebli na drabinie tangowego rozwoju jest nieskończenie dużo. Każdy siedzi na innym szczebelku, ale przed każdym jest o wiele więcej do zrobienia, niż się zrobiło. A wracając do pytania: co motywuje niektórych tangowiczów, by tak konsekwentnie się nie rozwijać – nie wiem.

Panowie nic nie robiący zawsze znajdą amatorki swojego nic nie umienia. Natomiast panie w pewnym wieku (mówi się, że wiek i wygląd nie ma w tangu znaczenia, ale tak nie jest) jeśli nie idzie dalej i jest z nią niewygodnie nawet temu, co nie umie, to taka pani już amatora swojego nie umienia nie znajdzie.

Może tak być.

Z drugiej strony: moja tangowa przyjaciółka Ela powiedziała, że usłyszała od Argentynki, iż dobra partnerka umie zatańczyć z każdym… (tak, warto było przyjść, by popatrzeć, jak uroczo przewraca oczami)… tylko po co? Uważam, że dobra tancerka nie chce tańczyć dla męki. Kasia Chmielewska kiedyś powiedziała, że jak partnerka nie ma zasobów, to i Sebastian Achaval nie wyrzeźbi. Jak partner nie umie, to i Roxana Suarez mu nie pomoże.

Święte słowa! Z pustego i Salomon nie naleje.

Niektórzy panowie twierdzą, że dobre tancerki nie siedzą, tylko bez przerwy tańczą.

Och… Ileż jest tych mitów tangowych… Zaryzykowałbym kompletnie odwrotne stwierdzenie: dobra tancerka, ponieważ zna swoją wartość, będzie precyzyjnie selekcjonować partnerów, a nie brać hurtem, co się nawinie. Ergo: będzie siedzieć więcej. Ale żadnej reguły oczywiście nie ma.

Te mity krążą wśród tych, co o drugim, a na pewno o trzecim szczebelku tangowego wtajemniczenia nie wiedzą nic i poza miejscowymi milongami nigdzie nie bywają. Tyle samo też jest prawdy w stwierdzeniu, że jak kobieta zaczyna prowadzić, to jej nie proszą (tym razem uśmiał się serdecznie). Trochę w tym prawdy jest. Nie proszą ci, co nie umieją, bo wiedzą, że będą zdemaskowani. I dobrze. Przynajmniej ma się spokój od niechcianych cabeceo. Czyli znowu wracamy do świadomości. Nie wiem, co by się musiało stać, żeby taki ktoś miał szansę ją poszerzyć.

W kółko słyszę, jak dziewczyny narzekają, że panowie się nie rozwijają. Ale jaką mają mieć motywację do rozwoju, skoro mimo niekiedy bardzo niskiego poziomu na milondze tańczą cały czas? Dziewczyny po części odpowiadają za ich świetną samoocenę i tangowe spełnienie. Gdyby odmawiały, to może w zwojach mózgowych jednego czy drugiego pana pojawiłby się przebłysk, że może coś bym zmienił, czegoś się poduczył, podciągnął się, bo po raz kolejny poszedłem na milongę i z jakiegoś powodu wszystkie mi odmawiały. Problem jest jednak bardziej złożony, bo pań jest znacznie więcej w środowisku i tańczą, aby nie przesiedzieć całej milongi.

Ja tego nie rozumiem. Moja dusza woli przesiedzieć niż się umordować z tym, który mnie wygina, szarpoli i generalnie muszę walczyć o przeżycie. Ale to ja. Natomiast całe mnóstwo dziewczyn przychodzi, żeby tańczyć z kimkolwiek. U nas jest mniej tego aspektu socjalnego. Ci, którzy nie wyjeżdżają i nie znają innych miejsc, przychodzą, żeby tańczyć hurtowo i przodują w tym panie. Natrzaskać, byle więcej, wtedy uważają milongę za udaną. W Argentynie najpierw jest spotkanie, pogawędka, biesiada, a taniec dopiero któryś, przy okazji.

Na milongach w centrum Buenos Aires też się tańczy na akord. Z tego powodu, że są tam turyści. A na obrzeżach, gdzie niespecjalnie łatwo dotrzeć osobom z zewnątrz, zupełnie inaczej to wygląda. Milonga przypomina stołówkę, gdzie tańczy się przy okazji spotkania rodzinno-towarzyskiego, a nie rzeźnię tangową, gdzie liczy się zaliczenie jak najwięcej tand. Więc to prawdziwe oblicze tanga w Buenos, nieskażone rozpalonymi do białości gośćmi spoza Argentyny, wygląda zupełnie inaczej.

Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że nie ma co oczekiwać, że dziewczyny będą odmawiać. Dla niektórych jakość nie ma znaczenia, bo same jej nie mają. Inne zatańczą, chociaż po tandzie przewracają oczami. Każdy ma swoje priorytety. Ja szukam w tangu przyjemności.

Tak… (Normalnie wrócę do niego, żeby jeszcze się ze mną pozgadzał).

Nieraz, kiedy uznam, że potraktuję to jako fitness, dam się przegonić po parkiecie. Czasem ze względów towarzysko-grzecznościowych uciszam mą duszę i dam się przeszargać. Ale mam też takie doświadczenie, i to niejedno, że kiedy mężczyzna poczuł przyjemność w abrazo, stwierdził: idę się uczyć, chcę więcej. Zmotywowała ich przyjemność, a nie odmowa. Czasem się zdarza, że pytają, co jest nie tak.

Ze świecą takich szukać.

Częściej, zamiast drążyć, wolą się obrazić.

No tak… Ostatnio nawet bywam na milongach i zdarzyło mi się zatańczyć z pewną damą. W ogóle tańczyłem z paniami, z którymi generalnie nie tańczyłem.

Niemożliwe!

Tak było!

Gdzie?!

W „Małej Warszawskiej”. Wzmiankowana Pani po wszystkim stwierdziła, że ma nadzieję, że nie za bardzo mnie podeptała. Ugryzłem się w język, bo chciałem…(niestety wywalił, co chciał powiedzieć). Ale w zasadzie doceniam jej troskę…

Mnie się zdarzyło, że na pytanie: „I jak było?”, odpowiedziałam: „Jak z większością. Usiłujesz trzaskać figury, ale chodzić nie umiesz”.

Tak, to ciekawe. Jak proponujemy z Asią warsztaty z trudnych figur, to panowie chętnie się zapisują. Natomiast jak chcemy mówić o sprawach elementarnych, bazie tanga: jak powinno wyglądać objęcie, na czym polega relacja czy korzystanie z podłogi – o tym ostatnim wszyscy mówią, mało kto rozumie i robi – to chętnych nie ma, a jeśli, to zgłaszają się same panie.

Korzystanie z podłogi… Teraz jest inaczej. Kiedy ja zaczynałam, coś o podłodze mówili, ale nie pokazywali, jak „to” robić. Teraz pokazują, oczywiście ci bardziej świadomi. Ci, którzy zaczynają teraz, mają łatwiej. A dinozaury z piętnastoletnim stażem dalej nie wiedzą, co w podłodze piszczy. Tango z podłogą jest o niebo przyjemniejsze niż bez.

Nie istnieje tango bez podłogi. Bez podłogi są tylko ruchy, kroki przypominające tango. Natomiast czy ci, którzy teraz zaczynają, mają łatwiej? Nie wiem, to jest trochę miecz obosieczny. Rozrost środowiska, o którym wspomniałaś na początku, wygenerował nam też całe zastępy osób, które bardzo szybko odnajdują w sobie głębokie przekonanie, że mają innym coś do przekazania w dziedzinie tanga (dzisiaj służby operacyjne doniosły mi o kolejnym „nauczycielu”, który lata po ludziach, chcąc wepchnąć im swoje „lekcje”. Zgroza!). Gdy na milondze widzę, że na każde pięć osób jest czworo nauczycieli, to nachodzi mnie myśl, że chyba coś jest nie tak. Jak adept dobrze trafi, to z całą pewnością ma dziś łatwiej. Kiedy ja zaczynałem, w wiedzy tangowej był spory chaos.

Kasia Chmielewska mi powiedziała, że nikt na początku nie uczy się dobrze. Coś w tym jest. Ciało nie od razu jest na wszystko gotowe.

To zależy. Są osoby, które od samego początku chcą „tańczyć, tańczyć, tańczyć”, a są takie, które mówią: „Spokojnie, po kolei, naucz mnie osi, przemieszczenia, a na taniec przyjdzie czas”, więc nie do końca się z tym zgodzę.

Ale tych jest mniejszość.

OCZYWIŚCIE! (Zagrzmiał! W jego oczach widziałam gromy i dezaprobatę dla abnegatów, laików i niefrasobliwych niekompetenciaków. „OCZYWIŚCIE” powtórzył ze trzy razy). Niemniej zdarzają się osoby, które bardzo świadomie podchodzą do sprawy.

Osoby świadome nie pójdą do samozwańczego nauczyciela, tylko popatrzą, porozmawiają, posłuchają podpowiedzi.

Mam obawy, że osoba początkująca kompletnie nie rozróżnia. Może pogadać, ale z kim? Pewnie też z osobą początkującą o podobnym światopoglądzie, a nie z osobą, która dużo wie i dobrze pokieruje.

To zależy. Pamiętam siebie, jak zaczynałam. A ja też, tak jak ty, lubię się schować pod stół i nie jestem przyjaciółką całego świata. Ale doszłam do wniosku, że to jest w moim interesie, żeby się integrować i dowiadywać. Więc pytałam tych, którzy w moich oczach umieli. Oczywiście odbiór początkującej bywa złudny. Spora część nadal umie tak jak wtedy. Teraz myślę, że można sobie namieszać w głowie, więc dobrze przejrzeć internety, żeby wiedzieć, kogo pytać. Poza tym jak tango cię pochwyci, to czujesz: trzeba gdzie indziej, trzeba dalej… Teraz pytanie: czy początkujący jest w stanie od razu nauczyć się przyjemniejszego prowadzenia ocho? Bo najpierw leci się z prowadzeniem łapami.

Myślę, że można od razu nauczyć się przyjemnego prowadzenia ocho, ale muszą być spełnione dwa warunki: trzeba być świadomym i pracowitym oraz trafić do osoby, która sama to potrafi.

W kontakcie tangowym nie każdy, kto ładnie wygląda, jest przyjemny. I nie każdy źle wyglądający jest nieprzyjemny (tu sobie omówiliśmy estetykę versus wygodę tańczenia. Znów niektórzy z pewnością mieli czerwone uszy heh).

Kiedy Byliśmy z Asią w Buenos, jeden z nauczycieli powiedział nam: albo pięknie wyglądacie, albo super przyjemnie tańczycie. Jeśli chcecie to zsumować, to łatwiej będzie się wziąć za dwanaście prac Heraklesa. No ale co robić? Podjęliśmy z Asią te nierówne zapasy… (tu wywalił kawał rozmowy o tym, że… No dobra, skoro wywalił, niech będzie, ale szkoda!). Sporo ćwiczyliśmy. Dużo zawdzięczam naszym treningom. I, co ciekawe, do mojego rozwoju zdecydowanie najbardziej przyczyniły się wspomniane dziewczyny, a nie mityczni nauczyciele z Argentyny.

Za sukcesem mężczyzny zawsze stoi kobieta. Ty masz trzy.

Dokładnie. I nie ma wśród nich żadnej Argentynki. Chociaż brałem nieprzyzwoitą liczbę lekcji prywatnych u pierwszoligowych nauczycielek z Argentyny, tylko niektóre były zaangażowane. Zaskakująco często bywałem negatywnie zaskoczony.

To jest też główny problem samozwańczych nauczycieli: oni nie mają pojęcia o swoich nieuświadomionych niekompetencjach i o tym, że nie umieją przekazywać wiedzy. Więc co z tego, że nawet nieźle tańczy i nawet nieźle się na to patrzy, a także nawet niezły jest w kontakcie. Jeśli nie ma zaplecza, jak to przekazać, to żaden z niego nauczyciel.

Ludzie są wpatrzeni w Argentyńczyków jak w jedyne źródło wiedzy, co w tej chwili jest mocno chybionym spojrzeniem. Tango wyszło z Argentyny mniej więcej ćwierć wieku temu i wtedy rzeczywiście jedynymi nośnikami tangowej wiedzy byli Argentyńczycy, ale od wielu lat tango nie jest wyłącznie argentyńskie, jest ogólnoświatowe. Świetni tancerze są w Japonii, we Francji, wszędzie. Mam tu na myśli tancerzy tanga socjalnego, a nie jego najbardziej efektownej odmiany – escenario, bo tych, poza granicami Argentyny nie jest dużo. Za to w Argentynie jest ich wielu! Na potrzeby rzesz turystów organizowanych jest w Argentynie mnóstwo imprez z tangiem w tle, tym najbardziej spektakularnym, a więc właśnie scenicznym – od spelunek, przez teatry i najbardziej luksusowe hotele aż po milongi i festiwale, gdzie owe pary uświetniają wieczór swoim pokazem. Ale tu tkwi pułapka na amatorów tanga. Panuje powszechne utożsamienie tanga pokazowego z socjalnym, a są to dwie kompletnie różne dziedziny. Showman, który właśnie zrobił olśniewający pokaz, może się okazać mocno rozczarowującym tancerzem socjalnym i vice versa, najbardziej pożądany na milongach partner nie zrobi równie pięknego pokazu, co osoba, która z show żyje. Z czego to wynika? Zupełnie inna jest specyfika tych dwóch odmian tanga. Różne są priorytety, a podobieństwa dość powierzchowne. By tańczyć zabójczo spektakularne pokazy, trzeba poświęcić mnóstwo lat ciężkiej pracy skupionej na czynnikach ważnych z punktu widzenia pokazu: jak się poruszać, by obtańczyć cały parkiet; jaką mieć sylwetkę, by być widocznym z najdalszego rogu sali; jak grać mimiką albo jak podrzucać partnerkę. Oraz, co jest niezwykle istotne, wszystko robi się tylko pod swoją partnerkę/partnera. Rozwijanie komunikacji z wieloma partnerkami jest tu kompletnie zbędne. Dla tancerza „milongowego” przeciwnie: komunikacja z wieloma partnerkami jest kluczowa. Podobnie jak przyjemne objęcie, wyraźne, ale subtelne prowadzenie czy swoboda improwizacji. Stąd, zdarzało się wcale nierzadko, że nasze polskie świetne partnerki po tańcu z guru sceny były, delikatnie mówiąc, rozczarowane.

To mnie akurat nie dziwi. Też przeżyłam rozczarowanie. Był doskonały technicznie, ale bez osobistego feelingu i zaangażowania w nasz taniec.

Dla wielu osób wystrzałowe show jest równoznaczne z tym, jakimi tancerzami socjalnymi i nauczycielami są performerzy, a nie zawsze tak jest. Feeling nie jest pierwszą rzeczą, która rzuca mi się w oczy, kiedy patrzę na pokaz escenario.

Wielu Argentyńczyków ściąga do Europy, a wcale nie mają ani wiedzy, ani umiejętności, ani kompetencji nauczycielskich.

Panuje przekonanie, że jak ktoś się urodził w Argentynie, to od razu z czwartym danem w tangu. To stereotyp: skoro Argentyńczyk, to o tangu musi wiedzieć wszystko.

Moi znajomi przyszli na kurs, bo on wyjeżdżał służbowo do Buenos i chciał błysnąć na tamtejszej milondze. Po powrocie powiedział: „Ania, miałem do czynienia z 40 Argentyńczykami, żaden nie tańczył tanga”.

Zaskakujące, prawda? Każdy Hiszpan uwielbia corridę, a każdy Francuz jest ekspertem od wina. Wiemy przecież, że tak nie jest. W judo, uważanym przez niektórych za sport narodowy Japonii, Japończycy od lat już nie brylują. Wracając do tanga: wielu mistrzów argentyńskich rzeczywiście ciągnie rozwój tangowego świata w górę, ale zdecydowanie nie jest tak, że każdy Argentyńczyk jest alfą i omegą tanga.

                                                             Fot. Magdalena Kowolik

Mówisz, że dla ciebie tango to wieczny rozwój. Czyli co robisz, aby się rozwijać?

Trening, trening i jeszcze raz trening. Planujemy też z Asią kolejny wyjazd do Buenos.

Czyli jednak Argentyńczycy.

Tak, ale świadomie wybrani. Kiedyś myślałem, że tango to tango i koniec. Wiele czasu upłynęło, zanim się zorientowałem, że różne style tanga są kompatybilne tylko w pewnym zakresie. Świadomy wybór nauczyciela musi być poprzedzony uświadomieniem sobie, czego właściwie w tangu szukam. Czyli jeśli chcesz się uczyć karate shotokan, to nie idziesz do mistrza karate kyokushin. A przecież jedno i drugie to karate. Czy jeśli cię ujmuje cygański styl gry na gitarze, to nie idziesz się uczyć u rockmana. Z tangiem jest identycznie.

Powiedziałeś, że nie uczysz się dawania profesjonalnych pokazów. To po co wydawać tyle kasy na Buenos?

Tyle kasy” wydaję na naukę tańca socjalnego, nie pokazowego, scenicznego.

Tango sceniczne a pokazowe to trochę co innego. To pierwsze jest na scenie, to drugie – na parkiecie wśród ludzi.

Tango sceniczne rozumiem jako typ tańca, a nie miejsce tańczenia. Escenario tańczone na imprezach tangowych jest tańczone między ludźmi, nie na scenie.
W ogóle nie lubię słowa „pokaz” w stosunku do siebie. Nie czuję, żebym miał kompetencje do „dawania pokazów”. Ja raczej prezentuję swój taniec, a nie robię show. Nie przygotowuję się, nie kształcę w kierunku dawania pokazów. Ostatnio nawet nie chciałem wiedzieć, do czego będziemy tańczyć. Prosiłem DJ-a, by coś wybrał, jest to dla mnie mniej stresujące.

                                                            Fot. Szymon Ferfecki

Ale jesteście z Asią zawodowymi tancerzami tanga argentyńskiego. Dajecie pokazy, organizujecie warsztaty, uczycie. Inwestujecie w swoje zawodowstwo.

Uściślając: uczymy się, żeby rozwijać nasze umiejętności taneczne, a nie uczymy się specjalnie pod dawanie pokazów. One są częścią naszej działalności, ale nie traktuję ich jako meritum. Zdecydowana większość figur czy przejść z naszych pokazów są zaczerpnięte z naszego tańca na milongach. Niewiele jest takich „specjalnie na pokaz”, nie stosujemy teatralności, nie uczymy się choreografii. Uczymy się tanga tanecznego, nie pokazowego (wywalił całą część o niestosowności trzaskania podnoszeń na milongach).

Od kiedy tańczysz? Zaczynałeś z Magdą?

Tak, zdecydowaliśmy się zapisać na tango w 2003 lub 2004 roku (znowu wywalił kawał historii. Ciut plotkarskiej. No trudno, nie będziecie wiedzieć :mrgreen: ). Przez dwa lata uczyliśmy się wyłącznie u Jasia Woźniaka i jestem mu przeogromnie wdzięczny za to, ile serca w to wszystko wkładał. Pamiętam, jak przed rozpoczęciem swojej lekcji dla początkujących z zazdrością patrzyłem na koniec poprzedniej lekcji dla zaawansowanych, na „klasę wyżej”, w tym na Kasię Chmielewską i Mateusza Kwaterkę. Podziwiałem, jak sobie świetnie radzą. Wspaniały czas, wspaniałe lata. Zaczęliśmy chodzić na Chłodną, którą zapewne pamiętasz (owszem). Magda tańczyła z różnymi panami, a ja przez pierwszy rok nie tańczyłem z nikim oprócz niej. Czułem się dalece niekompetentny i nie chciałem żadnej tancerki obarczać swoją nieumiejętnością tańca. Po roku dziewczyny zaczęły mnie wyciągać na parkiet. Wtedy dostałem tę moją ksywę, która chyba już nie funkcjonuje (Boski. Myślałam, że to o wygląd chodziło, bo chłopak był ładniusi z niego, oj ładniusi…A Magda jest Boska i funkcjonuje, bo nadal ładniusia jest).

W starej gwardii i owszem. A młodzi cię nie znają.

Tak. Jedna z dwóch pań, która mi tę ksywkę nadała, sprezentowała mi taką koszulkę.

Czas wszystko weryfikuje. Kiedyś podziwiałam wiele osób, teraz widzę, że są tacy sami od 10 lat. Estetyka ruchu jest czymś, czego nie da się wypracować, ma się ją lub nie – ale to jest ważniejsze przy pokazach. Im wyżej na tangowej drabinie, tym mniejsze możliwości znalezienia na zwykłej milondze odpowiedniej jakości…

Dlatego często ludziom sugeruję, żeby się zastanowili, czy rzeczywiście chcą się rozwijać. Na pewnym etapie przychodzą na milongi i mają z tego dużą frajdę. Potem, w miarę pozyskiwania świadomości i umiejętności technicznych, jest płacz i zgrzytanie zębów, że nie tak miało być! U osób rozwijających się pojawia się paradoks: chciałam się rozwijać, by tańczyć z coraz większą liczbą osób, lecz w miarę rozwoju coraz większej liczby osób unikam… Czasem lepiej nie zrywać kurtyny niewiedzy.

Ja bym jednak za nią z powrotem nie weszła, chociaż zdarza się, że na milondze jest tłum ludzi, a poza jednym tancerzem, albo i nie, nie ma nikogo, z kim tak naprawdę chciałabym zatańczyć. Dlatego w poszukiwaniu odpowiedniej dla mnie jakości po prostu wyjeżdżam.

Dlatego powinnaś rozumieć moje „trzy partnerki na krzyż”. Jest jeszcze jeden aspekt tego, że nie tańczę dużo. Mam wiele sportowych kontuzji, które łatwo się odnawiają. Wiele lat temu bywały takie milongi, po których ledwo mogłem dojść do samochodu i po których nie mogłem tańczyć przez kilka tygodni. Dopiero po długim czasie dotarło do mnie…

…zły dotyk…

Tak! Skojarzyłem, że partnerki z mniejszą świadomością techniczną zwyczajnie niszczą mnie fizycznie, podczas gdy z dobrymi partnerkami mogę tańczyć dowolnie długo i nic się nie dzieje. Od kiedy zauważyłem tę zależność, stałem się nadwrażliwy i wtedy pojawił się czarny PR, bo przyłazi i tylko z kilkoma tańczy, nos zadziera… Tymczasem ja chętnie zatańczę z panią, która nie jest gwiazdą parkietu, o ile nie będę później musiał się rehabilitować (wystraszyłeś mnie skutecznie i ja osobiście nie tknę Cię palcem normalnie!).

Nie spróbujesz, nie będziesz wiedział.

Niby tak, ale mam ograniczone zaufanie i czasami wolę nie próbować, niż cierpieć, stąd moja powściągliwość do eksperymentów (wyrzucił rozważania na temat tego, że czasami wizualna ocena bywa złudna i jest lepiej, niż wynikałoby z tego, co widać. Albo gorzej. I że są damy, które potrafią go skrzywdzić w czasie jednej tandy 🙄 ).

                                                     „Nie na siłę! Rozumie osoba?” 🙂 Foto: Szymon Ferfecki

Na koniec pytanie: łatwiej się do ciebie umówić na lekcję priv czy na przegląd kręgosłupa?

Tak źle i tak niedobrze. Co do terapii manualnej: pomagam ludziom już prawie ćwierć wieku. Mimo że nie mam reklam, wizytówek, zdarza się, że zabiegi mam od 7.00., więc tak z ulicy raczej trudno. Co do priv: jestem po operacji stopy, kolana mam mocno nadwyrężone, muszę się oszczędzać, więc moja dostępność na tym polu też jest ograniczona.

„Dzielny bądź! Zbierz się w sobie! Jak ją przestraszysz, może nie zauważy, że nie umiesz…” 😛 
Foto: Szymon Ferfecki

To co, zapraszamy na warsztaty?

Tak, zachęcam również do wyjazdów z nami. Ludzie są nieprzypadkowi. Wykształciła się grupa, która jeździ z nami regularnie od lat. Jest intensywnie, ale nie odpuszczamy z Asią: praca u podstaw, dłubanie w detalu, dwoimy się i troimy.

A do tego jest wesoło. Zatem: zapraszamy na sierpniowy wyjazd (szczegóły jeszcze raz TU).

Piotr Bochiński ukończył warszawski AWF. W 1997 roku, jeszcze w czasie studiów, zrobił pierwszy kurs masażu i od razu zaczął praktykować. Potem ukończył kolejne szkoły masażu i szkolenia z różnych odmian terapii manualnej (po prostu: nastawianie kręgosłupa), jak chiropraktyka czy osteopatia.

Escenario to też prowadzenie, pokaz to też improwizacja…

Kolejna moja tangowa rozmowa i chociaż o tym samym, to jednak inaczej…
Patrycja Cisowska-Grzybek i Jakub Grzybek to para warszawskich nauczycieli, bardziej znanych za granicą niż w rodzimej Warszawie.

Z racji braku czasu na bywanie, otoczeni są różnymi legendami… 
Jaka jest prawda? 

Ania: Po co Wam festiwal? To kupa roboty… Skąd pomysł?

Patrycja: Przyczyną byli wspaniali nauczyciele, u których się uczyliśmy i chcieliśmy, aby Polska ich poznała. Nie chcieliśmy ograniczać się do samych warsztatów. Nie wiem, czy w tamtym momencie nazywaliśmy to festiwalem…

Jakub: Kiedy musieliśmy przesunąć termin pierwszego Recuerdo o rok, zaczęliśmy rozglądać się za topowymi parami maestros, które są międzynarodowymi gwiazdami, a których Polska nie znała i których nikt jeszcze nie sprowadzał.

P.: Potem poszliśmy na zajęcia do Vanessy Villalby i Facundo Piňero. Wiedzieliśmy, że oni także będą nieodłącznym elementem Recuerdo. Zaraz potem doszła para Los Totis, czyli Christian Marquez i Virginia Gomez.

To jest światowy TOP of the TOP. Jak tego dokonaliście?!

J.: Aby cały zamysł się powiódł, musiałem wszystkim parom powiedzieć, że te inne już się zgodziły…

P.: Zaproszenie Vanessy & Facu zajęło nam trzy tygodnie codziennego nękania, bo codziennie chodziliśmy do nich na zajęcia. Ich kalendarz jest zapełniony na dwa i pół roku do przodu i wtedy też był. Otworzyła go na roku 2017…

J.: …a ja mówię: ale Vanessa, to chodzi o ten rok, 2016! Ona w śmiech i że jestem bardzo dowcipny, ale że jest w Rosji w tym czasie.

P.: Powiedzieliśmy, że nie musi tam być aż trzy tygodnie i żeby skróciła tamten pobyt, bo Rosja ją już miała, a Polska nie… Udało się.

Czyli mieliście misję społeczną, aby polski zaścianek zobaczył doskonałe topowe pary. Wiele osób nawet długo tańczących nie ma pojęcia, co się dzieje na świecie.

J.: To prawda. Duża część ludzi została w tym, co było dziesięć lat temu i zna te pary, które wtedy były zapraszane…

P.: …zresztą nadal są…

J.: … i patrzymy na te duchy przeszłości, które ani nie prowadzą zajęć, ani nie dają w Buenos pokazów, tylko czasem można ich spotkać z jakimś uczniem z Europy, który właśnie ich pamięta sprzed dziesięciu lat i pierwsze kroki kieruje do znanych sobie ludzi. A z festiwalem to było tak, że trochę nas wkurzał brak festiwalu w Warszawie. Nie uważałem, żeby to było niemożliwe. Mamy tyle lokalizacji…

P.: Poza tym lubimy Warszawę, to jest nasze miasto. Inne stolice mają festiwale, a u nas…

Bieda.

J.: No właśnie.

P.: My jak postanowimy, że coś robimy, to robimy, a nie zastanawiamy się za bardzo, czy to wyjdzie, czy nie. Gdybyśmy do wszystkiego podchodzili racjonalnie, to pewnie nic byśmy nie zrobili. Przy pierwszej edycji nie zrobiliśmy żadnych wyliczeń.

J.: Nie policzyliśmy, ile kosztują sale, ile wynajem teatru…

P.: Wiedzieliśmy, jakie chcemy mieć pary i je „klepnęliśmy”.

J.: Na koniec pierwszego Recuerdo, kiedy na ostatniej milondze padaliśmy na twarz, powiedziałem, że chyba zrobiliśmy ten festiwal, bo nie wiedzieliśmy, że jest to niemożliwe… Zrobiliśmy to od początku do końca w dwie osoby. Patrycja była grafikiem, sami robiliśmy stronę internetową, materiały promocyjne, odpisywaliśmy na mejle, prowadziliśmy zapisy… Oczywiście na miejscu była garstka osób do pomocy, ale organizacyjnie ogarnialiśmy sami. Kiedy pojechaliśmy na festiwal do Bratysławy i organizatorzy przedstawiali swoją ekipę, wyszło chyba ze trzydzieści osób. W tym roku oczywiście jest już nas więcej, bo z każdą edycją się czegoś uczymy.

Z każdą edycją jest łatwiej, bo już coś jest wypracowane. A listopad z czego wynika?

P.: Z terminów. W pierwszej edycji w ogóle to był jedyny termin, żeby połączyć te trzy pary, a teraz też wynika to z kalendarza naszych maestros.

Jak rozmawiam z moimi znajomymi z południa Europy i nie tylko, to mówią: „Festiwal w Warszawie? Cudownie! Tylko NIE w listopadzie!” Bo zimno i pada.

J.: Gdybym sam miał wybierać termin festiwalu, to wybrałbym wrzesień, ale ponieważ bardzo lubimy się z organizatorami festiwalu w Łodzi i cieszymy się, że on tam jest, to nie chcielibyśmy, by ludzie musieli wybierać, a przecież rzadko kto przyjedzie na dwa festiwale w ciągu dwóch tygodni. W większym odstępie jest większa szansa, że przyjadą na oba.

P.: W lecie z kolei jest bardzo duża konkurencja imprez, które są w super letnich destynacjach, więc dlaczego ktoś miałby wybrać Warszawę, a nie Poreč czy którąś z imprez włoskich lub greckich?

A piękny miesiąc maj?

P.: W maju mamy już regularnie Krakus Aires Tango Festival.

Może już ten listopad zapadł ludziom w pamięć, więc niech zostanie.

J.: W ubiegłym roku była dobra pogoda, dziesięć stopni i słońce.

Czy przewidujecie jakieś dodatkowe atrakcje?

J.: Tak. Zaprosiliśmy dodatkową argentyńską parę – niespodziankę, którą będzie można zobaczyć w teatrze i da pokaz na jednej z milong. Ostatnio ogłosiliśmy koncert genialnych Bandonegro podczas piątkowej milongi festiwalowej. Poza tym postanowiliśmy otworzyć się na polskie pary i chcemy, by dały pokaz na milongach popołudniowych, które odbędą się w Medyku na Oczki. Chcemy, by było to nagrane jako promocja Polaków.

Super pomysł. Co jeszcze?

J.: Będą też śniadania. Postanowiliśmy odpowiedzieć na potrzeby maratoneros.

Którzy lubią dużo, długo i intensywnie, a nie ecie-pecie…
Uwaga! Milongi popołudniowe i śniadania będą dostępne tylko dla posiadaczy full pass-ów! Nie zwlekajcie – czas rejestracji się kończy! 

J.: Nie każdy lubi formułę festiwali. Ja akurat przepadam, bo uwielbiam dobre pokazy, koncert, teatr, czyli jak coś jeszcze się dzieje. Ale wiemy, że niektórzy przyjeżdżają tylko pod kątem milong. W tym roku chcemy napędzić dużo dobrych milongueros z Europy i świata uda się, bo mamy sporo promotorów, więc musimy im zapewnić dużo tańczenia. Wieczorne milongi to dla nich zbyt mało.

Sponsorów przygarniacie?

J.: Oczywiście. Współpraca opiera się na obopólnych korzyściach.

Jak kalkulujecie cenę wstępu? W ubiegłym roku była bardzo atrakcyjna – jak za pokazy takich par.

P.: W tym roku też jest. Rejestracja w parze to kosz 50 euro od osoby za full pass. Nie ma obowiązku rejestrowania się wspólnie, ale dajemy taki bonus dla par. Rejestracja indywidualna to 55 euro. W dniu wieczornej milongi będzie drożej, a reszta dla niezarejestrowanych osób nie będzie dostępna.

Jak często latacie do Buenos?

P.: Raz do roku.

Jesteście jedyną polską parą, która tak systematycznie w tym Buenos jest, a na dodatek daje tam pokazy.

J.: Pokazy dajemy od trzech lat, jeździmy od ośmiu.

Jak się to załatwia, żeby taki pokaz tam dać?

P.: Nie jest tak łatwo załatwić sobie pokaz. Trzeba mieć bardzo dużo rekomendacji od ludzi stamtąd, ale to nie jest tak, że któryś Maestro idzie i mówi, że ma parę, która by zatańczyła.

J.: To tak nie działa, że ktoś wziął z kimś lekcje czy dwie, a potem poszedł i zatańczył pokaz.

P.: Każdy organizator musi cię najpierw poznać, zobaczyć, co robisz, kto za ciebie ręczy.

J.: Oni potem świecą oczami przed tymi starymi milongueros, którzy siedzą na przykład w Salon Canning, i przed gwiazdami, które przychodzą. Patrzysz, a tu siedzi Moira Castelano, tam Julio Balmaceda, właśnie przyszła Noelia z Carlitosem, za chwilę Chicho… A ty masz tańczyć pokaz. Jeżeli zrobisz popelinę, to organizator ma przechlapane i dostaje pytanie: komu pozwala tańczyć..?

P.: Co robi z tego miejsca? A tak w ogóle to Buenos ma dwa momenty w roku, kiedy milongi żyją i zarabiają na siebie: styczeń – luty oraz kiedy jest u nich mundial (mistrzostwa świata w tangu), czyli od połowy lipca do końca sierpnia. Każda para chce w tym wysokim okresie tańczyć, a przepustowość sali jest ograniczona.

J.: Dziennie w Buenos Aires są trzydzieści trzy milongi.

P.: Ale nie chcesz zatańczyć na każdej z nich, tylko na tych kultowych.

J.: Zanim pojechaliśmy pierwszy raz do Buenos, znaliśmy te miejsca z YouTube, bo tańczyły tam pary, które podziwialiśmy. Wtedy sobie myśleliśmy, że to chyba niemożliwe, żeby tam zatańczyć… A tu mija parę lat i tańczysz. Tak naprawdę zatańczyliśmy wszędzie, gdzie chcieliśmy.

Z Wami jest ten kłopot, że jesteście znani na świecie, a wielu Polaków Was nie zna. Dzięki festiwalowi i Facebookowi przebijacie się do miejscowej świadomości, ale jeszcze do niedawna było: „A co to za jedni i czego chcą?”.

J.: Taaak… Albo: „Oni tańczą tylko scenicznie”, „Nie wiadomo, czy oni w ogóle potrafią tańczyć”, „Oni improwizują czy na milongach też mają choreografię”…

Gadać zawsze będą, bo to jest też taka nasza polaczkowa specyfika.

J.: Wszyscy nasi trenerzy i organizatorzy milong w Buenos mówią nam, że mamy lepsze podłoże do tego, żeby brać udział w mundialu, niż robić cokolwiek w Europie. A my w mistrzostwach świata jeszcze nigdy nie startowaliśmy. Mało która para tyle razy się pokazywała. Polacos to jesteśmy my. Nasi kursanci przychodzą do nas i mówią, że zostaliśmy poleceni w Buenos. Tak się zdarzyło kilka razy.

P.: Kiedyś po pokazie podeszła do nas dziewczyna z Polski i powiedziała, że tyle lat marzyła o podróży do Argentyny, w końcu jest w Buenos Aires, wybrała milongę, by zobaczyć pokaz, a tu tańczą Polacy… 🙂 Na szczęście nie była rozczarowana.

Moim zdaniem – tangowej amatorki od jakiegoś czasu przyglądającej się różnym parom – po pierwsze rozwijacie się, i to w szybkim tempie, a po drugie macie to coś, czyli nie tylko escenario, ale także tango w tangu. Na jednym z koncertów Roberto Siri, kiedy występowało kilka par, owacje dostaliście Wy i Piotrek Woźniak z kapeluszem 🙂

J.: Ludzie nie wiedzą, że dobre tańczenie, które im wygląda na choreografię, wcale nią nie musi być. Wszystkie profesjonalne pary mają swoje sekwencje, ale to nie jest tak, że partner przestaje prowadzić, bo mają wszystko z góry ustalone.

P.: Każda para musi mieć swój znak rozpoznawczy.

J.: Patrzysz na Nacucchio i partnerka nie wie, kiedy dokładnie on zrobi sandwich z obróceniem się o sto osiemdziesiąt stopni i podskokiem, ale prawdopodobnie to zrobi. Tak jak swego czasu wszyscy oczekiwali, że Sebastian Jimenez stanie na puencie czy że Facundo Piňero zakręci giro z trzema rondami w trakcie dwóch kroków partnerki.

P.: Jakieś pięć lat temu mieliśmy lekcje z Sebastianem Arce. Przyszliśmy,a on pyta, co jest naszym znakiem rozpoznawczym, co charakteryzuje nas jako parę.

J.: Show me your sequences.

P.: My na to, że nie mamy… A on: „To jak możecie nazywać siebie profesjonalistami?! Bez swoich sekwencji jesteście amatorami – hobbistami!”.

J.: Czyli chodzi o to, że na przykład takie akurat konkretne giro robi tylko Grzybek.

P.: Chodziło mu o coś, co wynika z nas, a nie że ktoś nam coś pokazał. Powiedział, że jak pokaże, to będzie to sekwencja Arce, tylko przez nas zatańczona, a on chce zobaczyć, jaka jest sekwencja Grzybka. Bardzo nas to ruszyło.

J.: Byłem w szoku.

P.: Do tej pory uważaliśmy, że wszystko musi być zaimprowizowane, a Sebastian zapytał: „JAK ma być zaiprowizowane coś, co będzie nowe w czasie pokazu? Improwizować to sobie możesz na milondze!”.

J.: Pokaz to pokaz. Profesjonaliści mają tańczyć, a nie przeżywać. Przeżywać masz ty, oglądając. Bo jak para przeżywa, a ty widzisz bullshit to coś jest nie tak.

Uważam, że są pary świetne technicznie i nawet dobrze uczą, ale zupełnie nie są pokazowe. Może właśnie dlatego, że nie mają czegoś swojego?

P.: Nie. Myślę, że chodzi o typowo artystyczną rzecz: niektórzy mają X Factor, a niektórzy nie. Wyjdzie jedna para i nie zrobi prawie nic, a ty nie możesz oderwać wzroku, a wyjdzie druga, zrobi to samo albo i więcej, a wyłączasz się, nie skupiasz swojej uwagi. Nie chodzi o to, co te pary tańczą, to jest raczej artystyczna iskra lub jej brak.

Dla mnie to jest energia. I może kwestia dobrania się. Jedna z naszych nauczycielek nie ma szczęścia do swoich partnerów pokazowych, ale widziałam ją tańczącą z innym, był czad – czego nie ma na obecnych pokazach.

J.: Czasem jak patrzę na Patrycję, która w Buenos ma swoich ulubionych partnerów, to jest taka energia i zastanawiam się, czy oni już dają pokaz… A czasem tańczysz z mistrzem świata i nie ma nic…

P.: Tak jak w tangu w ogóle, tak w pokazowym i scenicznym – tango nadal jest tangiem, więc musi być ten element zgrania. Tak jak na milondze: koleżance będzie z kimś dobrze, a tobie nie.

J.: Mamy tak, zresztą Vanessa i Facundo też tak mają, wszyscy tak mają… że po pokazie wydaje ci się, że zawaliłeś totalnie… A patrzysz na nagranie i widzisz, że było dobrze. Oczywiście pewnego poziomu nie zaniżysz, ale czasem wydaje ci się, że osiągnąłeś swój szczyt, że było super, a oglądając nagranie widzisz, że było przeciętnie. Nie ma reguły.

P.: Dlatego ja potrzebuję kilku dni, zanim obejrzę nasz pokaz.

J.: A ja muszę od razu.

P.: Facundo zaraz po pokazie zamyka się w łazience i ogląda, a Vanessa mówi: nawet się do mnie z tym telefonem nie zbliżaj… Po pokazie w La Baldosa poszłam ryczeć i chciałam rzucać przedmiotami…

J.: … a zaczęli do nas podchodzić starzy milongueros i mówić: djenkuja…

P.: … i że mucho tango

J.: Na tej samej milondze był Dimitrij z Olgą i Maria Inez z Jorge, więc zrobiło się takie drugie Recuerdo II w La Baldosa. Jako bonus zatańczyliśmy w trzy pary. Dimitrij i Olga to mistrzowie Rosji, niedawno wygrali mistrzostwa Europy, a to nie do nich podchodziły dziadki, tylko do nas. Oni rozumieją, że coś może się nie do końca udać, jeśli widać, że to jest improwizowane. Siedzą tam ludzie, którzy oglądają pokazy hurtowo. Nie zaskoczysz ich ani sekwencją, ani muzykalnością.

P.: Widzieli już wszystko, a połowa z nich to wszystko tworzyła.

J.: Dlatego niektóre świetnie tańczące pary mają obawy przed występem. Więc czym my mogliśmy ich zaskoczyć? Tym, że przyjechaliśmy z Polski – pewnie część z nich nie ma pojęcia, gdzie ta Polska jest, wiedzą tylko, że bardzo daleko… I są zszokowani, że ktoś w Polsce tańczy – sami pewnie nigdy nie opuścili Buenos. Więc chcą zobaczyć connection i to, że para słyszy muzykę… zrobi pauzę…

P.: Ja na przykład czuję presję, że jestem Polką, a nie Argentynką i czuję szacunek do tych starszych ludzi…

Jak następnym razem będziesz czuła presję, to sobie pomyśl, że wiele Polek na początku XX wieku trafiło do domów publicznych w Buenos Aires i tańczyły tango, więc mamy to we krwi! 🙂 A teraz powiedz, czym się różni tango sceniczne od pokazowego.

P.: Pokaz na milondze ma inne założenia. Są tam ludzie, którzy tańczą tango. Są blisko, wokół, z każdej strony. Scena jest liniowa, to takie pudełko. Oko inaczej rejestruje ruch. Dlatego nie mogę zatańczyć tego samego na scenie i na pokazie. Na scenie musi być choreografia, na pokazie wolę nie. Inaczej odbiera emocje ktoś, kto siedzi pół metra ode mnie, a inaczej, kiedy siedzi kilka metrów od sceny. Z piętnastu metrów nikt nie zauważy, czy ja mam connection, bo nikt tak naprawdę nie widzi nawet mojej twarzy.

J.: Każdy, kto układa choreografię na scenę, dokładnie rozpisuje: skąd się idzie i dokąd, w którym momencie. Bierze pod uwagę, że ruch z tej strony wydaje się dla oka dynamiczniejszy niż z drugiej. Są zasady, wszystko jest rozrysowane, dostajesz kartkę: tu zaczynasz, tam kończysz. Cała scena jest zaaranżowana.

P.: Jak jest więcej par, wszystko też jest dokładnie rozpisane, linie bardziej poprzecinane, poukładane w trójkąty, zwężenia. Na pokazie podczas milongi są inne reguły, możesz improwizować, ale wiesz, że ludzie są wokół, więc musisz sobie zrobić rondę – żeby zobaczyli cię wszyscy, których czujesz. Masz ich niemal na skórze. Oni w tym pokazie uczestniczą, nie ma żadnej bariery. Na scenie jest inaczej, jesteś dalej. Możesz sobie włączyć zasłonę, bo jest odległość, światła, orkiestra – i dopiero ludzie. Na milondze jesteś wśród ludzi, dlatego lubimy przed pokazem zatańczyć wśród nich, żeby poczuć daną energię.

J.: Stage, mimo że to choreografia, jest w niej także prowadzenie. Patrycja nie pójdzie sama, jeśli jej nie poprowadzę, bo nie wie, czy na przykład but mi nie został w desce, więc będzie czekała, pomimo że wie doskonale, co dalej. I tak powinno być, bo inaczej wdziera się fałsz.

W Buenos Aires są tak zwane kampanie tangowe.

J.: Tak. Jeżdżą po Europie i świecie, a rekrutacja jest właśnie w Buenos, gdzie ogłaszane są castingi. Raz sobie na taki casting poszedłem, sam, bez Patrycji. Usiadłem przy stoliku i patrzyłem, jak to wygląda. Często zgłaszają się pary po prostu kiepskie. Ich problemem jest brak pieniędzy, więc mimo że są stamtąd, nie mają dostępu do wiedzy i nauczycieli. Nie mają takich możliwości jak rosyjskie kursantki, które przyjeżdżają, by wziąć z kimś dwadzieścia lekcji i wrócić do siebie. Oni sprzątają studio na przykład Mario Moralesa, by móc wziąć udział w zajęciach grupowych i mieć bezpłatną salę do treningów. Ćwiczą sami, więc nie dostaną informacji, którą by mieli, gdyby wzięli dwie indywidualne lekcje i ktoś by im powiedział: tu zróbcie tak, przenieś biodro, stopy stawiaj w ten sposób… Idą na casting i się dostają. Potem patrzysz na takie tango show i widzisz, że on jeszcze nie wszedł w sacadę, a ona już zrobiła boleo… I to razi.

Tak… Byłyśmy z Jolandą na takim spektaklu…

J.: Dlatego wygrywamy z dużą częścią tamtejszych nauczycieli, bo mamy tę wiedzę i doświadczenie, których oni nie mają. Nie każdy nauczyciel Argentyńczyk jest dobrym nauczycielem.

A z innej beczki: na mieście mówią, że zadzieracie nosa, robicie casting na swoje zajęcia i trzeba przysłać film, żeby się do Was dostać…

J.: Dokładnie 🙂

P.: Czekamy na filmy 🙂

Wy mi się tu nie zgrywajcie. Jakub, sam napisałeś w grupie „Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie”, że robicie selekcję,więc tłumacz się!

J.: Nie każdy rozumie moje sarkastyczno – ironiczne poczucie humoru. A poważnie: nasza szkoła jest kameralna. Postawiliśmy na bliski kontakt i na to, że trzeba się uczniami dobrze zająć, „podotykać” ich. Zajęcia trwają do dwóch godzin, w grupie mamy max sześć par – tylko wtedy jesteśmy w stanie sprawdzić, czy coś uczniom dobrze wychodzi, co jest fizycznie niemożliwe przy dwudziestu parach. Ogólne uwagi daje się w systemie warsztatowym, a w nauczaniu my podchodzimy niemal indywidualnie..

Ktoś chodzi na zajęcia przez dwa lata i niewiele umie…

 

J.: My nie mamy takiego kompleksu, aby mówić ludziom, że się muszą długo uczyć tanga, bo uważamy, że nie trzeba się uczyć długo,jeżeli się uczysz u nas 🙂

Jest taki jeden, co to wypisywał, że inni źle uczą, a jak się przychodzi do niego, to od razu się tańczy…

J.: Tak poważnie: mamy background taneczny, znamy różne techniki ruchu, ja uczę od szesnastego roku życia…

Zacząłeś tańczyć, jak miałeś dwa?!

J.: Pięć. Uczenie jest jak z X Factorem pokazowym: albo to masz, albo tego nie masz. Są nauczyciele z topu światowego, nadal zapraszani na warsztaty – ja ich cenię jako tancerzy, ale podczas uczenia są w stanie tylko pokazać: tak rób jak ja, powtórz ćwiczenie. A nie jest w stanie powiedzieć, co się w tym ruchu dzieje. My mieliśmy takie szczęście…

P.: Nie, to nie było szczęście. Też przeszliśmy przez mnóstwo magików.

J.: Ale ostatecznie trafiliśmy dobrze.

Na kogo?

J.: Nie powiem, bo wszyscy tam pójdą 🙂

Akurat! Przecież to za granicą, a naszym często z Gdańska czy Poznania jest do Warszawy za daleko… Bielsko Biała na przykład ma świetne imprezy, na które zjeżdża cała Polska, pół Europy i kawałek świata, ale sama poza Kraków i Czechy – oprócz Ani Pietruszewskiej – prawie nie jeździ… 

J.: Najśmieszniejsze jest to, że ludziom się wydaje – nam zresztą też się kiedyś tak wydawało – że w Argentynie to jest tyle maestros A tak naprawdę to jest piramida: na dole są kursanci, którzy chodzą na grupówki, ale nie bardzo na milongi. Wyżej są ci, którzy chodzą na lekcje i na milongi. Jeszcze wyżej są milongueros, którzy chodzą regularnie na milongi, uczą się na lekcjach i warsztatach, jeżdżą na festiwale. Potem jest poziom semi profesjonalny: już uczą. Piramidka się zawęża. Potem są ludzie najlepsi w danym regionie, a jeszcze wyżej półfinał mundialu.

I co w związku z tym?

 

J.: To, że z dołu inaczej to widzisz niż z góry. Na dole wydaje ci się, że jest coraz więcej, że rośnie. A jak ocierasz się o szczyt piramidy i rozmawiasz z najlepszymi parami, to się okazuje, że wszyscy w nauce własnej ocierają się raptem o pięć nazwisk…

P.: Nie przesadzaj, jest ich trochę więcej.

J.: Trochę, do dziesięciu. I teraz jak idziemy na lekcję, to obok nas są nauczyciele, u których rok czy dwa lata temu braliśmy lekcje. Albo wychodzimy z lekcji indywidualnej, a po nas wchodzi nasz nauczyciel sprzed 2 lat. Więc my chcemy czerpać wiedzę u źródła i nie chcemy tańczyć jak ktoś, tylko chcemy wiedzieć, kto jest jego nauczycielem i do niego iść.

A macie pedagogiczne sukcesy? Sztandarowych uczniów,którzy wyszli spod Waszych rąk?

(Porozmawialiśmy off road, ponieważ może te osoby nie chciałyby być wymienione z nazwiska… Ale są i rzeczywiście dobrze tańczą. Niektórzy mają aspiracje escenario, ale są też tacy, co tańczą klasycznie i są świetni…Znam, potwierdzam. Jest jedna radosna para, która podobała się mojej Mamie na koncercie w Wilanowie 🙂).

P.: Ludzie mają różne swoje wyobrażenia… Czasem nieosiągalne, bo mają tak spięte ciała… I nie chcą tego rozluźnić… Więc ich ruch nie będzie taki jak pierwowzoru – na przykład Vanessy Villalby – bo jej ciało jest bardzo uwolnione. Dawno temu też miałam taki etap, że chciałam jak ktoś. Kiedy studiowałam śpiew solowy, to chciałam mieć głos jak ktoś. A kiedy pojawiło się w moim życiu tango, odkryłam, że nie ma kogoś takiego, że bym chciała właśnie jak ten ktoś.

Ja nigdy nie chciałam jak ktoś, ale coraz bardziej lubię się uczyć. Mam dość dużą świadomość i wiem, że profesjonalną tancerką to może będę za trzy wcielenia. Opowiadać można różne rzeczy, ale jeśli nie jesteś skoczkiem wzwyż, to wyżej dupy nie podskoczysz. Ale zgodzę się, że może być lepiej, ładniej i wygodniej.

J.: To, co teraz powiem, możesz umieścić w wywiadzie (dziękuję, łaskawco! 🙂 ). Mieliśmy pogadankę z bardzo znaną w Polsce europejską parą maestros, a zarazem naszymi bliskimi znajomymi. A także inną przyjaciółką tangową, założycielką TangoMeet. To były dwie różne rozmowy. I tak sobie rozmawialiśmy, że my jesteśmy parami wygranymi, bo możemy iść na lekcje do każdego, do kogo chcemy. Posłuchać tego samego, ale być może ktoś powie coś w najbardziej trafny sposób. Inni są ograniczeni. „A”. nie pójdzie na lekcję do „P”., bo mu korona z głowy spadnie. Nauczyciele nie pójdą do siebie wzajemnie ani na indywidualne lekcje, ani na grupowe. Chylimy czoła przed Clarissą Aragon i Jonathanem Saavedrą, bo może dlatego, że są młodzi i weszli szturmem w światowy TOP, nie mają kompleksów, by iść na jakieś tam warsztaty.

P.: W połowie stycznia jest Argentina Tango Festival Salon i oni byli na wszystkich grupówkach.

J.: Bo wiedzą, że sobie to wykorzystają na swoim łorkszopie i swoim turze (chodzi o workshop & tour).

Zawsze można się czegoś dowiedzieć.

J.: Zbierając tę wiedzę od ludzi, którzy nam się w życiu trafiali, bywało tak, że wydawaliśmy sto dwadzieścia euro, by się dowiedzieć JEDNEJ rzeczy. Zbiera się doświadczenia przez lata, testuje na uczniach. W topowych fabrykach w Buenos Aires, w których szkolą mistrzów – dochodzących do półfinału i finału na mundialu –jest obowiązek uczenia kursantów od zera. Czym innym jest zrobienie warsztatów i tour, podczas którego nauczysz ludzi sekwencji, a czym innym jest odpowiedzialność, kiedy uczysz od początku. W jednym czy drugim studio w Buenos Aires muszą się odbyć zajęcia, nawet jak przychodzą dwie pary turystów. Nauczyciele na nich nabierają doświadczenia pedagogicznego.

A jak to się ma do Was?

J.: Właśnie ze wspomnianą wcześniej znajomą rozmawialiśmy… I ona zapytała: „Pomyślcie… ile jest takich par, które inwestują koszt nowego samochodu w podróż i lekcje w Buenos?” W Polsce to jesteśmy my… Powiedziała, że są nauczyciele, którzy zamykają się w swojej szkole i siedzą tam przez dwanaście lat i swoją własną wizję tanga kreują na podstawie pytań od kursantów. Uczą już nie tanga argentyńskiego, a tanga swojego własnego.

Wielu nauczycieli się nie rozwija. Wielu tancerzy, nawet pokazowych, nie widzi, że pozostali w estetyce ruchu sprzed dziesięciu lat… A niektórzy nauczyciele argentyńscy – sprzed trzydziestu…

J.: Dlatego my – pomimo tego, że Azja na nas czeka, Bora Bora i cały świat – do tego cholernego Buenos co roku jeździmy 🙂

Świat a kysz… A jesteście otwarci na zaproszenia z Polski?

J.: Oczywiście!

P.: Generalnie lubimy to, co robimy.

Jeśli ktoś zaczynał gdzie indziej, nie u Was – ma szansę dostać się do Was do grupy zaawansowanej? Czy musi wziąć jakieś korepetycje?

J.: Ma szansę, tylko max w grupie zaawansowanej to siedem par i na dzień dzisiejszy został osiągnięty.

P.: Jeśli zebrałaby się nowa cała grupa, to ruszymy.

Zatem: zgłaszajcie się! Chociaż z tym zaawansowaniem bywa różnie… Wiele osób uważa się za zaawansowane, a nie umieją chodzić, nie mówiąc o nawigacji na parkiecie…

J.: Dla nas zaawansowanie jest wtedy, kiedy ktoś tańczy płynnie na milondze. Na każdych zajęciach jest jeden temat.

P.: To są bardziej warsztatowe seminaria: jest technika, jest sekwencja. Zajęcia grupy zaawansowanej trwają dwie godziny.

J.: Jeśli robimy coś do DArienzo, to ćwiczymy dany element, a przez ostatnie pół godziny ćwiczymy przysposobienie tego na przykład do milongi. Jeśli robimy coś na bazie giro, to pokazujemy, jak to zdublować, by pasowało w walcu.

A uczycie tańczyć w muzyce? Jak się zabrałam za prowadzenie milongi, to mimo że znam utwór – jak się chcę coś zrobić, to ten pasujący moment minie, a ja nie zdążę… Jak ktoś tańczy mechanicznie, a nie do muzyki – to jest potworna nuda. Wolę muzykalnego słabszego technicznie niż niemuzykalnego terminatora… A raz mi się zdarzyło mało nie zasnąć…

J.: Jak masz rozgryzione, jaki kompozytor, co i kiedy, to przestaje być trudne.

P.: Masz narzędzia i z nich korzystasz.

J.: Jak wiesz, że będzie fraza z pianinkiem, to wiesz, że będzie czas na ozdobniki. A jak zaczną się skrzypce, to nie skończą się tak szybko, tylko potrwają ze trzy ósemki i wtedy tańczysz do skrzypiec. Rozumiesz?

Nie, ale wierzę. Co w nauczaniu jest dla Was najważniejsze?

J.: To, co później jest najważniejsze dla ludzi w tangu.

P.: Komfort i kontakt.

J.: Komfort samych ze sobą i komfort w parze.

A jak trafiacie na wyjątkowo oporną melepetę, nie tracicie cierpliwości?

J.: Mieliśmy kiedyś taką parę… Może tego nie przeczytają… Było to w komercyjnej szkole tańca, gdzie recepcja wrzuca jak najwięcej ludzi, żeby lekcja była najbardziej rentowna… Nie dość, że para ta szła w przeciwną stronę niż grupa, to jeszcze on szedł przeciw niej i w ogóle wszystko było na opak. Prorokowałem, że jak skończy im się karnet, to nigdy nie wrócą, bo chyba nie są ślepi i widzą, że to nie jest aktywność dla nich. To był jedyny raz, kiedy kogoś oceniłem, że się nie nadaje. A teraz oni są w naszej grupie zaawansowanej…

Samozaparcie drogą do sukcesu.

J.: Też, ale także to, że jesteś pod czyimś dobrym okiem. Nie ma czegoś takiego, że kogoś można nie nauczyć.

Czasami jest limit ruchowy.

P.: Tak, ale zawsze można do niego dojść, a niektórzy zatrzymują się w połowie drogi. Wszystko jest w głowie! Te przypadki, które wyglądały na beznadziejne, spowodowane były blokadami poprzez przekonania, własne teorie i zamknięcie na pewne rzeczy, a nie ciało.

J.: Czasem jest tak, że musisz coś wybrać. Jeśli ktoś jest mało zdolny i połączenie nóg powoduje, że nie wie, co dalej, którą nogą i w którą stronę, to skupiasz się na tym, by koncentrował się na partnerce.

P.: Nie będziemy go na siłę uczyć lapisów i enrosque, a tego,co jest w stanie ogarnąć na dany moment.

J.: Wybierasz, co dla takiego ucznia jest ok, aby zaczął tańczyć.

Dajecie radę ze zwiększonym zapotrzebowaniem na uwagę jednej osoby?

P.: Jesteśmy zazwyczaj we dwoje, radzimy sobie. Dlatego też chcemy mieć małą ilość par.

J.: Niektórzy nam mówią: powiększcie szkołę, to będziecie mieli większy biznes. Moim zdaniem mogę otworzyć jeszcze jedną grupę, ale nie mogę wpuścić na salę dwudziestu par!

P.: Po jakimś czasie i tak zostanie dziewięć – dziesięć. To ja wolę mieć te sześć – siedem par cały czas, niż mieć poczucie, że połowa mi odpadła.

J.: Przy dużych grupach jest mniejsze nauczycielskie poczucie obowiązku. Jak ci z małej grupy ktoś odpada, to czujesz presję, by ta grupa się nie rozpadła. Małe grupy bardziej się czują zintegrowane.

P.: Jako nauczyciel przy małej grupie jesteś bardziej na celowniku, ludzie widzą każdy twój ruch, nie odejdziesz sobie do kantorka…

by pomieszać herbatę…

P.: Widać zaangażowanie w zajęcia. Przy dwudziestu parach niekoniecznie, bo jest tłok, szum, harmider.

J.: Za mało par też jest niedobrze dla grupy, wtedy ludzie czują się obnażeni. Minimum to cztery pary – mamy to przez lata sprawdzone. Wtedy ludzie czują, że są grupą. Trzy pary – to taka grupa semi indywidualna, ale z obcymi. Więc się źle czują, bo przyszli na zajęcia grupowe. Zachowanie złotego środka jest ważne.

Od ilu lat organizujecie wyjazdy?

J.: Od dziewięciu, co roku. Była Lizbona, Porto, Rzym… Dwa ostatnie lata – Poreč. Prowadzimy trzy godziny zajęć, a wieczorem idziemy na festiwalowe milongi.

Super pomysł!

J.: Wiem 🙂 Coraz więcej ludzi się o to dopytuje. Może niekoniecznie chcą siedzieć na warsztatach za sto euro i spędzać dzień w sali. Dlatego my mamy zajęcia w godzinach 10.00. – 13.00., a potem jest czas wolny. Wieczorem festiwalowa milonga. I nasze dziewczyny, z naszej grupy, są proszone. I chociaż na co dzień tańczą tylko ze swoimi mężami, tu przerabiają kilkunastu partnerów. Faceci również prosili lokalne kobiety.

Nie tylko! Jolanda mówiła, że tańczyła z jednym od Was i że był super.

J.: W przyszłym roku chcemy jechać do Valencji albo do Alicante.

O! I na pewno chcecie filmy, zanim przyjmiecie na taki wyjazd.

P.: Nigdy nie chcemy żadnych filmów, ale rozważamy, czy nie poprosić w przypadku zapisów na masterclass u naszych festiwalowych maestros.

Nie prosili – chyba… Ostatnie miejsca zostały – kto ma nauczycielskie ambicje, must be!

J.: W tym roku będą zajęcia dla nauczycieli i dla zaawansowanych.

P.: Maestros poprosili nas, żeby to były pary naprawdę zaawansowane, ponieważ będą z nimi pracować tak jak z parami profesjonalnymi w Buenos Aires. Więc to jest nasza odpowiedzialność.

J.: A jak ktoś się przemknie, to na pewno maestros nie będą zaniżali poziomu.

Tylko że to jest wkurw, bo początkujący na zajęciach dla zaawansowanych zaburzają energię.

P.: To jest wkurw dla nauczycieli, ale i dla uczestników.

J.: Na różnych festiwalowych warsztatach dla zaawansowanych proszą albo o film, albo o rekomendację.

Ja uważam, że to wcale nie jest złe, jeśli zależy organizatorom na wyrównanym wysokim poziomie grupy. Na filmie widać, czy stawia ładnie stopy, jaką ma postawę… A na koniec zapytam o początek: u kogo Wy zaczynaliście? (rozległ się przeciągły jęk i pytanie, czy to kogokolwiek interesuje… Tak! Mnie! Mój wywiad, pytam, o co chcę i oczekuję współpracy 🙂 ).

P.: Za czasów Barrio de Tango – Kasia Lubaś i Magda Lewandowska sprowadziły Facundo Gil Jauregui, który chciał nam jak najwięcej przekazać. Wcześniejsi się nie liczą, to były jakieś mało udane próby. Jeszcze wcześniej pływaliśmy na statkach i dawaliśmy taneczne show. Przypływaliśmy dwa razy w tygodniu do Barcelony.

J.: Tańczyliśmy takie musicalowe kawałki i trochę już nam się to znudziło. O tangu nie wiedzieliśmy nic, ale stwierdziliśmy, że sobie zrobimy jakieś tango show. Wiedzieliśmy, że w Barcelonie stacjonuje trochę Argentyńczyków, więc – kultywując naszą zasadę, że jak się uczyć, to u źródła a nie gdzieś tam – postanowiliśmy zaniechać spacerów po Rambli i pójść się pouczyć tanga.

P.: Przede wszystkim chcieliśmy, żeby ktoś nasze wymysły trochę ogarnął, bo mieliśmy wtedy taką wizję tanga jak ludzie, którzy o nim nie wiedzą nic. Odkryliśmy świat, o którym nie mieliśmy pojęcia. Na tamten moment urozmaiciło to nasze choreografie, a potem…

J.: … zaczęliśmy eksplorować.

P.: Potem pojawiały się pary argentyńskie w Polsce i oczywiście chodziliśmy na lekcje, głównie indywidualne.

J.: Jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby zapisać się na kurs…

P.: Lekcje grupowe odbywały się w czasie, kiedy pracowaliśmy, więc nie mogliśmy w nich uczestniczyć.

Spędzacie ze sobą całą dobę. Jesteście małżeństwem… z osiem lat?

P.: Więcej.

Pobraliście się w przedszkolu?!

P.: Prawie. W 2005 roku wzięliśmy w ślub w tajemnicy.

J.: Wiesz: Romeo i Julia… 🙂

No więc jak to jest być dwadzieścia cztery godziny ze sobą? Wyjeżdżacie gdzieś pojedynczo, żeby od siebie odpocząć? (popatrzyli na mnie jak na niespełna rozumu kosmitkę).

P.: No ale jak to tak odpoczywać od siebie?

J.: Odpoczywamy od siebie, jak śpimy.

P.: Albo jak idziemy na basen – co prawda razem, ale pływamy na osobnych torach!

J.: Wiesz… Jak ktoś już jest tak długo razem, to…

często ma tego zwyczajnie dość.

J.: Nie, jeśli masz tyle wspólnych pasji… My mamy musicale, teatr

No dobra, ale jest tyle pięknych dziewczyn, w Argentynie tylu przystojniaków…

J.: Patrycja nie lubi Argentyńczyków.

P.: Nie mój typ.

J.: Dlatego tak często tam latamy 🙂 Nie czuję zagrożenia.

No dobra… (postanowiłam nie dać się spławić!) Ale przecież są różne pokusy… (albo oni niegramotni, albo ja jakaś nie teges, bo popatrzyli na mnie, jakbym nagle zaczęła jodłować…).

J.: Oglądasz ten sam świat… razem.

P.: Może u nas tak jest, bo w pewnym sensie dorastaliśmy razem.

J.: Jesteśmy inni niż w wieku dziewiętnastu lat, ale jeśli się razem developuje

A nie zdarzyło się, że Cię kobity molestują? (Jakub popatrzył na mnie, jakbym recytowała poezję w sanskrycie…)

J.: Ale że na lekcjach?

Właściwie to nie wiem! Na lekcjach trudno to sobie wyobrazić, na milongi nie chodzisz, to nie dajesz okazji… (poddaję się! Mało są pudelkowi!).

J.: Nie mamy zwyczajnie czasu. Dużo trenujemy, dajemy lekcje, prowadzimy warsztaty, sami się dokształcamy. W Buenos Aires dostaliśmy od Vanessy&Facundo ochrzan, że albo mamy swój trening i lekcję z nimi, albo idziemy na milongę, bo wszystkiego nie damy rady. I albo jesteśmy profesjonalistami, albo jesteśmy świrnięci i chcemy wszystko, ale nie będziemy mieć nic, bo z lekcji nie skorzystamy, a na milondze będziemy nieprzytomni.

A odskocznia od tanga?

P.: Londyn. Mamy tam zakaz mówienia o tangu.

Sami sobie zakazujecie?

P.: Tak. Mam zakaz oglądania filmików na YouTube czy Facebooku. Jedziemy tam i ma być nie tango – ponieważ u nas tango jest wszędzie. Nie mamy innej pracy, nie spotykamy się od 9.00. do 17.00. z innymi ludźmi niż tangowi. 90% naszych znajomych jest z tanga.

J.: Do Londynu latamy mniej więcej raz na półtora miesiąca, oglądamy musicale i sztuki.

P.: Jesteśmy musicalowymi frickami.

J.: Jest też teatr, wystawy…

Ile czasu potrzebujecie na taki reset?

J.: Trzy – cztery dni.

P.: Jak nie pracujemy, to nie zarabiamy, nie mamy płatnego urlopu.

Niemożliwe?! (he he) Czyli wyjazdy do Buenos to nie tylko wydatek tam, ale i tu: czynsz za szkołę trzeba zapłacić… Ile Was taki wyjazd na miesiąc kosztuje? Trzydzieści tysięcy?

P.: Robimy spis: ile nas kosztują bilety, mieszkanie, lekcje, dojazdy – zapisuję wszystko. Plus dodatkowo mamy margines…

J.: … czyli dodatkowa suma, ale nie do ruszenia! I co? W połowie wyjazdu poszły wszystkie pieniądze. Bez skrupułów ruszamy kupkę nie do ruszenia. Potem kartę kredytową… jedną… i drugą…

P.: Czasem kończy się telefonem do mamy

J.: Albo do znajomych: przywieźcie tysiąc dolców!

W tym tysiaku byłam pośredniczką, a mogłam zdefraudować… 🙂

J.: W tym roku też ktoś tysiąc dowoził. Z drugiej strony: jesteśmy tam, jakieś okazje się pojawiają: lekcje, buty… Więc mówimy: TERAZ jesteśmy w tym Buenos… i co..? Nie wziąć..? 🙂

Brać! Życzę Wam wszelkiego powodzenia i do zobaczenia na Recuerdo!

Patrycja i Jakub to najbardziej utytułowana polska para: mistrzowie Europy Tango Escenario z 2014 r. Dają pokazy w Polsce i za granicą. Stali bywalcy milong w Buenos Aires. Festiwal Recuerdo odbędzie się po raz trzeci – rejestracja na full pass tylko do jutra!

 

 

 

 

Wszyscy tańczymy tango nuevo!

Agnieszka Stach i Tymoteusz Ley – magnetyczni, magiczni, wyjątkowi… Ale wiem to teraz, kiedy mieliśmy okazję porozmawiać.

Para krakowskich nauczycieli, z którymi znałam się tylko z widzenia. Kobieca intuicja powiedziała mi, że powinnam zrobić z nimi wywiad. Mojej intuicji nie ignoruję i nigdy jej nie odmawiam…

Zapraszam w kolejną tangową podróż, która nie zmieni toru tangowej jazdy, ale – śledzona z uwagą – uzmysłowi, skąd wyruszyliśmy…
i że można wysiąść na następnej stacji… lub ta podróż może nie mieć końca… 

Rozmowa jest autentyczna. Czasem użyte są mocniejsze określenia. Nie ocenzurowałam ich, bo wtedy przekaz z tego spotkania byłby podszyty kreacją, a pod sztucznością nigdy się nie podpisuję. 

Jeśli masz otwartą głowę i serce na zmianę tangowych przekonań co do definicji i różnych stereotypów (niektórych sama bronię heh, ale czasem i oni zmieniają zdanie – po dużych słownych bojach…) – weź głęboki oddech, zarezerwuj ze dwadzieścia minut na przeczytanie całości i… zostaw swoją opinię, chętnie poznam Twoje zdanie…

 


Ania: Ludzie mówią, że…

Tymoteusz: Oho, zaczyna się… Nieźle, nieźle…

Cudownie! Zatem: na mieście jedni mówią, że tańczycie nuevo, a inni – że to było kiedyś, a teraz wcale nie. Więc co tańczycie?

Agnieszka: Na odpowiedzi zatrzymamy się przez najbliższą godzinę.

T.: Twoim zdaniem – kto ma rację?

Mówi się, że racja jest pośrodku. A zacząć należy od tego, że ludzie nie wiedzą, co to jest nuevo i uważają, że jak tańczą do Dżejmsa Bonda, to właśnie jest „to”.

T.: I mamy odpowiedź.

Tak szybko? Miała być godzina…

A.: Na Wikipedii każdy może sprawdzić, co to jest tango nuevo. Stworzyli je Gustavo Naveira, Fabian Salas i później Mariano Chicho Frumboli.

Pokaz w Brzegu

T.: Termin tango nuevo powstał w latach 80. To był ruch stworzony właśnie przez Naveirę i Salasa – oni byli jednymi z pionierów tanga na świecie! Gdy w Argentynie w roku 1983 upadła junta, zaczęto inaczej patrzeć na tango. Pamiętajmy, że za jej czasów oficjalnie nie było tanga, milong, szkół. Niektórzy starsi ludzie jeszcze je tańczyli. Ono nie było zabronione, ale nie było też dobrze widziane, jak za czasów Perona. Jednocześnie wyszło z mody. Młodzi ludzie nie chcieli tańczyć tanga. Więc po tych 30. latach tango w Argentynie praktycznie przestało istnieć, nikt tanga nie uczył. I kiedy nastał na tango boom, ściągano do domów kultury jakichkolwiek nauczycieli: tańczących na scenie, folk lub cokolwiek. I okazało się, że nikt nie umie uczyć tanga.

A.: Nie było metodyki, na bazie której można by uczyć prowadzenia, podążania…

T.: Ale było tango sceniczne. Można to porównać do tego, co u nas za komuny robiło Mazowsze: zakonserwowanie pewnego zjawiska kulturowego w formie scenicznej. Jak zaczęto analizować ruch, okazało się, że musi się pojawić sposób nauczania. I zostało to nazwane tango nuevo, czyli nowe podejście do idei tanga. To nie jest zestaw figur czy kroków, których należy się nauczyć. Prekursorzy nauczania tanga – korzystając ze współczesnej wiedzy kinezjologicznej – zaczęli rozkładać na czynniki pierwsze: ruch, prowadzenie i podążanie, tworząc jednocześnie metodykę nauczania. Wprowadzili pojęcie osi (oś mężczyzny i oś kobiety), systemów (równoległego i skrzyżowanego) i wiele innych. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia – to były proste rozwiązania, ale stworzyły podstawę do tego, by…

A.: … ten taniec był faktycznie tańcem prowadzonym i improwizowanym. I to było wtedy rewolucyjne.

T.: Dziś każdy, kto mówi o projekcji, o osi, jest uczniem Naveiry i Salasa. „Robi” tango nuevo.

A.: To oni nazwali, że jest to nowe tango, nowa era dla tanga, że zaczynamy prowadzić i że nie istnieje żadna umowność w ruchach: nie ma sekwencji, nie ma ośmiu kroków! Nie ma zasady, że jak zacznę krokiem do boku, to muszę skończyć krzyżykiem. W każdym momencie ruch może się zmienić i może się wydarzyć coś niespodziewanego.

Po pokazie w Dubaju

T.: Dla mnie osobiście tango nuevo jest próbą zrozumienia, czym jest tradycyjne tango, ale na współczesny sposób: poprzez współczesną wrażliwość, świadomość ciała i technikę ruchu. Coś, czego w latach 40. nie robiono. Wtedy uczenie odbywało się bardziej na zasadzie naśladowania tego, co pokazuje nauczyciel. Od lat 80. bierzemy to tradycyjne tango – które tak naprawdę niewielu pamięta – na nowo, by stworzyć taniec żywy, improwizowany.

Tango to dla mnie nie tyle taniec, co mowa ciała. Dlatego uważam, że uczymy się tanga nie jak tańca, a właśnie jak języka.

A.: Jeśli się zgodzimy, że tango jest czymś w rodzaju języka, który ewoluuje i się zmienia, to tango nuevo do tego żywego języka dąży: pozostając w formie, nie tworząc nowego tańca (tu oczywiście są ogromne dyskusje, co jest nadal formą) – żeby się rozwijać. Przeciwieństwem tango nuevo jest skansen, czyli dążenie do zachowania dokładnie starej formy.

Na przykład canyenge. Jak łacina.

A.: Wszystkie te spory „polityczno – religijne” dotyczące tanga są tak naprawdę tylko w sferze wyobrażeń, bo nikt starego tanga nie nagrał, nikt go nie pamięta. Dlatego podziwiam za odwagę nauczycieli, którzy mówią, że pokażą takie prawdziwe, stare tradycyjne tango. Skąd oni je wzięli? Gdzie widzieli?

T.: Cała terminologia – jak choćby tango nuevo, (które teraz wyszło z mody) milonguero czy tango salon – to są obecnie wyłącznie nazwy handlowe. Milonguero to jest termin, który powstał w latach 90. Ktoś sobie tak je nazwał, obserwując, jak tańczą dziadki w Buenos Aires. Dzisiaj każdy twierdzi, że tańczy milonguero, bo zrobiło się modne.

Kolacja w Cambridge

No nie! Ja ubolewam, że w Warszawie na milongach prawie nikt tak nie tańczy!

T.: Co to jest milonguero?

Dla mnie: klata do klaty, bliskie objęcie na wprost, nie ma przestrzeni do wierzgania, wszystko dzieje się w nas…

A.: Kto tańczy milonguero? Kto jest jego reprezentantem?

W Warszawie Luiza i Marcelo Almiron.

A.: Nie mówimy o mikrokosmosie. Popatrzmy szerzej. Gdyby chcieć napisać podręcznik o tangu – ludzie uwielbiają tworzyć definicje – to kto byłby prekursorem milonguero?

Chyba rzeczywiście dziadki w Buenos Aires. Z powodu ograniczeń cielesno – zdrowotnych nie będą trzaskać wysokiego boleo, więc tango blisko siebie jest dla nich dobre, zwłaszcza na ograniczonej przestrzeni. Na Enquentro milonguero wierzgaczy potrafią wyprosić z sali.

T.: Przy czym bliskość, otwartość czy zamkniętość objęcia nie ma NIC wspólnego z ilością miejsca na parkiecie. Tak samo dynamika ruchu. Mówię to jako ktoś, kto prowadzi. I jeśli będziemy rozdzielać, czy objęcie jest bliskie czy dalekie – wróćmy do Naveiry, który powiedział w którymś z wywiadów, że ci, którzy próbują dzielić tango na dalekie i bliskie objęcie lub klasyfikować style poprzez objęcie, to tak naprawdę są to ludzie, którzy próbują zatrzymać rozwój tanga.

O?!

T.: W tangu nie ma bliskiego i dalekiego objęcia, to są wyłącznie skróty myślowe. Objęcie się płynnie zmienia, adaptuje, dopasowuje do ruchu i do tego, co się dzieje pomiędzy partnerami. Czyli dzielenie na bliskie i dalekie objęcie to dla Naveiry zawężanie i ograniczanie możliwości, które niesie tango. Tango nawet w swojej klasycznej formie nie było nigdy ograniczone do konkretnego rodzaju objęcia. Tango de salon (z którego wywodzi się tango escenario), które dzisiaj też wygląda inaczej niż w latach 40. – nie zakładało, że tańczy się blisko lub daleko. Objęcie było płynne, zmieniało się. Jak popatrzysz sobie na dziadków w Buenos, którzy tańczą na milondze – choćby w La Baldosa – to oni też mają objęcie zmienne. Oczywiście są tacy, którzy złapią dziewczynę w imadło, wykręcą jej kręgosłup i robią kroczki, bo nic innego nie potrafią. Ale każdy dziadek, który umie, dopasowuje objęcie.

A.: Odwołajmy się do tangowych autorytetów: od co najmniej roku Noelia Hurtado i Carlitos Espinoza, ikony milonguero, tańcząc pokazy dynamizują swój taniec szerokimi sacadami, siłą odśrodkową, regulując objęcie, w zależności od tego, jaki jest moment w muzyce. Niedawno widzieliśmy pokaz Javiera i Moiry w Warszawie – oni również mieli zmienne objęcie, gdzie Javier jest ikoną tango de salon. Skoro największe nazwiska kreują trendy, nie ma co mówić o bliskim czy dalekim objęciu, bo to naprawdę nie jest kryterium. Kwestia objęcia jest kwestią osobistego wyboru, ale z techniką nie ma nic wspólnego.

T.: Na tyle osobistego, że zależy także od partnera/partnerki, z którym/którą się tańczy.

A.: Objęcie jest narzędziem do interpretacji muzyki.

Festiwal Shag on Fire

Zaraz! Jak to: objęcie nie ma nic wspólnego z techniką? Jak dziewczyna nie umie obejmować – uwiesza się na partnerze. Jak on nie umie – to jest potupajka, a nie tango…

A.: Prowadzimy warsztaty w różnych miejscach Europy. Kiedy zaczynamy uczyć bliskiego kontaktu – co nazywamy full kontaktem, bo całą górną częścią ciała do siebie przylegamy – 80% uczestników jest zdziwiona, że nie musimy na sobie leżeć. Uczenie na początku bez kontaktu, a przynajmniej bez nacisku – szlifuje bycie w osi. Jak cię ktoś podpiera, to tak naprawdę nie wiesz, czy stoisz o własnych siłach. Ośmiesza się tę technikę dalekiego kontaktu, sugerując, że jest prostsza. A potem dochodzi do tego, że partnerka przy otwartym ocho się przewraca.

T.: Mamy dwójkę ludzi, którzy szukają swojej drugiej połówki. Spotykają się, zaczynają związek. Jeśli któreś z nich – albo oboje – ma nieprzepracowane problemy, to będą je przenosić na tę drugą osobę – czyli problemy z poprzedniego związku, wynikające z wychowania, wyniesione ze szkoły i tak dalej. Więc nie są w stanie stworzyć harmonijnego, symetrycznego związku, dopóki tych problemów nie przepracują i nie staną się samowystarczalni. Jeśli jedna osoba ma potrzebę uwieszania się na drugiej i nie umie samodzielnie funkcjonować…

…to tej drugiej wysiądą nerwy i kręgosłup.

T.: Jeśli nie jesteśmy w stanie utrzymać własnej równowagi, to nie jesteśmy w stanie tańczyć w objęciu. Bo owszem, w tańcu jesteśmy jednym, ale składamy się z dwóch niezależnych, samowystarczalnych ciał. Jeśli każde z nas ma własną równowagę i umie obrócić się we własnej osi, wtedy możemy stworzyć parę harmonijną w objęciu i nikt na nikim nie będzie wisiał.

Różnie też się definiuje bliskie objęcie.

T.: Niektórzy mówią, że polega ono na sięganiu klatką piersiową, stykaniu się w nachyleniu do siebie. Można tańczyć w apilado, gdzie świadomie tworzymy wspólną oś, chociaż każdy oczywiście ma swoją strukturę. Jest to kwestia artystycznego wyboru i porozumienia. Natomiast jeśli ktoś wychyla się do przodu w pozycji nieanatomicznej, poszukuje wsparcia…

A.: … z wygiętym odcinkiem lędźwiowym…

T.: … to raz, że tego kontaktu mamy tak naprawdę mniej, bo tylko w jednym punkcie, a dwa – taki kontakt na dłuższą metę jest niewygodny, bo przy każdym ruchu, który wymaga chociaż minimalnego otwarcia – tracimy równowagę. Dlatego to, co my proponujemy naszym uczniom, to bliski kontakt, ale każde we własnej osi. Wtedy jest kontakt pogłębiony. To jest inna koncepcja bliskiego objęcia, niż powszechnie funkcjonująca.

A.: Wracając do rozważań na temat nuevo – bardzo znani nauczyciele jeżdżący po Europie, w zależności od tego, dokąd jadą, używają innej nazwy, bo się lepiej sprzedaje.

Wychodzi na to, że wszyscy tańczymy nuevo.

T.: Oczywiście!

A.: Ta nazwa to uproszczenie nie przystające do różnorodności jakości ruchów, jakie prowadzą nauczyciele i technik, jakie proponują. Mam nadzieję, że tango będzie się dzielić jak filozofia, czyli że będą różne nurty pochodzące od nazwisk; że będą uczniowie pochodzący od różnych nauczycieli, którzy rozwijają daną filozofię ruchu. W naszej filozofii ruchu zakładamy, że nie ma żadnej umowności, że partnerka nie idzie, dopóki nie ma impulsu – chyba że sama inicjuje ruch. Partnerzy muszą mieć własną oś, chyba że partner zainicjuje wejście do wspólnej osi. Każdy nauczyciel może nakreślić własną filozofię. Jak się ogląda poszczególne pary, widać, jakiej jakości jakie zestawy ruchów proponują. Ale gdyby zamknąć ten świat w trzech nazwach (czyli milonguero, de salon i nuevo) – szczerze mówiąc: dla mnie to są rozmowy, które przeprowadzają ze sobą ludzie tańczący od miesiąca.

Tak, ale ludzie dopływają, więc chyba warto wielokrotnie wracać do różnych rozmów.

A.: Zwłaszcza że wielu nauczycieli nadal bezrefleksyjnie powtarza stereotypy! Na przykład: „Tak naprawdę nie istnieją style w tangu, ale jak chcesz je wyróżnić, to milonguero to jest bliskie objęcie, nuevo to są wysokie boleo, a de salon to jest elegancja”. Właściwie jeśli mamy edukować koleżankę tańczącą od miesiąca, to trzeba by jej pokazać: trzy największe nazwiska tańczące milonguero, trzy tańczące nuevo i ze trzy de salon. Tylko nie wiem, kogo miałabym jej pokazać…

Są tacy profesjonalni tancerze, którzy mają dużą elastyczność w ciele świetnie radzą sobie z siłą odśrodkową i tańczą np. colgady – więc pytam ich: jak sobie radzisz z tym, że nuevo jest passe? A oni na to, że w kontakcie z organizatorem, po prostu proszą, aby nie pisać w programie, w jakim stylu tańczą.

Wasza szkoła nazywa się Tango nuevo.

A.: Tak, od dziesięciu lat. Jesteśmy więc kojarzeni z tym wyrazem. Jakieś cztery lata temu przekonywałam Tymoteusza, żebyśmy zrezygnowali z tej nazwy, bo odstrasza ludzi.

Szkoła w Krakowie. Moim zdaniem zdjęcie fatalne (takie dali rozmówcy), bo TO miejsce jest niesamowite…

W Polsce mówi się, że Kraków to nułewo.

A.: Zapraszamy Polskę do Krakowa! A co do nazwy – Tymoteusz przekonał mnie, że możemy być jak ugrupowanie polityczne i zmieniać nazwę w zależności od mody, żeby się przypodobać, albo możemy być konsekwentni i spójni z filozofią, którą rozwijamy. Mamy nadzieję, że ta nasza droga po wyznaczonej ścieżce z czasem będzie doceniona.

Odbieram to tak, że w Waszej filozofii jest wszystko.

T.: Taka jest idea.

Warto obalić kolejny mit: mówi się, że nuevo jest przestrzenne, potrzebuje dużo miejsca na wierzganki.

A.: Dlatego zapraszamy Polskę do Krakowa, który także ma miejsca milongowe o małej przestrzeni, mocno przytulaśne. Zobaczcie, jak tańczymy my czy nasi uczniowie. Naprawdę można wykonać wysokie boleo w tłumie, które się zawiera w obrębie naszej pary. Szkoda jest obcinać sobie ekspresję, ponieważ wszyscy jesteśmy artystami i dostając muzykę, chcemy ją interpretować.

Pokaz w Rzymie

Namawiasz do wysokiego boleo, a najczęściej niskim też robią otoczeniu krzywdę.

A.: Niewielu nauczycieli umie nauczyć wysokiego boleo nie wychodzącego poza daną parę. Łatwiej jest zabronić niż nauczyć.

T.: Z tańczeniem na milongach jest jak z jeżdżeniem po ulicach. Można by powiedzieć, że powinno się zabronić silników powyżej dwóch litrów i jakiejś tam mocy, bo takie samochody mają zbyt duże przyspieszenie i mogą rozwijać zbyt duże prędkości. Ale są przepisy i człowiek sam się do nich adaptuje. Jeśli masz mocny samochód, to nie znaczy, że zaraz kogoś przejedziesz. Takim samochodem, kiedy jest miejsce, możesz wykonać szybką akcję, nie powodując zagrożenia i nie przekraczając dozwolonej prędkości. Podobnie jest na milondze. Jeśli się tańczy umiejętnie – pamiętając, że są rzeczy wyłącznie sceniczne, typu podniesienia czy przestrzenne planea – wiele rzeczy można wykonać kompaktowo. Mając umiejętności i świadomość przestrzeni wokół siebie, można z nich korzystać także na zatłoczonej milondze. Jeśłi para przede mną robi krok do przodu, to zwalnia mi przestrzeń, którą mogę wykorzystać, ona jest już moja.

A.: Na pewno warto powtarzać: nie wykonuj na milondze, dopóki się nie nauczysz. Jak się pojedzie na świetny europejski maraton, na którym jest wyselekcjonowana grupa nauczycielska, to tam odchodzą takie rzeczy… jest taka dynamika… takie gancha i bolea… Wszyscy naparzają!

No i teraz u nas pan Henio z panią Krysią zaczną naparzać w szerz i wzdłuż… Bezrefleksyjnie i bez świadomości, że stanowią zagrożenie dla siebie i innych…

T.: Tam naparzanie jest możliwe, ponieważ wszyscy mają kontrolę nad tym, co się dzieje dookoła. Taniec na milondze nie jest tańcem tylko z partnerką, ale także ze wszystkimi innymi. To jest porozumienie z innymi tancerzami – tak jak jazda samochodem po ulicy.

Pokaz w New Jersey

Na zwykłych milongach niestety rzadko to umieją. Raczej jeżdżą jak w Kairze, tyle że bardziej kolizyjnie. Za sadzenie przez prowadzącego kroków do tyłu wlepiałabym mandaty, za ustawienie partnerki w odwrotnym kierunku i wprowadzenie jej na parę z tyłu – wywalałabym z milongi.

T.: Możliwość a umiejętność to są dwie rzeczy. W Rzymie jeżdżą jak chcą, a nie widziałem żadnego wypadku. Jeżdżą na ścisk. Ale każdy patrzy dookoła, robi cabeceo, wpuszczają się nawzajem. Nie czekają na światła, jadą – ale mają takie wyczucie tego, co się dzieje dookoła, że nie ma kolizji. To wyrabia umiejętność jazdy. Tak samo tańczenie w tłumie dobrych tancerzy, którzy interpretują muzykę, to jest tańczenie z całym tłumem. Jeśli leci D’Arienzo i cała sala się porusza, to chociaż nie mam pół metra miejsca przed sobą, to wiem, że para przede mną będzie się dynamicznie przemieszczać, więc ja też będę się dynamicznie przemieszczać. Najgorzej jest na maratonach, na których cały tłum stoi i wszyscy dziubdziają kroczki w miejscu. I wtedy niewiele można zrobić.

Nie ma przepływu energii. 

A.: Kiedy naszych uczniów uczymy tańczyć boleo – mniej więcej po ośmiu miesiącach – zamykamy ich na bardzo małej przestrzeni i uczą się robić je tak, żeby nie zahaczyć o inną parę i robić je w obrębie własnego objęcia. Ćwiczą boleo przy ścianie, żeby nie kopnąć ani ściany, ani siebie. Są sposoby, które dyscyplinują.

Chorwacja

Zapraszacie Polskę do Krakowa – a będziecie z Polską tańczyć?

A.: Oczywiście! Ja tańczę.

Mówią, że Warszawa nie tańczy i że Kraków też nie tańczy.

T.: Każde środowisko może mieć taką łatkę, zależy czyimi oczami jest oglądane.

A.: Ludzie, którzy przychodzą na milongę, są dla mnie grupą prawdziwych przyjaciół. To nie są przypadkowi ludzie, którzy przyszli „po swoje”, czyli wytańczyć swoje tandy, tylko naprawdę się cieszą spędzając wspólnie czas. Ci ludzie się wspierają w zwykłym życiu: pomagają sobie w przeprowadzkach, szukaniu pracy… Kiedy spotykają się na milondze, dużo ze sobą rozmawiają, piją przy barze, spędzają ze sobą czas. I nieraz po prostu brakuje im percepcji, żeby zauważyć, że jest ktoś z zewnątrz. Co innego na milondze, na której ludzie są anonimowi. Wtedy nie ma zamkniętych enklaw, które zresztą nie wynikają ze złej woli, tylko z radości, że jesteś w gronie przyjaciół.

T.: W Warszawie milongi mają inny charakter. Nie są traktowane jak praktyki. Najczęściej są ustawione krzesełka wokół sali, siedzą na nich samotne dziewczyny, przychodzą samotni faceci, robią sobie cabeceo, tańczą, schodzą z parkietu i ze sobą nie rozmawiają. W Krakowie jest inaczej. Przychodzisz, rozmawiasz z ludźmi, jesteś blisko. Każda osoba coś do imprezy wnosi. Jak ktoś przyjdzie z zewnątrz, to rzeczywiście mało ciekawie to dla niego wygląda.

A.: A jeszcze jak usiądzie w rogu na krzesełku…

T.: I liczy na to, że z dwudziestu metrów zostanie poproszony… To tak się nie stanie. Jak ktoś siada w rogu, to znaczy, że nie chce tańczyć.

A.: A jak ktoś gada przy barze, to znaczy, że będzie tańczył cały czas. Taniec się dzieje przez wątek towarzyski, który nie jest dodatkiem do tanga, tylko jest kluczowy, nierozerwalny. W Krakowie zwykle jest miejsce do spędzania czasu poza parkietem. Nie ma miejsc, gdzie nie byłoby baru; gdzie wszyscy siedzą smutni na krzesełkach i czekają, aż ktoś poprosi. Ludzie oczekują, że milonga to będzie impreza. Jeśli ktoś jest nieśmiały i ucieka w kąt – będzie mu trudno.

Tango Challenge 3

Wasza szkoła uczy według zasad, które Ty wprowadziłeś i wszyscy instruktorzy stosują Twoją metodologię.

T.: Tak.

Biorąc pod uwagę poziom tanga w Krakowie – to chyba dobre posunięcie.

A.: Mam nadzieję, że przeczytają to wszyscy krakusi i przestaną wygadywać, że u nas jest niski poziom.

W Warszawie się mówi, że w Krakowie jest wyższy poziom niż u nas!

A.: Bo to jest „efekt zagranicy”.

Mało tego! Od 9 lat mam takiego tangowego znajomego, z którym osobiście rozmawiałam raz (kiedy na andrzejkowej milondze robiłam za Cygankę i kładłam karty – tak, robię to okazjonalnie), ale czasem gawędzimy przez messengera. I napisał, że Warszawa to geriatria, a on nie toleruje starych bab w tangu i w życiu (nie czepiać się, dziewczyny! Ma do tego prawo, chociaż sam już zbliża się w stronę dziada…), dlatego lubi jeździć do Krakowa, bo u Was młodość i świeżość. Czyli Kraków zrobił coś, co w Warszawie jest albo niemożliwe, albo nikt tego nie umie zrobić: tańczą u was młodzi ludzie. Czy to efekt kampanii „Taniec – męska rzecz”? Kontynuujecie tę akcję?

T.: Na razie nie.

To CO?! takiego zrobiliście, że tańczą młodzi?

T.: Młodzi nauczyciele.

A.: To jest moja odpowiedź!

T.: Ludzie przyciągają podobnych sobie.

A.: Ania – masz młodą piękną córkę. Żeby zaczęła tańczyć musiałabyś ją zaprowadzić do takiej pary nauczycielskiej, gdzie popatrzyłaby na nauczycielkę i powiedziała: „Marzę, żeby być jak ona…”. Czyli muszą być podobne wiekiem w granicach dziesięciu lat. Utożsami się i powie: „Tak, chcę taka być”. W przeciwnym razie przyjdzie na milongę i stwierdzi: „To jest ładne i sympatyczne, ale raczej dla mojej mamy”.

Nie przeprowadzacie się do Warszawy? Chętnie bym ją do Was wysłała. Bo póki co uważa, że tango to najbrzydszy taniec na świecie. Chodziła ze mną na popołudniowe milongi,które organizowałam, i twierdziła: „Giboczecie się koślawo, miny macie jak zombie, lepiej byście się wzięli za hip-hop”…

T.: Też się zbieram, żeby zapisać się na hip-hop, ale nie wiem, czy mi wystarczy czasu. Młodzi nauczyciele to jedna rzecz, a druga – atmosfera na milongach. Jeśli chcesz się bawić ze znajomymi lub poznawać nowych ludzi i z nimi dobrze się bawić, to nie możesz przyjść na milongę, na której smutni ludzie siedzą dookoła albo małe grupki małżeństw ze sobą rozmawiają…

A.: …kobiety w wieczorowych sukniach…

T.: … patrzą na swoich mężczyzn, żeby za bardzo z innymi nie tańczyli… bo jak zatańczy dwie tandy, to będzie awantura…

A.: A z dwudziestolatką? Awantura w domu gwarantowana.

Czasem do domu się nie wytrzyma…

T.: Taka atmosfera nie kojarzy się z imprezą. Powinnaś móc przyjść na milongę, żeby się spotkać z ludźmi, wygłupiać się, tańczyć, pić, czyli robić to, co się robi na imprezie – tylko dużo lepiej, bo umiesz tańczyć.

W Warszawie jest sporo młodych, ładnych dziewczyn nieźle tańczących. Natomiast brakuje fajnych młodych pachnących dobrze tańczących chłopaków… chodzących na milongi.

A.: A czy to nie jest tak, że Warszawa się trochę odmłodziła? Patrzę po naszych warsztatach, gdzie średnia wieku to pewnie 35 lat.

W takim razie nie chodzą na milongi.

T.: Ludzie potrzebują przykładu. Jak przyjdziesz na milongę i zobaczysz ludzi, którzy świetnie tańczą i wyglądają, to chcesz być jak oni. Jeśli na milondze nie widzisz fajnie tańczących i wyglądających młodych ludzi, to nie masz tam czego szukać.

Z panami to jest w ogóle utrapienie. Na milondze, którą raz w miesiącu organizuję w Wilanowie (a jest to impreza dla ludu – bo jest lekcja kroku, i dla naszych – bo dobry parkiet i TDJ), zawsze pytam, kto jest po raz pierwszy, a kto po raz kolejny. I była para po raz czwarty. Obejrzeli pokaz, wzięli po raz właśnie czwarty udział w lekcji kroku, próbowali potem w trakcie milongi na parkiecie. Powiedzieli, że podoba im się bardzo. Pan dodał, że ma coraz większego focha. Pytam: dlaczego? Odpowiedź: „Bo ja bym chciał już umieć”. Myślę, że wielu panów zapomina, że żeby wyjąć, trzeba włożyć…

A.: Tango jest baaardzo męskim tańcem i tylko ci prawdziwi mężczyźni zostają.

T.: W Krakowie przez półtora roku mieliśmy kryzys, bo było za mało dziewczyn: na zajęciach, na praktykach… Nie tylko w naszej szkole. Rozmawialiśmy z innymi nauczycielami i u nich było to samo. Bywały takie praktyki, że przychodziło dwa razy więcej facetów niż kobiet. Czekali i wyrywali sobie te dziewczyny.

Lekcja dotyku – Tango Challenge

Niech ćwiczy jeden z drugim.

A.: Po szóstej praktyce przestaje to być zabawne.

T.: Oni ćwiczą, żeby tańczyć z dziewczynami. Chodzą pięć razy w tygodniu…

Niech przyjeżdżają na milongi do Warszawy.

T.: … i się frustrują. My tutaj mamy inne doświadczenie. Takie, że mamy facetów, którzy intensywnie trenują i mają problem ze znalezieniem partnerki, która chciałaby tak intensywnie trenować.

Krąży mit, że kobieta o wiele szybciej się uczy i potrzebuje mniej czasu, by tańczyć dobrze.

T.: Bzdura.

Tango Challenge 2

Zgadzam się, że to bzdura, bo jest to kwestia jakości. Co z tego, że jej się wydaje. Na pewnym etapie uważa, że „już nie musi”.

T.: Problem jest taki, że jak dziewczyna poćwiczy parę miesięcy, pojedzie na maraton, jest ładna – proszą ją wszyscy ci, którym się podoba. A ona zaczyna być przeświadczona, że świetnie tańczy. I przestaje się uczyć. Od tego momentu nie jest w stanie zweryfikować, ile umie, bo dobry partner dopasuje swoją interpretację do jej możliwości i nie poprowadzi czegoś, co wyjdzie poza jej strefę komfortu. A ona uważa, że skoro wszystko tańczy, to umie.

A.: Kobiety myślą, że o poziomie ich tańca świadczy to, jak często są proszone.

T.: To jest bzdura.

A.: Prawda jest dużo bardziej łóżkowa niż jakościowa.

T.: Natomiast facet konfrontuje się z twardą prawdą: przychodzi na milongę, wydaje mu się, że umie, a tu tańczy z jedną – drugą – trzecią partnerką i okazuje się, że nie umie. Albo przynajmniej umie mniej, niż mu się wydawało. Tak więc facet cały czas rewiduje swoje wyobrażenia na własny temat. Oczywiście są betony, które uważają, że „to” wina dziewczyny… Należałoby ich wysłać na terapię. Każdy zdrowy facet, jeśli prowadzi jedną czy drugą partnerkę i mu nie wychodzi, powinien przyjąć, że „wina” jest po jego stronie.

Myślicie o tym, żeby zrobić masterclass dla nauczycieli?

T.: Robimy.

A.: Dwa razy w roku robimy warsztaty Tango chalange. Rekrutacja polega na tym, że trzeba wysłać film prezentujący swój taniec, i w zależności od tego dostajesz się do grupy średnio zaawansowanej lub zaawansowanej. Zdarzały nam się turnusy, gdzie byli nauczyciele z różnych stron, młoda gwardia. My się nie boimy dzielić wiedzą. Natomiast warto, żeby uczeń miał pokorę i umiał powiedzieć: tak, temu nauczycielowi zawdzięczam to i to.

T.: Co nie jest łatwe, bo kiedy ktoś staje się nauczycielem, często zachowuje pozór przed widownią i nie chce być nakryty, że się u kogoś uczy, skoro „umie”.

A.: Nasi uczniowie się dziwią: „To wy trenujecie?!”. Co za pytanie!

T.: Jak przyjeżdżają nasi nauczyciele lub tacy, którzy nas zainteresują, idziemy na warsztaty i na te same wysyłamy naszych uczniów. Dla nas nie jest problemem ćwiczenie obok naszych uczniów. Wielu nauczycieli nie ma takiej otwartości i myśli, że to im umniejszy.

A.: A jest odwrotnie. W naszej szkole organizujemy praktyki i zdarza się, że jak nie mamy czasu potrenować w ciągu dnia, ćwiczymy ze wszystkimi. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku: każdy próbuje wskoczyć oczko wyżej w tym swoim tangu.

Wieliczka, Krakus Aires

Nie każdy, niestety. Ja mam taką teorię – nie popartą badaniami, tylko obserwacją – że 70% nie ma potrzeby iść dalej. Kończy dawne gimnazjum – obecną podstawówkę – i to wystarczy…

T.: Jest coś takiego jak krzywa uczenia się. Jest wzrost – czyli przyjmujemy wiedzę, potem następuje lekki spadek i docieramy do plateau – czyli ćwiczysz i ćwiczysz, a masz wrażenie,że nie posuwasz się do przodu. A to jest moment, w którym umysł nieświadomy przepracowuje tę wiedzę, którą świadomie nabywałaś. Kiedy plateau się kończy, znowu następuje wzrost. Świadomie nabywane umiejętności stały się nieświadomymi i mózg znowu jest gotowy, żeby przyjmować nową wiedzę.

A.: Ten wzrost bierze się z przetwarzania. Skąd się bierze to, że kiedy jedziesz na maraton czy milongę, czujesz efekt wow… Dostajesz skrzydeł. Masz wrażenie, że zrozumiałaś to, co ćwiczyłaś przez ostatni miesiące.

Ja niektóre rzeczy zrozumiałam po trzech latach, są takie, które dotarły po dziewięciu, a dużo jeszcze przede mną.

T.: Krzywa uczenia się to powtarzające się: wzrost, lekki spadek, plateau. Ludzie dzielą się na trzy grupy. Pierwsza: idą krzywą mistrzowską, czyli przechodzą plateau i idą dalej. Wytrzymują, choć jest to frustrujące.

A.: Podczas plateau wciąż ćwiczą, nie przestają.

T.: Druga grupa to amatorzy. Docierają do plateau – u różnych ludzi występuje to w różnym czasie – i widząc, że pomimo ćwiczenia nie ma wzrostu – odpuszczają. Racjonalizują to sobie: „A właściwie to ja już umiem wszystko, co chciałem”. To jest racjonalizacja, bo tak naprawdę każdy chce być lepszy. Trzecia grupa to frustraci. Kiedy dochodzą do plateau, zaczynają się wściekać, ciskać, przećwiczać, w końcu rezygnują.

A.: To taki typ, co wydaje mnóstwo pieniędzy na warsztaty, jeździ do wszystkich jak szalony…

T.: I w końcu odpuszcza.

A.: Mówi: „Spróbowałem już wszystkiego”.

T.: Frustracja go zżera. Dlatego jest ważne uświadomienie sobie, że krzywa nauki zawsze przebiega w ten sposób.

No więc – moim zdaniem – w Warszawie 70% zostaje na pierwszym plateau. Gdzie indziej – nie wiem.

T.: To jest kwestia nauczycieli i tego, w jaki sposób motywują uczniów. Jeśli nauczyciel ma coś do zaproponowania, to uczniowie będą widzieli w tym wartość i zostaną, by uczyć się dalej. Natomiast jeśli nauczyciel pokazuje figury, a człowiek je ciągle powtarza, aż w końcu przestają mu wychodzić i on nie widzi powodu, dla którego miałby robić je dalej – to przestaje się uczyć. Moim zdaniem to nie jest wyłącznie „wina” uczniów. Ważne jest uświadomienie sobie tego, że uczenie się to nie jest tylko wzrost i że to nie jest tak, że codziennie poznam nową figurkę.

Lud chce figur! Machać nogami! Co zamiast tego?

T.: Uczenie się tanga to jest także mierzenie się z własnymi słabościami, z wyobrażeniami na własny temat… Czasem trzeba sobie powiedzieć w twarz: nie jestem tak zajebisty, jak mi się wydawało, ale jak się wezmę do roboty, to będę lepszy. Z drugiej strony to jest rola nauczyciela, który powinien umieć zmotywować ucznia i umieć pokazać mu, jaka przed nim może być droga, do czego może zmierzać.

A.: Uważam, że dobrego nauczyciela cechuje empatia. Musisz wyłapać, gdy ktoś jest w kryzysie i upewnić go, że idzie we właściwym kierunku; zachęcić, by utrzymał to tempo i zapewnić, że wtedy dojdzie tam, dokąd chce. Najważniejsze jest zaufanie. Jeśli uczeń ci ufa, to przetrzyma, bo wie, że ty monitorujesz jego postęp. Jeżeli zakłada, że robisz to dla kasy…

T.: Jeżeli ma wątpliwości, czy to, co proponujesz, ma wartość…

A.: Musi ci ufać w 100%.

T.: Tak mówimy, ale zdarza się, że sami nie dostrzegamy, że uczeń wchodzi w kryzys, bo łatwo to przeoczyć. Staramy się podchodzić indywidualnie…

A.: … myślimy, że on wciąż potrzebuje motywacji, więc ciśniemy…

T.: A on odpada.

A.: Wtedy jest żal: straciliśmy człowieka! A był taki świetny…

T.: Mamy świadomość tego, jak powinno być, ale sami nie zawsze dajemy radę.

Filharmonia Bałtycka

Cała trudność polega na tym – jak w wychowywaniu dzieci: na jedno działa to, na drugie co innego. Dwoje dzieci z jednych rodziców potrafi iść zupełnie inną drogą, mieć inne wartości i inne motywatory. A rodzice się dziwią: z jednego domu, tak samo wychowywane, a jedno w prawo, drugie w lewo… No właśnie dlatego, że nie można jednej miarki przykładać do wszystkich. Trudność nauczycielska na zajęciach grupowych jest taka, że każdy ma swoje tempo, swoją percepcję…

A.: Na dodatek na zajęciach grupowych ludzie się ze sobą porównują. My mamy takie grupy, gdzie ludzie są ze sobą rok czy dwa, wspierają się nawzajem. Gdy jednak widzą, że ktoś robi szybciej postępy niż inni, zaczynają myśleć: „To ja się nie nadaję…”. Nie znają skali świata i nie wiedzą, że w tej skali są świetni.

Ja mam pewne przypadłości natury biologicznej, że mój mózg trochę inaczej pracuje, na przykład nie porównuje mnie z innymi. Oczywiście ja bym chciała tak tańczyć jak Ty, ale wiem, że po pierwsze za późno zaczęłam, po drugie nie jestem zdolna ruchowo. Jednak cały czas pracuję. W swoim tempie, ale nieustannie. Dopiero po trzech latach doszłam do tego, co to znaczy pracować z podłogą.

T.: A ty myślisz, że ja po ilu latach do tego doszedłem? A byłem zdolny ruchowo.

W pierwszych dwóch latach mojego tańczenia nastawiłam się na naukę na maksa, ale nie lubiłam tego. Teraz, po dziewięciu latach, stwierdzam, że ćwiczenia techniczne sprawiają mi przyjemność. Odpalam Radio Tango Uno i przed lustrem nasuwam pół godzinki co drugi dzień… Nie interesuje mnie nauka figur. Chodzę na streching, żeby rozciągnąć ciało…

Tango na Rynku 

T.: Czyli nastawiłaś się na proces. A to jest najważniejsze: w uczeniu nastawić się na proces, a nie na efekt. Czyli doprowadzasz do tego, że proces sam w sobie jest dla ciebie nagrodą.

Doszłam do tego dopiero po takim czasie. Przebłyski miałam ze dwa lata temu, że trenowanie techniki jest fajne. Robiłam to, ale bez lubienia. Dopiero teraz do tego dojrzałam, że skupienie się na technice jest podstawą przyjemnościowego rozwoju – niezależnie od wieku. I to, że nigdy nie będę tańczyć jak Agnieszka Stach, nie odbiera mi sensu moich przemyśleń heh.

T.: Były robione badania odnośnie kompetencji – przy okazji głupiego napadu na bank. Okazuje się, że im mniej umiejętności, tym wyższe poczucie kompetencji, a im bardziej umiejętności zbliżają się do poziomu eksperckiego, tym mniejsze poczucie kompetencji.

Nauczycieli w tangu jest wysyp. Byle łamaga – głównie panowie – bierze się za uczenie.

T.: Początek często wiąże się z poczuciem samozajebistości.

No! Po pierwszej lekcji uważałam, że jestem świetna i mogę machać nogami – chociaż tego nie przerabialiśmy, ale widziałam na You Tube…

T.: Nie wszyscy, ale znacząca część rozpoczynających naukę to ma. To jest nawet fajne, bo napędza chęć uczenia się. Gdyby tego nie było, po dwóch dniach rzucałabyś wszystko, czego zaczęłaś się uczyć. A tak po tygodniu czujesz się ekspertem. Potem okazuje się, że jednak wiele nie umiesz, a z czasem zastanawiasz się, czy umiesz cokolwiek…

Czyli pierwsze plateau.

T.: Tak. I warto powiedzieć, że paradoksalnie osoby zdolne ruchowo są w gorszej sytuacji niż te, które nie mają wyraźnego talentu motorycznego. Korzystając z teorii inteligencji wielorakich nazwijmy talent ruchowy wiodącą inteligencją kinestetyczną. Rzeczywiście ona pomaga mi w dziedzinie ruchowej – przyjmijmy, że jest to tango – ale tak naprawdę na samym starcie. Szybko się uczę, robię większe postępy niż inni. Do pierwszego plateau. Potem krzywa uczenia się jest taka sama jak u innych. Najgorsze u ludzi uzdolnionych ruchowo jest to – a ja byłem taką osobą, więc wiem, jak to wygląda – że jak nadchodzi pierwszy kryzys, to nie jesteś na niego przygotowana, bo jesteś przyzwyczajona, że zawsze wszystko ci wychodzi.

A.: Również się zgłaszam. Tak miałam.

T.: Nie jesteś przyzwyczajona do wzmożonej pracy. Przy pierwszym plateau rezygnujesz. „To mi się już znudziło”. Nauczysz się trochę piłki nożnej…

A.: … troszkę pływania, troszkę windserfingu…

T.: … i tak naprawdę niczego nie robisz dobrze. Zmierzenie się z plateau i z tym, że teraz musisz uczyć się tak jak wszyscy pozostali, jest bardzo trudne. Osoby, które nie są jakoś wyjątkowo uzdolnione motorycznie, wiedzą, że muszą pracować, żeby coś osiągnąć. Idą swoim tempem i często wyprzedzają te, które uważano za bardziej uzdolnione. Wszyscy znamy takie osoby, które na początku szybko się rozwijały, a potem się zatrzymały. I najczęściej już ich nie widać na milongach.

Wszystko też zależy od tego, z jakim kto przychodzi podejściem. Często ludzie nie mają świadomości, że tango to takie trochę bardzo co innego. Że to jest jak nauka języka, a nie salsy. Ze względu na moją lateralizację nie jestem w stanie zapamiętać żadnej choreografii, a tu jestem prowadzona, czytam partnera, rozmawiam z nim moim ciałem. A że jestem muzykalna – uznałam: to jest to! Aktywność fizyczna z facetem do muzyki – wszystko, czego potrzebuję. Miewam swoje plateau, ale jestem od nich wytrwalsza. Ono potrafi dopaść w różnych sytuacjach. Opowiadała mi Ania P., jak w trakcie festiwalowego koncertu nagle dopadła ją myśl, że tango nie ma sensu…

A.: Tak bywa. Czasem pytam Tymoteusza, kiedy wraca z milongi, na której był sam: jak było? A on mi na to: „Kurwa, nie umiem tańczyć…”. I mówi poważnie, to nie jest kokieteria.

T.: Zdaję sobie sprawę z tego, że to chwilowe, że jest plateau, a mimo wszystko…

A.: To jest taki ból dupy…

T.: … przychodzę i mówię: ja się do tego nie nadaję…

Mam nadzieję, że te informacje zmotywują ludzi do tego, żeby chcieli czegoś więcej… Żeby nie racjonalizowali sobie braku rozwoju tym, że „to tylko zabawa”, „nie bądźmy zbyt poważni”, „po co ten wyścig i wymyślanie cudów na kiju”. A to nie o te cuda chodzi. Dla mnie tango jest narzędziem wszelakiego rozwoju: osobistego, fizycznego, muzycznego… Aż mi szkoda, że inni się zubażają, pozostając na etapie polki-galopki…

A.: Jeśli znajdzie się nauczyciel, który przemyca naukę jak zabawę, to wszystko przejdzie.

Nie każdy nauczyciel do każdego trafi.

A.: Musi być chemia. Żeby uczeń miał poczucie: to jest mój człowiek.

Lekcja na plaży Tango Challenge

Są różne strategie. Jedni trzymają się jednego nauczyciela przez wieki, inni mają zajęcia pięć razy w tygodniu, za każdym razem z innym nauczycielem. Moim zdaniem jedno i drugie…

T.: … ma sens.

jest bez sensu. Latanie od nauczyciela do nauczyciela w początkowej fazie nauczania ma sens?!

T.: Każdy ma inne predyspozycje, nie można wszystkich traktować tak samo – jak z dziećmi.

A.: Ja na przykład jestem lingwistyczna, przyswajam wiedzę poprzez słowa. Pójdę do czterech różnych nauczycieli i każdy wytłumaczy mi innymi słowami, jak się robi dysocjację, jak się odbijać z podłogi. Najprawdopodobniej skorzystam więcej, niż u jednego nauczyciela. Chyba że trafiłabym na takiego, który umiałby tłumaczyć w bardzo kwiecisty sposób i korzystałby z wielu metafor.

Ja osobiście nie znam nikogo bardzo dobrze tańczącego, kto w pierwszym roku eksperymentował hurtowo z nauczycielami.

T.: Ja.

Ty byłeś zdolny ruchowo.

T.: To nie ma nic wspólnego.

Moim zdaniem ma. Można sobie nieźle w głowie namieszać.

T.: Moim zdaniem chodzi o autorytet zewnętrzny i wewnętrzny. Jeśli masz silnie rozbudowany autorytet zewnętrzny, to zaufasz jednemu nauczycielowi i od początku do końca chcesz się nauczyć tego, co ma on do zaproponowania. Jeśli jesteś osobą o autorytecie wewnętrznym to również możesz uczyć się w ten sposób, wcześniej jednak próbujesz wielu możliwości, poddajesz je krytyce i wybierasz te, które twój wewnętrzny autorytet zaakceptuje jako twoje.

A.: I chcesz sama sobie stworzyć swoją całość.

Technika dla kobiet – Warszawa

Ale na samym początku?! Jak nie masz jeszcze tego w ciele? Jeden pokaże ci jeden sposób, drugi – drugi, a ty jeszcze tego pierwszego nie opanowałaś…

A.: Przed tangiem obydwoje w różnych dziedzinach byliśmy na poziomach wybitnych. Na pierwszych randkach nie mogliśmy się nagadać, co kto robił wcześniej. Dlaczego jesteśmy dobrzy w tangu? Dlaczego – nie bójmy się tego powiedzieć – jesteśmy ponad przeciętni w tej dziedzinie i możemy uczyć? Ponieważ mamy wysoką zdolność uczenia SIĘ. Ponieważ nauczyliśmy się do tej pory różnych rzeczy i wiemy, w jaki sposób przyspieszyć proces nauki. Dlatego mogę iść do różnych nauczycieli, zainspirować się i wybrać swoją ścieżkę.

Ok, przekonałaś mnie: niektórzy tak mogą. Ale jak idą po to, żeby dyskutować z nauczycielem, że inny robi to inaczej?

A.: To jest niedopuszczalne, nie po to się chodzi do nauczycieli.

T.: Jeśli nawet nie zgadzasz się z tym, co mówi dany nauczyciel, to zamykasz mordę i robisz,co każe, bo za tym może kryć się mądrość.

A.: Może to wyjść w ostatnich minutach lekcji.

T.: Ale zgodzę się, że na samym początku to jest trochę jak z kontraktem psychologicznym… U nas na dwóch – trzech pierwszych lekcjach nie ma nic o tangu. Chodzi się, jest obejmowanie… Te techniki pomagają przełamać na przykład opór bliskości. Na tym etapie nie uczymy figur. Oczywiście ktoś może stwierdzić, że idzie do innej szkoły, bo tam od razu pokażą ocho. Jeśli założysz, że w tym, co robi dany nauczyciel jest pewna mądrość, bo on ma pewien plan – od pierwszego do któregoś spotkania przeprowadzi z tobą pewien proces – to możesz do niego chodzić. Oczywiście możesz iść też do kogoś innego realizować drugi proces, co może doprowadzić do totalnego mętliku w głowie.

Nowy Jork

Jeśli prowadzi się (swoje własne) dwie terapie jednocześnie, droga jest prosta i wiedzie do szpitala psychiatrycznego. Tu wracamy do tego, co wspomniałeś: kontrakt. Dla mnie pierwsze trzy miesiące nauki tanga (!) – czego innego pewnie nie – mają kluczowe znaczenie i zabałaganienie sobie głowy prowadzi do psychicznego i emocjonalnego plateau…

A.: Mamy cykliczne warsztaty pod tytułem Tango chalange, podczas których przez sześć dni uczą dwie pary równolegle: jeden dzień spędzasz z jedną parą, drugi – z drugą.

T.: Dwie pary prowadzą proces od początku do końca.

A.: I ten sam temat. My uczymy krzyżyków i oni ich uczą. I mur – beton, że będziemy uczyli tego inaczej. Czegoś się nauczyłaś w poniedziałek, a we wtorek ci mówią: inaczej!

Dobra dobra, ale Tango Chalange NIE jest dla pierwszaków. Więc na pewnym poziomie to OK, jest fajnie. To tak jak: podążaj – bądź aktywna. Ale NIE OD RAZU!

T.: Nasz sposób uczenia jest oparty o pewien kontrakt, gdzie przeprowadzamy pewne zamknięte procesy. Dlatego na nasze grupy średnio zaawansowane i zaawansowane nie wpuszczamy ludzi z zewnątrz, bo będą psuli proces grupy.

A.: Poziom koncentracji ludzi z zewnątrz a naszych uczniów to jest niebo a ziemia… Nasi są w takim flow… A ten z zewnątrz zrobi ćwiczenie dwa razy i pyta: co robimy dalej?

T.: Wspomniałaś, że tango to sposób na ogólny rozwój. My zaczynamy od ogólnej koncentracji. Ludzie, którzy na jakimś etapie dołączają z zewnątrz, dekoncentrują się po paru minutach. Wprowadzamy koncentrację na miękko. Każde zajęcia zaczynamy od ustawiania osi, ćwiczeń oddechowych, na projekcję czy uziemiania się… I to, co zaobserwowałem, to że ludzie, którzy do nas przychodzą, uczą się tanga, ale też i koncentracji. Są w stanie przez półtorej godziny być w skupieniu.

Bal maskowy – milonga El Infierno

Osoby z zewnątrz muszą się z Wami oswoić. Bo te, co są od początku – to już z Wami są. Ja – wbrew pozorom – jestem introwertyczna. I jak przyszłam do Ciebie, Agnieszko, na technikę – to pierwsze ćwiczenie, które zapodałaś, zmiotło mnie, jakbym dostała obuchem w łeb… Jakie, kurwa, swobodne tańczenie wśród obcych ludzi?! Co z tego, że same kobiety? Nie chciałam!

A.: Interpretacja muzyki solo… Wyszłaś poza strefę komfortu.

Wywlokłaś mnie z niej za kudły. Myślałam: matko, Agnieszka popatrzy i powie, że jestem koślawa, że to nie dla mnie zajęcia…

A.: Autokrytyk się włączył…

Ego nie lubi świadomości… Ale pomyślałam: rób, co możesz, zamknij się i zapieprzaj nóżkami po parkieciku, bo po to tu przyszłaś! Dziewczyny bez krępacji machały sobie nogami we wszystkie strony…

A.: Połowa była speszona.

a ja myślałam, że umrę.

A.: Byłaś najbardziej asertywna. Reszta się bała nie wykonać ćwiczenia, a Ty kombinowałaś…

co by tu zrobić, żeby „tego” nie robić… I troszkę wymyśliłam (wzięłam koleżankę Danutę i zaczęłam ją prowadzić…).

A.: Jeżeli tango to ma być samorozwój, to kobieta, jako samoistny byt, musi na parkiecie dobrze czuć się ze swoim ciałem. Proces budowania własnej kobiecości w tangu jest piękny. Musisz umieć sobie spojrzeć w oczy w tym tangu i przyznać, że to, co robi Twoje ciało, jest piękne. To część nauki.

No ale w takim tłumie obcych ludzi…

A.: Jakbyś się dobrze czuła ze swoim ciałem czy ruchem, to byś nie stwierdziła, że możesz źle wyglądać.

Potrafię się zapomnieć na parkiecie i nie obchodzi mnie, czy ktoś patrzy. Ale ćwiczenia grupowe dla mnie nie są łatwe. Zmiany w parach na lekcjach to dla mnie dramat. Na początku mojego uczenia nie chciałam się zmieniać w parze i nie dawałam się. Za to nawet bardzo bliskie objęcie na milondze z całkiem obcym mężczyzną – no problem …

A.: U nas byśmy ci chyba nie pozwolili uczestniczyć w naszych lekcjach… Albo byśmy zaproponowali: spróbuj na chwilę, a jeżeli będziesz się niekomfortowo czuła, to wrócisz… Jak z dzieckiem.

Mój pierwszy uczebny partner był zdolny. Próbowałam raz czy dwa z innymi, ale to była masakra… Włączał mi się egoizm: skoro przyprowadziłam sobie dobrego, dlaczego mam zamieniać na gorszego? Poza tym w procesie uczenia się lubię mieć stałość… Takie ze mnie dziwadło.

A.: Za to na milondze jesteś w stanie poczuć sygnał od partnera, który to kiepsko robi.

T.: Jest to egoistyczne, jednostronne podejście. Wielokrotnie słyszę od dziewczyn, że chcą się skupić na swoim rozwoju i potrzebują lepszego od siebie partnera. A ja pytam: czy uważasz, że jakiś partner ma potrzebę ćwiczyć z partnerką gorszą od siebie?

Tiaaa… To jak z ogłoszeniami: „Szukam dobrego partnera na warsztaty”. Aż się ciśnie zapytać, czy ty jesteś dla tego dobrego wystarczająco dobra…

A.: Na rynku tangowym warto szukać kogoś, kto jest na tym samym poziomie.

Hah, to byłby ideał, którego nie ma. Początkujące dziewczyny wpadają w sidła dziadów – pseudonauczycieli, początkujące chłopaki są nazbyt chwaleni i po trzech miesiącach myślą, że są Bogami Tanga… Ale wróćmy do Waszych zajęć.

A.: Bardzo się staramy, żeby zajęcia w grupie nie były uzasadnione ekonomią, a procesem, jaki w grupie zachodzi. Wszyscy bardzo się wspierają i integrują, by czuć, że są bezpieczni, zmieniając się w parach i że od każdej osoby przy zmianie mogą się czegoś nauczyć; że to, co się wydarza, jest efektem tego, że są grupą. Jasne, że przez pierwszy miesiąc grupa się kształtuje. Ci, co nie są zmotywowani – odpadają. A reszta ma taki sam poziom motywacji, żeby się tego pieprzonego tanga nauczyć. Mają wspólnego wroga i wspólną miłość jednocześnie…

T.: Umieją pracować sami ze sobą i od siebie nawzajem brać feedback. Czego nie ma, kiedy uczyliby się indywidualnie.

Tak mi przyszło do głowy, że może warto by zrobić psychologiczny warsztat dla nauczycieli z różnic indywidualnych? Wielu nie ma pojęcia, że coś takiego jest…

T.: Robiliśmy warsztat z inteligencji wielorakich.

A.: Uczyliśmy tego również naszych uczniów, żeby zrozumieli swoje różnice percepcyjne.

Nauka nauczycieli..?

T.: Też. Prowadziliśmy w naszej szkole regularne zajęcia dla naszych nauczycieli i uczniów.

A.: Nazwaliśmy je treningiem mistrzowskim. Przychodzili do nas nauczyciele i uczniowie, by dowiedzieć się, jak uczyć się szybciej. A to proste: trzeba poznać siebie, swoje kompetencje… Czy przyjmujesz wiedzę bardziej wizualno – przestrzennie, czy jesteś bardziej lingwistyczna lub kinestetyczna… Jeśli twój nauczyciel nie jest dość zmyślny i nie ma tej wiedzy, to wystarczy zadawać mu odpowiednie pytania. Czyli: jeśli wiesz, że uczysz się tylko ruchowo, to proś go, by z tobą spróbował, pokazał, jak to wygląda w ciele.

T.: Razem z moim bratem, który jest psychologiem, ze trzy lata temu opracowaliśmy taki program i zaczęliśmy go wprowadzać do obowiązującej w szkole metodyki. Ludzie bez względu na wiodącą inteligencję są w stanie uczyć się dowolnych rzeczy, tylko muszą sobie uświadomić, w jaki sposób tę swoją wiodącą inteligencję wykorzystać. Okazuje się, że „nerdy” świetnie uczą się tanga. Tak samo matematycy, którzy tworzą sobie algorytmy na wszystko: na objęcie, na kąt, na krok…

A.: Uczą się w technice, która ma wynikanie logiczne, gdzie system jest spójny.

T.: Oni posługują się innym językiem, ale odczuwają tak samo jak wszyscy i koniec końców osiągają ten sam cel.

A.: Ja miałam całe życie tróję z fizyki. W tej chwili, jeśli mam do czynienia z fizykiem czy matematykiem, to zaczynam do niego mówić wektorami i liczbami, ile kroków i pod jakim kątem.

T.: Są ludzie skrajnie lingwistyczni i nic nie zrozumieją, dopóki własnym językiem nie określą tego, co mają zrobić. Tworzą własne metafory.

Metafory chyba w ogóle, niezależnie od zdolności, wpływają na ludzi.

T.: Nie na każdego.

A.: Są tacy, do których poziom abstrakcji metafor nie dotrze. Zamiast tego wolą na przykład anatomię: który mięsień, które ścięgno ma pracować.

T.: Do innych dotrze, jeśli dany ruch zawrzesz w pewnych strukturach muzycznych. To jest niesamowite, jak ludzie mają różną percepcję. Więc inteligencja wiodąca sprowadza się do języka komunikacji, bo efekt końcowy jest dokładnie ten sam. Tańczysz z kimś, kto ma świetne objęcie i nie wiesz, czy on jest programistą, malarzem czy poetą.

A.: My jako nauczyciele podczas zajęć chcemy wiedzieć i zawsze o to pytamy.

T.: Na warsztatach nie zawsze jest na to czas.

A.: Ale jeśli uczeń bije głową w mur, bo coś nie działa, pytamy, czym się zajmuje i dostosowujemy przekaz.

Z innej beczki: milongi w ciemności. Podobno robicie.

A.: Co jakiś czas.

Aż mam ciarki i się boję… Nigdy nie tańczę z zupełnie zamkniętymi oczami.

T.: Jest to przeżycie.

Skąd w ogóle taki pomysł?

T.: Wyszło to z przemyśleń: co zrobić, żeby to było fajne. Pewnej nocy przyszedł mi do głowy pomysł: milonga w całkowitych ciemnościach. I kiedy następnego dnia spotkałem się z Wową, okazało się, że obaj, niezależnie od siebie, wpadliśmy na to samo, tylko mamy różny na to pomysł. W efekcie zrobiliśmy to jeszcze inaczej i zadziałało.

A.: Mamy to szczęście, że nasza szkoła jest w starej krakowskiej kamienicy, więc mamy kilka pomieszczeń i dzięki temu sala do tańca jest pusta, nikt w niej nie siedzi, jest wyciemniona kotarami, można zamknąć drzwi i odciąć od świata zewnętrznego. Na zwykłej milondze, która jest w jednym pomieszczeniu, jest to nie do zrobienia, bo jak zrobisz cabeceo? Macanką? U nas zawsze rozmowy i cabeceo są poza parkietem, w innych pomieszczeniach. Do sali wchodzisz tylko podczas cortiny – przez to są dłuższe, nawet trzyminutowe. Jak wszyscy wejdą, zamykamy drzwi i nikogo więcej nie wpuszczamy, żeby nie wpuszczać też światła. Dj też jest poza parkietem, co czasem bywa dla niego uciążliwe.

T.: Na monitorze przed salą jest wyświetlane, co będzie grane (jaka orkiestra; walc, milonga, czy tango) i na podstawie tego decydujesz, czy chcesz tańczyć. Jeśli tak – prosisz kogoś i wchodzisz trochę jak do kina: zamykają się drzwi i jest całkowita ciemność…

Nie pozabijają się? Nie wpadają na siebie?

T.: Jest na to prosty system: każdy na ręce ma świecącą bransoletkę, taką klubową. Dziewczyna na lewej, chłopak na prawej. Widzisz jasny punkt przed sobą…

Niestety na Was czas, jeśli chcecie zdążyć na pociąg.

A.: Popatrz… głównie rozmawialiśmy o metodyce…

Tak miało być. Ale miało też być o randkowaniu, tylko czasu zabrakło, bo się spóźniliście.

T.: O randkowaniu? Byłoby super! Przyjedź do nas do Krakowa…

Przyjadę.

T.: Przyjedź w tym tygodniu, bo później lecimy do Stanów… Będziemy robić urodziny milongi…

Nie ma szans. Bardzo ubolewam. Ale na pewno przyjadę, bo chciałabym dokończyć naszą rozmowę. Ta druga część będzie pikantniejsza…

Zwykle robię uwagi śródtekstowe. W tym przypadku uznałam, że nie są potrzebne. Mam smutne przemyślenia dot. geriatrycznego tanga w Warszawie: nie będzie młodych, jeśli cena za lekcję grupową na kursie dla początkujących dochodzi już do 50 zł!

Agnieszka i Tymoteusz robią intensywne zajęcia 2 x w tyg. z przystępną ceną, to i młodość może przyjść się wyszumieć. U nas zostanie to hobby dla pań i panów młodych duchowo.

P.S.1.
Byłam w Krakowie. Odwiedziłam ich milongę i kamienicę… I wpadłam w depresję, że w Warszawie nie ma… nie ma…
I nie będzie…
P.S.2.
Postanowiłam się ogarnąć, bo nie mam wyjścia.
P.S. 3.
Druga część rozmowy powstała… trochę. Ale nie spełnia moich oczekiwań, więc poczekamy na dokrętkę…

Agnieszka Stach i Tymoteusz Ley prowadzą szkołę tanga argentyńskiego w Krakowie, podczas gdy równolegle uczą w Polsce i Europie. Występowali w Dubaju, Nowym Jorku, Rzymie, Barcelonie, Cambridge, Cyprze, podczas „Tango Safari” w Brodach, we francusko-niemieckim projekcie „Tango Emocion”, Wrocławiu, Lublinie czy „Shag on Fire” w Krakowie. Są również organizatorami Krakus Aires Tango Festiwal.

Tango, które proponują, jest elastyczne w ruchach, zmysłowe w kontakcie oraz eleganckie w postawie. W technice tańca, którą rozwijają, skupiają się na odkrywaniu naturalnej motoryki ruchu, wykorzystywaniu własnego ciężaru ciała, przepływem energii między partnerami i wykorzystywaniem jej w ruchach z siłą odśrodkową. Podczas zajęć wykorzystują autorską metodykę nawiązującą do teorii inteligencji wielorakich, której celem jest wykorzystywanie wszelkich talentów i predyspozycji ucznia w procesie uczenia się.

 

Tango to jest pewna gra…

Kasię i Mateusza lubię jako błyskotliwych ludzi i dowcipnych nauczycieli (ich krótkie bio – na końcu, a foty pochodzą z ich prywatnego archiwum). U nich stawiałam pierwsze kroki w uczeniu się milongi, pod ich czujnym okiem szlifowałam valsa. Zajęcia prowadzą w lekki, a jednocześnie konkretny sposób. Jako rozmówcy ujęli mnie swoją otwartością. Nagadaliśmy tyle, że zrób sobie herbatkę, usiądź wygodnie w fotelu i zarezerwuj dobre pół godziny.

(Bestia) Ania: U kogo się uczyliście?

Mateusz: Zaczęliśmy u Agnieszki Herbich i Tomka Potockiego. W maju, 15 lat temu (och! Ta rozmowa nieprzypadkowo odbyła się właśnie teraz! Na dodatek mija 10 lat od uruchomienia milongi Comme il Faut. Sto lat!!!).

Kasia: Teatr Nowy w klubie OFF. Była tam wewnętrzna sala, w której odbywały się tangowe zajęcia, a po nich milonga.

M.: Spodobało nam się, więc się zapisaliśmy. A potem mieliśmy małe osobiste perturbacje… I przez pół roku nie tańczyliśmy. Byliśmy w innych związkach… Ściśle mówiąc, ja już nie byłem, a Kasia jeszcze tak… Musimy tę opowieść okraszać szczegółami?

Wiadomości kundelkowe w rankingu ciekawych info są oczywiście na pierwszym miejscu.

M.: W telegraficznym skrócie: ówczesny Kasi narzeczony zaczął tańczyć, ona początkowo się do tego nie garnęła. I tak się jakoś porobiło, że pół roku później zmieniła zdanie i zaczęła chodzić na kurs, tyle że ze mną. A dalej było już tylko wielkie zamieszanie: krew, pot, łzy i rewolucje, rozstania, przeprowadzki… (Jestem kundelkowy gamoń. Nie zapytałam, kto to i czy cały czas jest w tangu…)

K.: I tak trafiliśmy do Pauliny i Janka.

Wtedy nie było takiego wyboru nauczycieli.

M.: Zajęcia państwa Woźniaków odbywały się na Ochocie, niedaleko mojego mieszkania. Oczywiście liczyła się nie tylko lokalizacja.

K.: Paulina jest matką polskiego tanga i wraz Jankiem byli dla nas jednymi z najważniejszych nauczycieli, ale zadecydowało też to, że Agnieszka wyjechała do Buenos Aires na stałe, więc siłą rzeczy musieliśmy sobie znaleźć innych.

M.: Pamiętam, jak zadzwoniłem do Pauliny i powiedziałem, że zaczęliśmy się uczyć i chcielibyśmy kontynuować. Była początkowo nieufna, jakby myślała, że przychodzimy na przeszpiegi…

K.: Janek wtedy był młodym tancerzem, uczył od niedawna. Zajęcia z nimi były odlotowe! W drodze powrotnej Mateusz odtwarzał w głowie to, co było na lekcji. Czasem nie tylko w głowie…

Skąd Wam w ogóle przyszło do głowy tango?

K.: Absolutnie przypadkiem. Przez naszą przyjaciółkę we wspomnianym klubie OFF, gdzie za kołnierz nie wylewaliśmy, a do toalety trzeba było przejść przez salę z tangiem. Ona wróciła rozanielona i powiedziała, że tam, w tej sali, dzieje się coś cudownego, i żebyśmy poszli zobaczyć. Ja jej na to: siedź tu!

M.: Żłop wódkę!

K.: Jednak poszła i nas też wyciągnęła.


Warsztaty z Homerem Ladasem, Budapeszt 2009.

Teraz to każdy albo nauczyciel, albo dj. A was to na uczenie tak nagle naszło?

K.: Na początku tango było moim hobby wśród wielu innych. Chodziłam na milongi, a w przerwie pomiędzy tandami czytałam książki. Mateusz się na mnie wściekał, że nie patrzę, co się wokół dzieje. Ale my wtedy byliśmy samowystarczalni w gronie trzech czy czterech zaprzyjaźnionych par… To znaczy: ja. Mateusz biegał na wszystkie możliwe milongi i warsztaty w ilości dla mnie zawrotnej, czyli na przykład miał trzy lekcje dziennie. Czyste wariactwo! Wszystko się zmieniło po naszej pierwszej podróży do Buenos Aires.

M.: Po czterech latach tańczenia.

K.: Tam wsiąkłam w klimat uczenia się, ćwiczenia, ogarniania swojego ciała. I już poszło. Wcześniej lubiłam tańczyć, ale w życiu nie pomyślałabym, że będziemy uczyć, że będzie to nasz zawód. Moja pani od Wf-u pewnie też by się nie spodziewała, bo moja aktywność sportowa w szkole koncentrowała się na załatwianiu sobie zwolnień.

Mateusz, co spowodowało, że latałeś na zajęcia jak do hurtowni?

M.: W życiu przymierzałem się do różnych aktywności ruchowo-sportowych, jak szermierka czy sztuki walki. Wszystko to szalenie mi się podobało, wkręcałem się, ale też jakoś mnie męczyło. Leniwy z natury jestem. Tango jako pierwsze wciągnęło mnie na tyle, że jak kończyła się lekcja, chciałem zostać na następnej. W ogóle nie czułem zmęczenia. A gdy na Kung Fu robiłem pompki wśród innych spoconych facetów, to jakoś tak stale zerkałem na zegarek, kiedy ta przednia zabawa się skończy. Poza tym stare tanga to ten typ muzyki, który zawsze lubiłem. Jako nastolatek słuchałem folku miejskiego, kawałków z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, w wykonaniach oryginalnych albo Grzesiuka czy innej Orkiestry z Chmielnej. Znałem Gardela…


Tangowy letni obóż w Sławie, 2010.

I przecież grasz na jakimś instrumencie?

M.: Walę trochę w pianino, ale to późniejsza historia. Jako licealista próbowałem się uczyć gry na akordeonie. Zresztą bez powodzenia. Wracając do tanga – taniec jakoś mi pasował, był też początkiem naszej historii miłosnej. Wszystko się zgrabnie układało.

K.: Ja przez całe życie raczej śpiewałam niż tańczyłam. Śpiewałam w chórach, bywałam solistką.

M.: Kasia się wścieka, jak uczennice chcą mi się podlizać i mówią, że ładnie śpiewam, gdy coś tam zanucę na zajęciach.

K.: Są pewne granice wazeliny. Lepiej, jak mówią Mateuszowi, że cudownie tańczy…

M.: Śpiewam lepiej od Godoya!

K.: To akurat średni komplement. A moja przygoda z tańcem w dzieciństwie wyglądała tak, że jestem lewostronna i jak dzieci miały się kręcić wszystkie w jedną stronę, a pani mówiła: „…kręć się za tą rączką, którą piszesz!”, to dzieci kręciły się w prawo, a ja w lewo… Siostra znalazła sposób i na prawej ręce wiązała mi czerwoną wstążeczkę. Początki jak widać były niełatwe, ale teraz myli mi się ciut rzadziej!

M.: Wracając do nauczania, przyszło to jakby samo z siebie. Nigdy tego nie planowaliśmy. Kasia była wtedy doktorantką, miała jakieś stypendium, raczej głodowe. Ja już nie pamiętam, czy jeszcze byłem na studiach doktoranckich, czy już zarzuciłem karierę akademicką… Pracowałem jako tłumacz, nie zarabiałem wielkich pieniędzy, a nagle się okazało, że trzeba co roku latać do Argentyny, wysupływać kasę na kolejne warsztaty, buty… W jednym roku przez kilka godzin dziennie, dwa bite miesiące tłumaczyłem jakiś durny serial, żebyśmy mogli pojechać do Buenos. A jak już rzekłem, za ciężką pracą nie przepadam, więc to było wyzwanie. Zaczęliśmy też prowadzić darmową praktykę w Equilibrium.

K.: Tam zaczynaliśmy jako nauczyciele.

Pierwsze warsztaty w Buenos (z Glorią i Eduardo Arquimbau), rok 2008

M.: Pojawiało się coraz więcej osób. Wiedziałem, że jeśli mamy uczyć, to musimy pojechać do Argentyny przynajmniej raz.

K.: Z tego raz zrobiło się pięć.

M.: Uważałem, że uczenie tanga bez uprzedniego odbycia takiej uświęcającej pielgrzymki do Mekki – jest nieuczciwe. To całkowicie arbitralne poczucie, ale wtedy tak to czułem. Po powrocie otworzyliśmy grupę. Nie wiem, z jakiego powodu, ale mieliśmy w niej niemal samych tancerzy mniej więcej na naszym poziomie.

K.: Z odrobinę tylko krótszym stażem.

Czyli kogo?

K.: Sporo osób się przewinęło. Część z nich to dziś gwiazdy rodzimego tanga. Nie będę wymieniać nazwisk, bo może sobie nie życzą, a ponadto boję się też kogoś pominąć. Jeśli będą chcieli to sami się przyznają, gdy ich z kolei będziesz maglować w kolejnych wywiadach („Po owocach ich poznacie”, a to soczyste jabłuszka – które niekoniecznie z nimi zaczynały, ale jednak przez ich zajęcia się przewinęły).

M.: Jako że kursanci nie tańczyli gorzej od nas, musieliśmy stanąć na uszach i dobrze przygotować zajęcia, żeby przynajmniej przez pierwsze piętnaście minut mieli chociaż minimalne problemy z wykonaniem pokazanych kroków czy sekwencji ładniej niż my. I to spowodowało, że sami zaczęliśmy ostro ćwiczyć. Potem była kolejna grupa, i kolejna… Najpierw jeszcze zajmowałem się także tłumaczeniami, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że już nie muszę i mogę w pełni poświęcić się tangu.

Ulotka  wspólnych warsztatów z Pauliną i Jankiem Woźniakami, 2012 rok.

K.: A ja prowadzę podwójne życie: za dnia naukowiec, w nocy tanguera (Uzmysłowiłam sobie, że ja prowadzę poczwórne!).

Chce ci się jeszcze być tym naukowcem?

K.: Pewnie! To jest zresztą moje pierwsze życie, w sensie chronologicznym. Nie potrafię ocenić, które jest ważniejsze. Jak dzień i noc. Pracuję w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk i zajmuję się historią literatury współczesnej. Nie mam dydaktyki, prowadzę badania naukowe.

M.: Nasze uczenie wydawało mi się takim małym przekrętem, jakby żywcem wyjętym z filmu Żądło… Byłem uznanym tłumaczem literackim i filmowym…

K.: Jesteś, Misiu…

M.: … ale moje dochody z tego poletka były cztery razy mniejsze przy dużo większym nakładzie pracy, niż tutaj, gdzie trochę pomacham nogą i się pomądrzę przed ludźmi, udając, że znam się na rzeczy 😃 Byłem tym zachwycony! Mogłem pół dnia leżeć do góry brzuchem. Gdybym chciał zostać, dajmy na to, koszykarzem, musiałbym od 10. roku życia zasuwać na treningach ileś tam godzin dziennie. A tutaj nagle hop i jestem nauczycielem tańca. Królik z kapelusza!

Trener nie musi być mistrzem.

K.: W tangu nie jesteś tylko trenerem, jesteś też tancerzem. Jesteś zawsze w grze, dajesz pokazy. Te dwie rzeczy są w zasadzie nierozdzielne, chociaż uważam, że są ludzie, którzy pięknie tańczą, a fatalnie uczą.

Jak nie znają metodologii nauczania, to nie mogą dobrze uczyć.

K.: I odwrotnie: bywa tak, że wcale niepięknie tańczą, a znakomicie uczą, są bardzo inspirujący i dają swoim uczniom bardzo dużo.

M.: Być może są też inne tańce, gdzie można zacząć karierę mając 30 lat, coś osiągnąć i znaleźć swoje miejsce. 6 lat temu zacząłem się uczyć grać na pianinie i nauce poświęcałem o wiele więcej czasu, niż kiedy zaczynałem się uczyć tanga. Ale Horowitzem nie zostałem i raczej już nie zostanę.

Fot.: Stanisław Kroszczyński „Los Desdichados”.

7 lat grałam i przestałam, bo im dalej w las, tym więcej drzew i pianino wymagało ode mnie czasu, który jako nastolatka wolałam spożytkować inaczej.

M.: Żeby coś osiągnąć, raczej nie można zacząć w wieku 30 lat.

Nie będzie się zawodowym muzykiem.

M.: A tangiem zająłem się tuż przed trzydziestką. W tym sensie uważałem to nasze nauczanie za jakiś przekręt i bardzo mi się to podobało, bo przekręty zawsze mnie fascynowały.

I pojechaliście do Buenos.

M.: Zaczęliśmy tam latać co rok. To były nasze jedyne „wakacje”, a za każdym razem przez półtora miesiąca ostro zasuwaliśmy.

K.: 4 lekcje dziennie, milongi w nocy, w ciągu dnia jeszcze treningi…

Zainwestowaliście w swój rozwój majątek.

K.: Absolutny majątek. Poza tym to był jedyny mój urlop, w ciągu roku nie miałam już ani jednego wolnego dnia. Zasuwaliśmy jak dzikie osły. W samolocie powrotnym, który leci kilkanaście godzin, leżałam na siedzeniu i myślałam: „Boże… wreszcie… nie ruszać się…”.

M.: Wracaliśmy do Warszawy i myśleliśmy: spokój jak na wsi… Jakie piękne czyste miasto…Jaka cisza…

Tak tam głośno?

M.: Bardzo. Nawet w samym środku ogrodu botanicznego szum samochodów dobiegał ze wszystkich stron.

K.: To jest miasto – przygoda. Każdy tam jedzie z jakimiś wyobrażeniami, oczekiwaniami… Inaczej się na nie reaguje, kiedy jest się pierwszy raz, a inaczej, jak jest się po raz piąty.

M.: Buenos bardzo nam się podobało za pierwszym i drugim razem.

K.: Teraz też nam się podoba.

M.: Mów za siebie! Za trzecim razem czułem się już tam jak w domu: to, co wcześniej wydawało mi się fascynujące i egzotyczne (hałas, góry śmieci, podejrzane insekty ganiające po ścianach restauracji itp.), straciło urok nowości i zaczęło mnie po prostu wkurzać (Insekty! Przez nie nie wiem, czy kiedykolwiek tam pojadę…).

Dżender dopadł ich w Buenos Aires, rok 2010.

K.: Fakt, gdyby nie było tam tanga, to nie wybrałabym tego miejsca na wakacje. Podróżuje się tam jak do domu tanga, żeby zobaczyć, jak się wszystko zmienia, jacy są nowi ludzie, jak wyglądają milongi… Wraca się, by zobaczyć starych znajomych… Samo miasto może fascynować. Wiem, jak było odbierane przez moje koleżanki, które tam szalały i były adorowane.

M.: Niestety, Kasia była tam ze mną, więc szaleć w oparach latynoskiej adoracji tak za bardzo nie mogła. Chyba że sama wychodziła z domu…

K.: Argentynki i Argentyńczycy mają siódmy zmysł, doskonale wszystko wyczuwają. Rejestrują, kto z kim przyszedł, kto z kim jest, kto z kim wyszedł. Czasem siadaliśmy osobno…

M.: … a nawet przychodziliśmy osobno…

K.: … a i tak zdarzało się, że po trzecim tangu padało pytanie: „To jest twój mąż?” 😃

M.: Oni naprawdę wszystko widzą. Dlatego jestem dość sceptyczny, jeśli chodzi o przenoszenie na nasz grunt całej tej tradycji cabeceo.

K.: Ze wszystkimi ich zwyczajami.

Ja uwielbiam. Trzy lata mi zajęło nabycie umiejętności korzystania z tego genialnego tangowego narzędzia. Kobieta może decydować, z kim chce tańczyć, a nie biernie czekać na desantowca.

M.: Ja nie krytykuję tego zwyczaju, ale czasem wydaje mi się sztucznie i trochę na siłę przeszczepiany na nasz grunt. Tam jest to coś więcej, niż tylko proszenie wzrokiem. Cała infrastruktura jest dostosowana – strefy z podziałem na płeć i z sektorem dla par. W miejscach, w których tego nie ma, cabeceo nie działa za dobrze nawet w Buenos.

K.: W El Beso po jednej stronie siedzą panie, naprzeciwko panowie – i strzelasz, jak pluton egzekucyjny.

Kiedy byliście tam ostatni raz?

M.: Dawno.

K.: Zrobiliśmy sobie parę lat przerwy. Mnie kusi, żeby wrócić, Mateusz jest bardziej wstrzemięźliwy.

M.: Nie pałam nadmierną miłością do Buenos. Jak już je poznałem, jeździłem tylko w celach treningowych. Tutaj, w Europie, znaleźliśmy inne możliwości. Dużo tańsze. I turystycznie też atrakcyjniejsze moim zdaniem.

K.: Można sięumówić z argentyńskim nauczycielem, który mieszka w Europie – a jest ich tu cała masa, i to z pierwszej ligi – przyjechać na parę dni i codziennie czesać z nim lekcje.

Nie chwalicie się tym powszechnie.

K.: To jest nasza prywatna sprawa.

Niezupełnie. Uważam, że fajnie wiedzieć, gdzie, u kogo i jak często nauczyciele sami się dokształcają.

M.: Aż tak często tego nie robiliśmy. Prawdę mówiąc, pamiętam jeden taki miły wyjazd do pana Carlitosa. Mówię o lekcjach prywatnych. Kiedyś w ogóle było nam trudno się zmobilizować, żeby ćwiczyć, a jak już, to strasznie się przy tym kłóciliśmy.

K.: „…gdzie ta noga?!”, „…jak poprowadziłeś?!”… Takie klasyczne rozmowy, powtarzalne jak samo tango.

M.: Na lekcjach grupowych w Buenos aż tak się nie kłóciliśmy, bo nie wypada publicznie wyzywać się od najgorszych. Chociaż i tak by nie zrozumieli.

K.: „Kretynie” rozumieją bardzo dobrze.

M.: Mieliśmy po sześć, osiem godzin tanga dziennie. Taka intensywność bardzo dużo daje. Jak w każdym sporcie. Teraz zresztą potrafimy już ćwiczyć sami, bez przyzwoitek, jakoś się nie zabijamy, choć i tak, mimo że w domu mamy duży pokój dostosowany do lekcji i ćwiczeń, wolimy wynajmować sale na mieście.

K.: Ćwiczenia to kluczowa sprawa. Ludzie, którzy nie są jakoś super utalentowani, ale mają zapał do ćwiczeń nad ciałem i niezłomną wolę, mogą być dobrymi tancerzami. Może nie wybitnymi, ale dobrymi na pewno.

M.: Coś, co zmusza do ćwiczeń, to pokazy. Szkoda, że w Warszawie nie wytworzyła się taka tradycja, że na milongach są one czymś więcej niż wyjątkiem. Staramy się organizować pokazy w Comme il Faut. Nie tylko dlatego, że jest to atrakcyjne dla ludzi, ale także jest to mobilizujące dla par, które chcą się pokazać. Niektóre zmuszamy do tego postępem i szantażem 😃 My początkowo mieliśmy propozycje pokazów głównie w sezonie letnim, więc najintensywniej ćwiczyliśmy w czerwcu. Kilka lat temu to się zmieniło. Zaczęliśmy współpracować z tangowymi orkiestrami, które grają przez cały rok.

K.: I systematycznie trenować.

M.: Udało nam się wejść w rutynę i uznaliśmy, że nie musimy jeździć do Buenos Aires. W tym roku jeździmy do Fabiana Peralty i Josefiny Bermudez do Łodzi. Blisko, więc to jest super wygodne. Bardzo nam się podoba, co i jak robią. Wybitni tancerze i nauczyciele!

K.: Co roku mówię, że może w przyszłym jednak pojedziemy do Buenos, ale Mateusz studzi mój zapał. Nie naciskam specjalnie – bo gdyby tak było, to z pewnością byśmy pojechali.

Myślicie, że warto, aby pasjonat tanga tam pojechał?

K. + M.: Jasne! Koniecznie! Przynajmniej raz.

K.: Tydzień to za krótko, żeby zobaczyć różne milongi. A one są naprawdę różne: poziomy, ludzie, obyczaje. Są milongi bardziej formalne, ze wszystkimi kodami, a są takie, które są luźne i właściwie powinno się je nazywać praktykami – tak zresztą jest – a w każdym razie było – w La Virucie.

Podobno z turystkami niezbyt chętnie tańczą.

K.: To jest bardzo różnie. Zależy, gdzie i z kim.

Podobno Argentynki też z turystami nie chcą.

K.: Argentynka Argentynce nierówna. Turysta turyście też.

M.: Kiedy tam pojechaliśmy, tańczyłem tak jak teraz nasi uczniowie po roku czy dwóch. Od razu po przylocie poszliśmy na milongę Gricel. Nie miałem problemu z proszeniem do tańca. Powiało jednak grozą, pierwsza Argentynka, z którą tańczyłem, zapytała mnie znienacka, czy wiem, co to za orkiestra… Na szczęście zgadłem, że podrygiwaliśmy do Canaro. To ją jakoś ukontentowało, i dalej było już tylko lepiej. U nas ktoś pojedzie na większy festiwal czy maraton i też może mówić, że proszą albo nie proszą.

K.: Wszystko zależy od tego, na co kto się w boskim Buenos nastawia. Jeśli na taniec z Chicho i Javierem Rodriguezem, może być ociupinkę rozczarowany.

M.: Są dziewczyny, które regularnie przyjeżdżają do Warszawy i uważają, że jest super, a są takie, które mówią, że tu same snoby i nie proszą.

K.: Tak jest wszędzie, nawet w tych miastach, które mają się za bardzo otwarte. Czasem wynika to z prostego rachunku i dysproporcji. Jak jest dwa do jednego, to trudno, żeby wszystkie panie się wytańczyły. Czasem się zdarzają milongi, na których panów jest więcej i wtedy panie są zadowolone.

Też nie wszystkie. Jeśli są panie, ale nie te, z którymi panowie lubią, to idą do bufetu, a one i tak siedzą.

K.: Jedną z rzeczy, których nauczyłam się na tangu, jest zasada: nic na siłę. Jasne, jak się jest początkującą i przez całą milongę nie zatańczy się ani razu, to nie jest przyjemne doświadczenie, ale to nie jest powód do podpalenia całego świata i efektownego samobójstwa. Jak ktoś nie chce, to nie.

M.: W internecie krążą opinie, że w Polsce to dziewczyny mają wyższy poziom i bardziej się uczą. Moim zdaniem tak nie jest. Są oczywiście takie, które chodzą na technikę czy lekcje prywatne…

K.: …a przede wszystkim same nad sobą pracują…

Te zapewne nie mają pretensji.

M.: Nie mają, bo zazwyczaj nie schodzą z parkietu. Ale jest dużo takich, co chodzą na lekcje grupowe raz w tygodniu…

…do podejrzanych samozwańczych pseudonauczycieli…

M.: …często to wcale nie jest wina nauczycieli, tylko one na tych lekcjach nic nie robią!

K.: Panuje opinia, że lekcje są dla facetów. Co za bzdura! Oczywiście nie wiem, jak uczą inni nauczyciele, ale u nas jest tak, że trzeba się zdrowo narobić, jak się jest dziewczyną! To jest bardzo ważna kwestia: aktywność pań na zajęciach, a przede wszystkim w tańcu. Muszą same ćwiczyć, zbudować sobie świadomość ciała… W trakcie ćwiczeń nie mogą spać! I przez półtorej godziny robić wszystko tak samo źle! Muszą skupić się na sobie i swoim tańcu…

M.: … żeby przy każdym kolejnym powtórzeniu danej sekwencji wykonywać ją ładniej, dynamiczniej, z większą świadomością…

K.: Bez gadania w typie: Mateusz mnie poprowadził i wyszło, znaczy – umiem i do widzenia!

M.: Oduczanie dziewczyn bierności – oto zadanie! W jednym roku toczyliśmy o to naprawdę zajadłe boje w naszej grupie zaawansowanej, wreszcie coś drgnęło. Może wieczorami panie są zmęczone …

K.: A panowie nie są?

Guardia vieja

Nie bardzo wiem, o czym mówicie. Dla mnie proces uczenia się kiedyś nie był przyjemny, ale jak chciałabym pogadać po chińsku, musiałabym się go nauczyć. Więc jak idę na warsztaty, to zawracam wam głowę. Sama pytam, partnera do was wysyłam, bo chcę jak najwięcej z tych zajęć skorzystać. Więc nie rozumiem: po cholerę iść i być bierną?

M.: Pewnie to wynika z początków, kiedy dziewczyny się uczą, żeby podążać. Stanie w krzyżyk wtedy, kiedy partner ją w nim postawi. Trudno jest przestawić się z poziomu średnio zaawansowanego na zaawansowany, gdzie trzeba przestać podążać, a zacząć tańczyć. Tymczasem większość tak zwanych dobrych partnerek wprawdzie świetnie podąża, ale nie tańczy. Te tańczące, które mają własną energię, a nie tylko czerpią energię partnera, można policzyć na palcach jednej ręki.

K.: Trzeba być połową pary, a nie wlec się za kimś jak wór siana!

Teraz rozumiem. Pamiętam z naszej prywatnej lekcji, jak mi powiedziałeś: „Wiesz… tutaj na przykład możesz sobie do muzyki puknąć stopą w podłogę…”. Był to jasny sygnał, że nie chodzi oto, żebym tylko poprawnie lazła.

K.: Ozdobniki to tylko jeden z przykładów. Częstym problemem na poziomie średnio zaawansowanym są na przykład obroty, bo panie są przyzwyczajone do przestawiania i „nie idą”, nie trzymają swojego toru, wpadają na partnerów. Dziewczyny nie traktują swojej roli jako własnego zadania.

M.: Są tanguery średnio zaawansowane, z którymi można fajnie zatańczyć pod warunkiem, że wszystko jest w bliższym objęciu. Ale nie potrafią zrobić serii ocho do tyłu, same, bez podpórki (O Mamma Mia… A ja potrafię?! Poleciałam przed lustro. Ufff… Ale pamiętam, że całkiem niedawno na zajęciach z techniki jeszcze nie umiałam…).

K.: Po wielu latach tańczenia! Nie mówimy tu o dziewczynach tańczących trzy miesiące czy pół roku.

M.: To jest zdumiewające, ale często tak jest. Na początku dziewczyny mogą się dosyć szybko nauczyć, żeby z dobrym partnerem przyzwoicie zatańczyć. Partner, zanim ogarnie, gdzie ma którą nogę…

K.: … I powiedzmy sobie szczerze, w tym momencie dla niego nie stanowi wielkiej różnicy, z jaką partnerką tańczy, bo i tak nic z siebie więcej nie wykrzesze, nawet z Roxaną Suarez.

M.: Dziewczyny, którym od początku wydaje się, że się uczą fajnie i szybko – zostaną w tangu. U panów jest większa selekcja. Pierwszy rok stresują się, że nic im nie wychodzi.

Przystojniacy mają łatwiej. Nawet jak jest łamaga, ale wygląda i ładnie pachnie, wiele pań chętnie go weźmie pod swoje skrzydła.

K.: W drugą stronę też to działa. Uroda, urok osobisty mają znaczenie. Zołzowate mają trudniej (pokazuje na siebie 😃 ).

M.: W światku tangowym zostają mężczyźni odporni psychicznie, mega utalentowani albo szalenie zawzięci.

K.: Głównym problemem w tangu u kobiet jest bierność, a u mężczyzn krucha psychika.

M.: Mnie nauka właściwie przychodziła dosyć łatwo.

K.: Oprócz tego jesteś piekielnie przystojny…

M.: Dziękuję. Ale… (spuścił oczęta niczym niewinne pacholątko… ).

Ale no co? Prawda w oczy kole… 😃

M.: … ale wielu Argentyńczyków zawzięło się i chociaż nie są specjalnie przez naturę wyposażeni w urodę, osiągnęli sukces.

K.: Pierwszoligowe gwiazdy często nie wyglądają jak Rudolf Valentino.

M.: Ale są bogami. Ja na początku też się zawziąłem. O ile u Agnieszki i Tomka poznawaliśmy proste figury, to u Pauliny i Janka doszły sekwencje. Obroty z sacadami, enrosques… Janek nie był cały czas przodem, tylko wirował. Początkowo ciężko mi było ogarnąć te sekwencje. Gdzie lewa noga, gdzie prawa? Wtedy nie było powszechnie kamer, więc po powrocie do domu wszystko skrzętnie notowałem. Wymyśliłem specjalny, skrótowy system zapisu, byłem z niego bardzo dumny, chociaż po dwóch tygodniach już nic z tych swoich zapisków nie rozumiałem. Ale sam proces notowania pomagał zapamiętać materiał. Nocą, przed zaśnięciem, wizualizowałem sobie te figury. Dzięki temu jak szedłem na zajęcia, to wiedziałem, co Janek robi. I po pewnym czasie zacząłem go denerwować .

K.: Przede wszystkim denerwowałeś mnie. Mateusz potrafił Jankowi powiedzieć: „To robiliśmy pół roku temu, tylko wyjście było inne”.

M.: Na szczęście ja nie trafiłem na takiego ucznia.

K.: Karma jednak nie wraca 😃


Muzykalność to jeden z filarów tańca…

M.: Rekapitulując: jak facet widzi swoją słabszą stronę, zaweźmie się i postanowi nad tym popracować, to odniesie sukces. Albo przynajmniej polegnie z honorem.

K.: Chodzi też o to, żeby przeszłość zostawiać z tyłu, nawet jak ona była cztery sekundy temu. Zrobisz błąd – nie załamuj się, to nie koniec świata, to już przeszłość, już jesteś gdzie indziej, zawsze w teraźniejszości. Masz skopać cała tandę, bo w drugim utworze zachwiałaś się w ocho?

M.: Niestety jest tak, że większość chodzi na zajęcia, czasem na milongi, ale nie ćwiczy. Idzie na lekcję tydzień później i mówi: „Nic nie pamiętam”. Nie da się w taki sposób nauczyć gry na skrzypcach czy języka. Po dwóch razach nauczyciel straci cierpliwość i wywali takiego ucznia na pysk.

W tangu taka postawa to norma.

M.: Otóż to! Dla mnie to niepojęte! A w dodatku tango to przecież nie balet czy gra na wiolonczeli. Jeśli ktoś poświęci kilka minut co drugi dzień, żeby ćwiczyć, to szybko będzie w te klocki najlepszy, przynajmniej na swojej dzielni.


…choć samą muzykę każdy interpretuje inaczej. Fot.: Janusz Tepper

K.: Nie o to chodzi, by rzeźbić godzinę dziennie. Nikt – na początku – nie ma tyle czasu i wytrzymałości. Wystarczy znaleźć chociaż dwie minuty! Nauczyciel nie jest cudotwórcą, który przez lejek coś tam do łba i ciała wleje. Naprawdę pewną robotę musi wykonać każdy sam, inaczej się nie da!

M.: Po paru miesiącach poszliśmy na warsztaty z Argentyńczykiem, który zaczął chodzić z jednego końca sali na drugi.

K.: Trochę manierycznie.

M.: Specyficznie. Ja takiej caminaty na milongach nigdy później nie stosowałem, może przez chwilę na jakimś pokazie… Ale rewelacją było dla mnie to, że to nie było zwykłe człapanie! Jak zaczynaliśmy, wszyscy tak trochę smętnie dreptali. Nawet nauczyciele. Wtedy zaś pierwszy raz poczułem, że można zrobić coś fajnego z ciałem. I się zaczęło. Po herbatę do kuchni chodziłem tym dziwnym „krokiem tangowym” z maksymalnymi dysocjacjami, projekcją … Nie poświęcałem na to – niestety – długich godzin dziennie, ale po parę minut – owszem.

K.: Pewien rodzaj zafascynowania czymś też jest ważny. Pamiętam, jak będąc w Argentynie na milondze widziałam, jak dziewczyny robią rulo. Myślałam wtedy: „Dobra matko Ewolucjo, jak ja się tego nauczę, to będę szczęśliwa do końca moich dni i od rana do nocy będę sobie kręcić takie rulo do przodu i wspak i o nic więcej w życiu nie poproszę”.

M.: Nauczyłaś się, a potem stwierdziłaś, że to dobre dla tipsiar. Ja jako domorosły pianista uczę się utworów, które mnie fascynują. Przeważnie, gdy już mi się uda je jako tako opanować, stwierdzam, że to są jakieś gówniane kawałki.


Domowa milonga. Nikt nie tańczył 😃 Rok 2007.

Lubicie uczyć?

K.: Uwielbiam lekcje grupowe. Czuję się po nich uskrzydlona. Kocham tych ludzi… Oczywiście czasami na nich wrzeszczę.

Ty?! W życiu nie słyszałam.

M.: Kasia nie wrzeszczy, tylko jest nader poważna. Aż strach człowieka ogarnia 😃

K.: Czasami się spinam, bo mi zależy i piłuję do upadłego.

Jak raz przyprowadziłam na warsztat tragedię, to widziałam, że nie tylko mi gul skakał, wam też.

K.: Czasem skacze. Zdarzają się nam oczywiście uczniowie szalenie zdolni, dziś tancerze z pierwszej warszawskiej półki. Patrząc na nich, serce rośnie. Łukasz Wiśniewski, Adam Skrecz, Massoud Najafi, Justyna Grzegorczyk, Bartek Bąk, Igor Chmielnik – żeby wymienić tylko tych, którzy pomagali nam w ostatnich latach w charakterze asystentów na zajęciach, a później sami zaczęli uczyć czy dawać pokazy. Bartek wyjechał do Dubaju, niedawno dawał tam z Anią pokaz, bardzo ładny! Nauczyciel w Polsce musi zdać sobie sprawę z tego, że kij i marchewka może są skutecznym narzędziem, ale on nie kształci mistrzów świata, co oczywiście też jest cudowne, ale w większości uczy ludzi, którzy będą tańczyć na milongach dla przyjemności. I po to ich uczy – dla ich przyjemności. Czyli nie może wdrożyć drylu polegającego na poganianiu. Chyba że w pewnych granicach, żeby ich zmobilizować.

M.: Może nie na początku.

Z drugiej strony, jak ktoś jest wiecznie chwalony – tylko po to, by przychodził – to nie ma szans na poprawę.

K.: Trzeba umieć pochwalić za to, że robi postęp, że zaczęło wychodzić coś, co do tej pory nie wychodziło. Chwalenia nie ograniczamy tylko do tych, którym coś świetnie wychodzi, a po całej reszcie jedziemy. To nie działa. Ludzie się zniechęcą i nic z tego nie będzie. Zresztą dziewczyna, która nie lubi swojego ciała, swojego ruchu, nie będzie tańczyła dobrze. Może być z czegoś niezadowolona, dążyć do zmiany, do poprawy. Nieśmiałe przekonanie, że jest się królową balu, tancerce bardzo służy. Nauczyciel nie może wyobcować człowieka z jego własnego ruchu i ciała.

M.: Uważam, że jak się uczy kogoś, dużo daje, jak się samemu czegoś uczy. Dużo mi dała nauka gry na pianinie, która, w odróżnieniu od tanga, ma solidne fundamenty dydaktyczne, bo metody są wypracowane od kilkuset lat. Przeczytałem mnóstwo takiej pedagogicznej literatury pianistycznej – różnych Neuhausów, Lhévinne’ów, Foldesów, Sandorów – i to ona pomogła mi odpowiedzieć na pytanie: jak ćwiczyć tango. Sporo sztuczek zaczęliśmy stosować na naszych lekcjach. Opowiem też pewną historyjkę, dla mnie osobiście bardzo budującą. Dostałem się po znajomości do profesora akademickiego, który nie zajmuje się takimi głąbami jak ja, tylko przygotowuje zaawansowanych muzyków po Akademii Muzycznej do konkursów. I było tak, że ja coś tam nędznie brzdękałem, a on mnie chwalił pod niebiosa, że pięknie, panie Mateuszu. Wychodziłem od niego sfrustrowany, bo miałem wrażenie, że po prostu nie traktuje mnie serio. Pewnego dnia w czasie lekcji zaciąłem się na jakimś fragmencie. Profesor początkowo cierpliwie tłumaczył mi, jak należy te takty zagrać… I im bardziej mi tłumaczył, tym mniej mi wychodziło… W pewnym momencie zobaczyłem, że twarz ma czerwoną, syczy coś przez zaciśnięte zęby i z trudem powstrzymuje się przed walnięciem mnie w łeb partyturą… Wtedy, po tej lekcji… wyszedłem w skowronkach! Wkurzył się na mnie, znaczy: zależy mu! Chce mnie czegoś nauczyć, inaczej by się tak nie irytował. To był dla mnie przełom. Wcześniej negatywne emocje usiłowałem tłumić i jak coś komuś nie wychodziło, starałem się spokojnie i grzecznie tłumaczyć.

K.: Ja już czasem miałam go dość. Stał i piłował delikwenta. Mówiłam: „Odpuść, daj mu spokój”…

M.: A ja się upierałem, że go nauczę. Nie mogłem mu powiedzieć: „Co ty, facecie, wyprawiasz!”. Wtedy nie mogłem, a po tej lekcji z moim profesorem uznałem, że nie powinienem tłumić emocji. Lepiej dać im upust, zanim się na dobre pojawią.

Po pysku dajesz?

K.: Jeszcze nie. Ale groźnie łypie.

M.: Teraz mogę powiedzieć: „Co ty, chłopie, wyprawiasz!”. A jak wyjdzie – podejść i przybić piątkę. To jest uczciwe. On też wie, że nie ściemniam, że nie chwalę, jak jest źle.Jak zaczynaliśmy uczyć, to wielu naszych uczniów było od nas starszych.

K.: Trudno ganić osoby starsze od ciebie o 30 lat.

Ze starszymi to w ogóle jest inaczej, bo ograniczenia ciała i sprawności…

K.: Teraz to olewamy.

M.: I op…my wszystkich równo 😃

K.: Niezależnie od stażu, wieku i pozycji naukowej!

M.: Oczywiście wszystko mniej lub bardziej na wesoło. Zaprzyjaźniamy się.


Szybcy i Wściekli, czyli jeden z ich pierwszych pokazów, grudzień 2007, Festiwal Kultur.

K.: Czuję się bardzo zadomowiona w środowisku tangowym. Z niektórymi widzimy się trzy, cztery razy w tygodniu. Częściej, niż z jakąkolwiek rodziną. Lubię z ludźmi gadać na milongach, mam tu psiapsióły, ulubionych tancerzy, kolegów, dalekich sympatycznych znajomych, ukochanych uczniów, z którymi spotykamy się też czasami na gruncie towarzyskim.

M.: Te osoby, których na tangu nie lubimy, nie przychodzą na nasze milongi.

Tak jest w tangu i nie tylko. Przychodzi ten, co cię lubi. Do mnie też nie przychodzą ci, co nie lubią mnie.

M.: Niestety nie zawsze przychodzą też ci, co ich lubimy.

K.: Źli, źli! 😃

Niektórzy narzekają, że relacje tangowe są płytkie.

K.: To są, za przeproszeniem, pierdoły. Potrzebujemy różnych rodzajów kontaktów, głębszych i płytszych, a przede wszystkim życzliwości, która jest takim ogólnym sposobem bycia. Na litość boską, ktoś naprawdę chce się głęboko przyjaźnić z tym tysiącem osób, który bywa na milongach?! Wszyscy muszą go kochać? Nie wystarczy, że są życzliwi? To my sobie wybieramy relacje.

M.: Żeby te kontakty były mniej powierzchowne, trzeba by więcej na tangu pić, ale to nie służyłoby równowadze. Przecież nie przychodzimy, żeby sobie życie układać czy obnażać przed kimś duszę, jak w rosyjskich powieściach.

Z tym bywa różnie, jak to w życiu.

K.: Nie potrzebuję odsłaniać bebechów przed setką osób.

M.: Wolę polskie relacje, czyli wymianę niezobowiązujących dowcipasów, niż coś, co jest powszechne na przykład w międzynarodowym środowisku tangowym w Buenos Aires. Jakby było się żywcem przeniesionym do San Francisco z lat 60: miłość, pokój, „O boże, jak cudownie cię spotkać! Ile to już się nie widzieliśmy? Dwa dni?”.

Są takie typy, które się zachowują, jakby wszyscy rzeczywiście byli ich największymi przyjaciółmi ever.

M.: Tam jest to bardzo powszechne, a dla mnie jest to sztuczne.

K.: „Gdzie z tym ryjem…” 😃 Ja wsiąkam w pewne klimaty, chociaż dla nas to było dziwne, że obcy ludzie witają cię tak wylewnie, jakbyś była ich osobistą narzeczoną, a po dwóch minutach okazuje się, że nie mają z tobą o czym rozmawiać.

M.: Wszyscy udają, że są w krainie wiecznej szczęśliwości, że wszystko jest cudowne, a jak podrążyć, to okazuje się, że jednak nie. Mieliśmy taką przygodę z koleżanką Japonką: pytam, jak jej się tu podoba – a mieszkała w Buenos już z pół roku. Powiedziała, że wszystko jest wspaniałe, a kuchnia fantastyczna.

K.: Ja jej na to, że jaka fantastyczna?! Nie jesz mięsa, nie jesz wcale! Oprócz mięsa są trzy rzeczy na krzyż!

M.: I że słodycze są niedobre… A jej oczy coraz mniej przypominały migdały, a coraz bardziej orzechy włoskie …

K.: Aż w końcu zawołała: „Tak! Czekolada smakuje jak kupa! Herbata jak szczyny! Z całą walizką produktów przyjeżdżam, bo tu nic nie można kupić i nic zjeść!”. Jak ten cały jad z niej się wylał, to byliśmy przerażeni, bo przecież my tak tylko sobie gadaliśmy, pół żartem-pół serio.

M.: Dwie minuty wcześniej była jak na prozaku.

K.: Tak długo to powstrzymywała, że jak puściły wewnętrzne hamulce, to wrzeszczała przez kwadrans. Japonka, która strzyka złością! Takie rzeczy tyko w Baires!

To jest pewnego rodzaju poza. Nie wiem, czy nie lepsza od marudzenia… Sama znam takich ludzi, którzy tak się zachowują. Tak mają. Traktują wszystkich jak najlepszych przyjaciół i naprawdę są wszystkim życzliwi. Ale takich osób jest kilka, a nie że wszyscy… Żeby pięćset osób czuło, że tangowa rodzina…

K.: To nie jest naturalne. Możemy się traktować z dużą życzliwością i sympatią, ale nie musimy być od razu najlepszymi przyjaciółmi.

Kiedyś ktoś komuś na fejsie napisał: „Wracaj! Brakuje nam ciebie!”. A ta osoba odpisała: „Przez trzy miesiące nie zapytaliście, co u mnie, to jakie brakuje..?”.

K.: Czasem brakuje. Jak ktoś dobrze rokował i znika, to też piszę i pytam, co się stało? Niech wróci! Niekoniecznie do mnie, tylko na tango. Nie chodzi o moje milongi, moje zajęcia, moją kasę.

Mnie brakuje Kamila, z którym chodziłam do was na zajęcia. Fajny chłopak, lubiłam się z nim uczyć i tańczyć. Niestety wyjechał za granicę i całkowicie zniknął.

M.: Jak mam napisać do naszych uczniów, pytając, czemu się przestali pojawiać – to mnie to krępuje.

K.: Mateusz boi się, że adresaci mogliby pomyśleć, że piszemy do nich, bo chcemy od nich wyciągnąć więcej mamony. A to naprawdę nie o to chodzi. Czasem brakuje ci ludzi, bo byli sympatyczni, albo wydawali się niesamowici… Lub świetnie rokowali. I nie chcesz, żeby ci znikali z radaru. Nawet jeśli to nie są jacyś twoi dobrzy znajomi.


Tangowy bunkier Caminito – Narbutta 14.

M.: Ja też, tak jak Kasia, uwielbiam ten zawód i prowadzenie zajęć. Oprócz ostatnich tygodni przed wakacjami.

Podziwiam. Ja bym oszalała po dziesięciu minutach.

K.: Mamy bardzo dużo zajęć. Osiem grup po półtorej godziny plus dwie milongi (chwilowo jedną). Pod koniec roku szkolnego jesteśmy po prostu zmęczeni.

M.: I kończą nam się pomysły. Nie zapisujcie się do nas w czerwcu! 😃

K.: Organizujemy wakacyjne wyjazdy, ale one są oddzielone od normalnych zajęć.

A ty, Kasiu, jako pracowniczka państwowa, nadal masz tylko 26 dni urlopu?

K.: Jako pracownica naukowa mam wolnych 35 dni roboczych, plus weekendy. Dodając święta – jest całkiem nieźle. Ale mając tyle zajęć, w czerwcu jesteś tak zwyczajnie, po ludzku, zmęczona. Więc potrzebuję wakacji, żeby dojść do siebie. Co nie zmienia faktu, że jest to jeden z najbardziej endorfinogennych zawodów. Oczywiście po zajęciach czasem czujesz się tak, jakby ktoś ci wyjął wtyczkę… Ale w czasie zajęć: praca ze swoim ciałem, praca nad innym ciałem, kontakt fizyczny z ludźmi, to jest coś niesamowitego! Moje dwa życia, naukowca i tanguery, nie łączą się ze sobą. Mata Hari wiodła życie nudnej gospodyni domowej w porównaniu ze mną. Są momenty, kiedy czuję się jak strażak, który gna gasić największe pożary. Nigdy bym się nie zamieniła na inne życie.

M.: Ja z zajęć wracam wypompowany.

K.: A ja nakręcona. Tak samo po pokazie. Jak zostajemy na milondze, Mateusz jest zdechły, a ja jak pozytywka.

M.: W tym pięknym trenersko-nauczycielskim zawodzie frustruje mnie to, że nie do końca rozumiem, jaki odsetek zapisujących się na tango ludzi jest tym tangiem rzeczywiście zainteresowany. Kiedyś, dawno temu, ktoś nas poprosił, żebyśmy rozprowadzali magazyn tangowy…

Kwartalnik Tango No8. Tam się pojawiły moje pierwsze tangowe wywiady i felietony…

M.: Właśnie. Fajny polski magazyn tangowy, który kosztował parę złotych. Ogłaszamy w naszej grupie początkujących, że można go u nas kupić. Na 30 czy 40 osób obecnych na sali – magazyn kupują 3. A reszta nawet nie podejdzie rzucić okiem… Dla mnie to był szok, bo zawsze, jak się już czymś zajmowałem, to starałem się wszystkiego dowiedzieć. Jak trenowałem Kung Fu – zapisałem się na chiński, sprowadzałem z Francji – a były to późne lata 80. – gazetki o sztukach walki. Pianino? Od razu kupiłem wszystkie możliwe książki o nauce gry… A ci nasi kursanci… To nie byli ludzie, dla których kilka czy kilkanaście złotych byłoby znaczącym wydatkiem. Tak samo z milongami: część nawet nie pójdzie zobaczyć, co tam się dzieje.


Świeżo upieczeni nauczyciele – lekcje w Komedii, rok 2009.

K.: Kiedy ludzie plotą coś o tym, że środowisko jest takie czy śmakie i jak źle przyjęło nowych – często nie wiedzą, o czym mówią, bo większość początkujących nie była nawet na jednej milondze i żadnego środowiska nawet nie liznęła. Nic nie jest ich w stanie zachęcić, żeby zobaczyli, jak to wygląda, co mnie wprawia w niebotyczne zdumienie, bo na zajęcia chodzą wytrwale i wydaje się, że im się podoba. Wpadliśmy na pomysł (nigdy nie zrealizowany), że będziemy pobierać vadium: płacisz 50 zł więcej niż kurs i jak pójdziesz w ciągu czterech miesięcy na trzy dowolne milongi, zdobędziesz pieczątkę na przykład ze Złotej czy La Rondy, dostajesz tę kasę z powrotem. A jak nie – kasa przepada! 😃

M.: Kiedyś ogłosiliśmy: pójdziemy wszyscy razem za tydzień, po zajęciach, na milongę.

K.: Kursanci, słysząc to, klaszczą i przebierają nóżkami: jedziemy! Super! No a tydzień później do Una Emocion dojechała tylko ta para, z którą jechaliśmy samochodem. Po drodze z parkingu chyba zresztą też zwiała.

To ja mam teraz oczy jak ta wasza Japonka. Na milongę poszłam, zanim zaczęłam się uczyć, i już po pierwszej lekcji nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie pójść

K.: Mateusz na pierwszych zajęciach mówi, że jak ktoś sobie przyszedł wpisać tango do CV, to on mu już wpisze i może sobie iść. Jak ktoś chce się nauczyć tańczyć, to ma chodzić tańczyć. Przecież nam zależy, żeby tańczyli! A nie tylko chodzili na zajęcia.

M.: Większość z tych, którzy zaczynają chodzić na milongi – zostaje. A wszyscy ci, którzy na milongi nie chodzą, z tanga wypadają, najczęściej przed zakończeniem kursu.

Bo traktują tango jak wyjście na basen albo na siłownię.

K.: Mają do tego prawo. Ale jako nauczycielka chciałabym, żeby moje nauczanie przynosiło efekty. Milonga w DziK-u była specjalnie pomyślana, by zachęcić naszych uczniów do przychodzenia na milongi! I nie tylko naszych. Krótsze tandy, cała masa udogodnień…

Także cena. 10 zł to w tej chwili taniocha.

K.: Mieliśmy, dajmy na to, stu kursantów, a na milongę przychodziło kilkunastu z nich…

M.: Jak zapisuje się grupa znajomych, to będą się wspierać i pójdą na milongę. Albo jak na zajęciach jest jakiś „wodzirej”, który ich namówi.

Może zrobić cenę za kurs dwie dychy wyższą, a jak przyjdziesz na cztery milongi – masz u nas 20% zniżki… Wadium nie lubią dawać, bo to zamrożona kasa, ale bonusy uwielbiają.

M.: Początkującym dajemy zniżkową kartę Caminto, ale chyba musimy ją zacząć rozdawać dopiero na milondze.

K.: Ogólnie strasznie nas to wk…wia, jak nasi uczniowie nie chodzą na milongi. Niekoniecznie do nas! Ale niech chodzą! A k..wy wszystkie wytnij.

😃 No co ty, to by była ściema.

M.: Najwięcej k… leci, jak do Kasi przychodzą koleżanki, nie będę wymieniał nazwisk, ale Kasia Kosik i Magdzia Bochińska mają na nią zdecydowanie zły wpływ!

W ustach boskiej Madzi TAKIE słowa?!

M.: Kiedyś przygotowywały „Atomówki”, i tak się złożyło, że hydraulik coś tam nam naprawiał. Wyszedł z czerwonymi uszami.

😃 Przynajmniej dziewczyny się nie krępują, tak jak niektóre w cabeceo. Polki maja niskie poczucie własnej wartości, z różnych powodów. I nie lubią się w mężczyzn wgapiać.

K.: Na to składa się masa wzorów kultury, dziewczynki uczy się, żeby czekały, aż zostaną poproszone. Toteż zamiast popatrzeć na faceta, którego chcą sobie wziąć do tańca, gapią się na swoje buty, a potem są zdziwione, że całą milongę przesiedziały.

Na kociej milondze z fantami podarowałam na loterię dwie czy trzy godzinne konsultacje ze mną w sprawie cabeceo. Konsultacje się rozeszły, ale… nikt się nie zgłosił.

M.: Kiedyś mnie wkurzało, a teraz mnie bawi zjawisko, jakim są starsi panowie, „eksperci” tangowi, którzy podchodzą do dziewczyn i mówią: „Ty chyba nie znasz cabeceo, bo patrzyłem na ciebie, a ty mi nie odpowiedziałaś wzrokiem”. Pewnie w każdym mieście jest grupa takich leśnych dziadków, którzy tańczą wiele lat, sami nie robią od wieków postępów…

K.: … i mówiąc eufemistycznie tańczą średnio…

M.: … a energię czerpią z musztrowania młodych, początkujących tancerek.

Ja niedawno wywaliłam z Wilanowa takiego, co to poluje na dziewczyny kompletnie nie umiejące tańczyć i wyprawia z nimi jakieś nieprawdopodobne wygibasy. Zęby bolą od patrzenia, nie toleruję tego na moich imprezach.

M.: Może jest to potrzebne.

K.: Oszalałeś? Do czego?!

M.: Nie wiem… W ekosystemie… Niektóre może lubią…

Nie są świadome, że wdrukowują w ciało błędy, że narażają się na kontuzje i że wyglądają tragicznie. Taki leśny dziadek naraża nie umiejącą stawiać nóg dziewczynę na bycie pośmiewiskiem. Sama to przeszłam. Jak zaczynałam, też mną miotali, a ja byłam zachwycona, że macham nogami. Teraz wiem, że była to zwykła przemoc, wręcz molestowanie.

M.: Oczywiście nie chcemy generalizować, że wszyscy starsi panowie, którzy ćwiczą z młodymi dziewczynami, uwielbiają je pouczać i czerpią z tego satysfakcję.

Nie wszyscy, tylko ci, co udają nauczycieli, żeby się kleić i obłapiać.

M.: To jest rzeczywiście przykre, że ktoś nie ma żadnej wiedzy, a próbuje uczyć – i nie ma znaczenia: młody czy stary. Ale prawdziwy problem zaczyna się, gdy są niesympatyczni. Musztrują, żeby upokorzyć. Często dziewczyny tańczą lepiej od nich, a jednak to oni obsadzają się w roli pouczających mentorów.

K.: Niedawno mieliśmy przykład graniczny faceta, który był antypatyczny, niewiele potrafił, wszystkich na około pouczał, a do tego, mówiąc eufemistycznie, nie pachniał fiołkami. Musiałam go bez przerwy pilnować, żeby przestał zajmować się ustawianiem koleżanek, które tańczyły od niego o niebo lepiej. A one, zamiast powiedzieć mu: „Spadaj niedojdo!”, pokornie go słuchały.

To już prawie syndrom sztokholmski.

K.: Moją rolą jest, żeby takiego poskromić. Nie mogę pozwolić, żeby na moich zajęciach zajmował się nie tym, co trzeba.

M.: Jak mamy takie przypadki, to je odsyłamy szanownej konkurencji 😃

K.: Konkurencja pewnie odpłaca nam pięknym za nadobne 😃

M.: Kiedyś Javier Rodriguez powiedział na zajęciach: „Mężczyzna w tangu musi kontrolować wszystko: parkiet, przestrzeń, muzykę, swoje ciało…”. Z każdym słowem faceci prostowali się coraz bardziej, pęcznieli z dumy…

K.: A Javier, powtórzył: „Mężczyzna w tangu musi kontrolować wszystko…” – po czym zawiesił dramatycznie głos i dodał: „…wszystko, oprócz kobiety! A wy robicie dokładnie odwrotnie! Nie słuchacie muzyki, przewracacie się, wpadacie na innych! A jedyną rzecz, którą próbujecie kontrolować – to partnerka!”.

M.: Powietrze zeszło z nich jak z przedziurawionych baloników. Wielki Javier!

K.: Opowiadamy czasem tę historię w kontekście granic. Ty masz swoje ciało, partner ma swoje. Niech każdy stara się robić wszystko jak najlepiej, ale w obrębie własnego ciała, a nie kontrolując ciało drugiej osoby.


Masza – najwybitniejsza supervisorka na lekcjach prywatnych.

M.: Wracając do tematu uczenia i nauczycieli. Ja nie mam nic przeciwko temu, kiedy ktoś nowy zaczyna uczyć.

A ja mam, bo jak nie umie uczyć, a często i tańczyć, to jest zwykłe oszustwo.

K.: Wszyscy topowi nauczyciele, a i my sami, byliśmy młodzi i niedoświadczeni, jak zaczynaliśmy uczyć.

Wtedy tango było w początkowej fazie. Teraz byle koślawiec bierze się za dawanie lekcji.

K.: Jeśli stara się tanecznie i dydaktycznie…

Samozwańcy o dydaktyce nie mają pojęcia, a i tanecznie jest słabawo.

M.: A ja tam się cieszę, bo ci, którzy przetrwają te pierwsze lekcje, po jakimś czasie zjawią się u nas! 😃

Łatwiej się nauczyć czegoś od nowa, niż wypleniać złe nawyki.

K.: Tak, to prawda, ale jednocześnie pamiętaj: nikt z nas nie uczy się od początku dobrze. Zawsze uczymy się przez błędy, zawsze są to pewne przybliżenia, potem nauczyciele komplikują obraz. My się staramy uczyć dobrze, ale to nie jest tak, że przez pierwsze cztery miesiące uczymy postawy. Mają stać przez półtorej godziny, kontrolować centrum, oddech, wbicie w podłogę? Kto by to wytrzymał?

M.: Jeżeli ktoś ma pomysł na uczenie, albo umie zachęcić do tańczenia, niech to robi. Godoy powiedział mi kiedyś, że na początku nauczyciel pełni rolę zabawiacza. Ma zachęcić ludzi i pokazać, że tango jest fajne. Jak się wciągną, to później zaczną się uczyć, jak to wszystko robić „prawidłowo”. Nie wykluczam, że ktoś z dużo skromniejszym od nas stażem może być w tej roli lepszy.

K: Jeśli wcześniej nie pracowaliśmy nad świadomością ciała, potem trzeba pracować ciężej, ale wszyscy na początku uczymy się bardziej lub mniej źle, powoli zbliżamy się do swojego ruchu tangowego. Nikt nie chodzi od razu jak Javier Rodriguez.

M.: Jakbym dopiero zaczynał się uczyć tanga i ktoś miałby mnie uczyć od razu takiej techniki, którą teraz, po latach, uważam za najwłaściwszą, to pewnie bym zrezygnował. To jest zbyt skomplikowane.

Zrobić grupę VIP: efekty w pół roku, płatne z góry.

K.: Wrócę jeszcze raz do swojej tezy: nie uczymy mistrzów świata. Tango w przeciwieństwie do wielu innych gatunków nie służy do zdobywania mistrzowskich kategorii ani złotych medali. To nie jest konkurencja sportowa. Uczymy ludzi tańczyć, żeby to było dla nich przyjemna praktyka codzienna. Ot, wyjdą sobie na tańce wieczorkiem i będzie im dobrze. Grupa VIP, z większą intensywnością zajęć i silną motywacją rozwoju jest oczywiście wspaniała, ale nie można oczekiwać, że większość tańczących będzie szła tym torem. Mamy to szczęście, że wielu naszych uczniów i uczennic jest właśnie ambitna i pracowita.


Alghero, Sardynia. W ciągu czterech edycji tamtejszego festiwalu dawali pokaz i prowadzili warsztaty.

Sama bym do takiej grupy z techniką się zapisała, jeśli zajęcia nie byłyby na drugim krańcu województwa… Kiedyś nie znosiłam zajęć, uczyłam się, żeby tańczyć. Teraz coraz bardziej lubię sam proces uczenia się (chyba się starzeję…), ale ze względu na częste tangowe wyjazdy, wiele zajęć przechodzi mi koło nosa.

M.: Trzeba to wszystko wypośrodkować. Oczywiście nie wolno uczyć źle! Ale najpierw uczymy pewnej techniki, a po pewnym czasie uczeń jest gotowy, żeby nauczyć się robić to samo w inny sposób. Na wyższym poziomie dialektycznym 😃

K.: Tak jak prowadzenie ocho. Uczymy, żeby nie prowadzić rękami, tylko z ciała, ale dopiero po pewnym czasie uczymy prowadzenia „z miednicy” czy „z podłogi”. Na początku nikt by tego nie ogarnął. To nie jest tak, że ta pierwsza technika jest do dupy. Czasem używamy jednej, czasem drugiej. Nie zaczynamy od poziomu fizyki kwantowej, tylko tej Newtonowskiej.

M.: A na końcu drogi może się równie dobrze okazać, że jednak należy prowadzić rękoma! Technik w tangu jest zatrzęsienie. Topowi nauczyciele salon to ci, którzy przeszli rewolucję nuevo. Dopiero od niedawna „salonowcy” wracają do technik z lat 70. czy 80., a więc nietkniętych „organicznością” nuevo, do technik, które długie lata były na cenzurowanym jako nazbyt siermiężne i nieprzyjemne. I odkrywają w nich niezmierzone bogactwo. W tangu nie ma jednej uświęconej techniki. To jest taniec ludowy.

K.: Tango jest rozwojowe. Następuje kolejny renesans i powrót do lat 70. czy 80. Jak wspomniał Mateusz na salon miało wpływ nuevo, a także escenario. To wszystko są fale, które interferują. To nie są tylko kroczki czy estetyki.

M.: Dla mnie byłoby trochę bez sensu, żeby uczyć początkujących tego, co nas samych fascynuje dopiero od kilku miesięcy. Może po kilku latach nauki będą na to gotowi…

K.: Co zresztą na naszej najstarszej grupie robimy. Wszystko musi być dostosowane do etapu, na którym znajduje się uczeń. Często się zdarza, że nauczyciele, w tym ja, mówią rzeczy sprzeczne. W jednej chwili każą partnerce podążać i się skupić na doświadczeniu „bycia prowadzoną”, a potem proszą, żeby nie podążać, tylko wypełnić przestrzeń, tańczyć, być aktywną.

M.: Tu nie Argentyna. Nikt chyba nie zapisuje się na kurs dla początkujących z myślą o przyszłej karierze. Nie ma zaczynających dziesięciolatków. Krążą jakieś legendy, że w Argentynie najpierw przez pięć lat kazali chodzić, przez kolejne pięć tańczyć z miotłą czy innym sprzętem AGD, a dopiero potem można było zatańczyć z kobietą z krwi i kości. W naszych warunkach to się raczej nie sprawdzi.

K.: Muszą szybko poczuć, że tango jest fajne.

M.: Od początku muszą mieć obsesję. Jak jeździliśmy do Argentyny, to wszystkich nauczycieli zamęczaliśmy pytaniami o chodzenie. Tańczymy 15 lat i nadal chodzenie jest najważniejsze.

K.: W tym chodzeniu mamy coraz więcej barw do wybrania.

M.: Aledopiero gdy będę chodził ładniej od Achavala, to powiem, że w pełni rozumiem, na czym to polega.

K.: I Juana Malizii, i jeszcze Javiera…

M.: Tak, choć nie wykluczam, że gdy już będę tak chodził, to stwierdzę, że to chodzenie mi się jednak nie podoba! Chcielibyśmy, żeby ludzie ćwiczyli i ćwiczyli bez końca, ale rozumiemy, że nie wszyscy są szurnięci. Ktoś uczył się przez rok czy dwa, a teraz ma już dość i chce po prostu sobie potańczyć.

Potańczy do pewnego momentu i ściana.

K.: Nie rozwijając się, będzie pewnie tańczyć coraz gorzej, ale ma do tego prawo.

Nie! Bo łazi w rozgwiazdę i przeszkadza na parkiecie.

M.: Często akurat jest tak, że im ktoś jest „bardziej zaawansowany”, zna więcej figur czy sekwencji, tym bardziej przeszkadza.

K.: Jeśli nawet nie wypada z linii tańca to na przykład razi pewnym energetycznym nadmiarem, myli milongę ze sceną…

To dla mnie NIE jest tancerz zaawansowany. Jest z długim stażem i tylko tyle. Sama to zweryfikowałam, kiedy podjęłam próbę prowadzenia. Zobaczyłam, jak wielu tancerzy uznanych przeze mnie za zaawansowanych robi bałagan, rozpycha się, zmienia trajektorię bez uprzedzenia, wali wielkie kroczydła do tyłu…

K.: Nawet nauczyciele to robią. Każdy z nas ma grzeszki na sumieniu.

M.: Często pod koniec kursu dla początkujących zawężamy przestrzeń i każemy tańczyć po rondzie. Bywa, że najwięcej problemów mają z tym nasi asystenci! W Buenos Aires na milongach są panie, które od stu lat po prostu przychodzą na tango raz w tygodniu. Dawno przestały się uczyć albo nigdy tego nie robiły. Panowie muszą je zwyczajnie przestawiać. Tak samo tutaj. Ja mam frajdę, grając na pianinie godzinkę dziennie, choć ktoś może pewnie uważać, że powinienem pięć.

Grasz sam, więc możesz sobie brzdędolić, jak chcesz, najwyżej sąsiedzi obrzucą ci drzwi pomidorami. A tańczysz z kimś.

M.: To gdzie jest granica ćwiczeń i nauki? Dwa lata? Pięć? Dziesięć? Kto to ma ustalić, jeśli nie sam tańczący? Żeby nauczyć się tańczyć na milondze, tak, aby nie zrobić nikomu krzywdy, żeby nauczyć się zmian ciężaru, kroków w każdym kierunku, krzyżyka, ocho i ocho cortado – nie trzeba długich lat. A potem to jest kwestia indywidualnej decyzji. Nie przeszkadza mi, że są osoby, które nie chcą się uczyć. Gorzej, jak stają się, jak ja to nazywam, ekspertami od jutjuba.

K.: I krytykują Chicho Frumboliego (którego skądinąd przeważnie nazywają „Cziko”), że się garbi. Facet, który nie potrafi prosto stanąć, nie mówiąc o zrobieniu kroku bez przewracania się, będzie z zapałem chrzanił, że się Arce (przepraszam, „Arcze”) skończył. Ździebko żałosne, prawda?

M.: W Filharmonii jest jeszcze gorzej. W kuluarach po koncertach wspaniałych pianistów słychać takie bluzgi, że uszy więdną: „Kedy ten ch… ostatni raz w partyturę zaglądał?”.

Każdy ma prawo się nie uczyć i nie umieć tańczyć, ale niech się liczy z pewnymi ograniczeniami, czyli może tańczyć z osobami do pewnego poziomu, a wyżej nie podskoczy, skoro się nie rozwija.

K.: Niech nie brącha. Obrażanie się facetów na dziewczyny, że nie chcą z nimi tańczyć, uważam za karygodne.

M.: Nie twierdzę, że dziewczyna nie jest proszona tylko dlatego, że nie ćwiczy i nie umie. Jak jest sympatyczna, dobrze wygląda…

…to ma szansę być molestowana.

K.: To prawda i to nie tylko u nas, w Buenos też. Przychodząc na tango, ludzie mają różne cele. Chcą kogoś poznać, polubić, poszerzyć grono znajomych, zaciągnąć do łóżka na chwilę lub na całe życie… Pomarudzić i się powywyższać. Krzywić nosek na plebs i chamstwo. Albo sobie potańczyć i nie myśleć o tym, że kilka tygodni temu zmarł im ktoś bliski.

M.: Często kobiety oburza, że ta młoda w krótkiej spódniczce to tańczy. Ale przecież one też wolą, żeby prosił je pachnący bóg tanga z Argentyny, niż żeby je prowadził pan Czesio, który się nie ogolił i ma łysinę.

Łysina nie ma znaczenia. Gorzej, jak ma niekontrolowany zarost na twarzy, który wchodzi w oczy i uszy. W Polsce rzadko który pan ładnie pachnie (na szczęście też niewielu brzydko, najczęściej nijak). Dlatego wolę jeździć do Hiszpanii i Turcji. Oni tam są pachnący i elegancko ubrani. A u nas z tym ciężko.

K.: Uwielbiamy ciacha i typ latin lover, ale trzeba sobie szczerze powiedzieć: na tangu w Polsce jest o niebo od średniej krajowej.

M.: Tango zmienia ludzi. Są osoby, które całe życie chodziły w jednym wyciągniętym swetrze, a na milondze nie zobaczysz ich bez marynarki. Może być też transformacja w drugą stronę (jeśli ktoś zamiast do „tango salon” poczuję miętę do „nuevo”): całe życie garnitur, a tu hiphopowe spodnie z krokiem w kolanach.


Łazienki Królewskie, lipiec 2017. Fot.: Waleria Gusciora

K.: Ja też kiedyś inaczej się ubierałam.Kiedy zaczynałam i widziałam kiecki dziewczyn, myślałam: „Rany, jakieś boa? Frędzle? Mam wyglądać jak kanapa?!” Jakieś koszmarne kabaretki i perły… Jednak zdałam sobie sprawę, że to część teatru, ale też święta. Kostiumów, których nie nosilibyśmy przy innych okazjach. Tango to możliwość alternatywnych żyć, których nie doświadczysz gdzie indziej.

M.: Tango to jest pewna gra.

K.: I to jest świetne! Możesz wyglądać tak lub owak. Przebierać się, zmieniać. Podczas jednej milongi Mateusz mi powiedział: „Tańczysz jakoś inaczej” a ja po prostu cały wieczór wyobrażałam sobie, jak to jest być Geraldine Rojas, tańczyć jak ona. Marina Marques powiedziała mi, że kiedy tańczy, wyobraża sobie, że jest jakimś zwierzęciem, przypuszczam, że nie chodziło o larwę muszki plujki. Wyobrażenie sobie pewnego ciała w ruchu, siebie jako kogoś innego – jest kształcące, chociaż nigdy nie będziesz tym kimś. Uwielbiam milongi, na które się stroję, ale lubię też takie, na które biegnę w dżinsach. Wiele możliwości. Naprawdę musimy traktować to z przymrużeniem oka. Kiedyś tańczyłam w spodniach z krokiem w kolanach, takich strasznych, co to jak je pierwszy raz zobaczyłam w Baires, wydawały mi się koszmarne, potem je uwielbiałam, dziś znów wydają mi się straszne.

M.: Boa, kabaretki – kiedyś panowały, zwłaszcza w mniejszych tangowych ośrodkach, ale w Warszawie też się sporadycznie zdarzały. Teraz już je chyba wymiotło. Zresztą to może dziwne, ale jak widzę na ulicy zgrabną dziewczynę w szpilkach i pończochach, to wytrzeszczam gały, a moje ślinianki zaczynają wyrabiać 200% normy. Wchodząc zaś na milongę, rzadko zdradzam takie objawy.


Rebeka zaraz zacznie tanczyć tango… 

Przebieramy się na milongi tematyczne, ale na co dziennej milondze rzadko widzi się tak „odstawione” panie. Moda tangowa się zmienia. Buty się zmieniają! Tańczy się we wszystkim, chociaż pewne trendy są sezonowe.

M: Kiedyś umówiliśmy się na wyjazd do Berlina z jedną z naszych znajomych. Zjawiła się w bojówkach, sportowej bluzeczce i sandałach. Pomyślałem: ale ta dziewczyna jest sexi… A wcześniej przez dwa lata, kiedy widziałem ją stale umalowaną, w sukienkach, szpilkach, w całym tym kobiecym sztafażu, w ogóle nie myślałem o niej w tych kategoriach 😃

Ja mam tak, że jak spotykam człowieka z tanga poza tangiem, to potrafię go nie rozpoznać. I wychodzę na niewychowańca, bo się nie przywitam ani nic… Na sylwestra w Złotej Milondze kolega z zajęć odstawił się w garnitur i go nie poznałam…

K.: Ja mam dwie prace, dwa życia, więc czasem potrzebuję chwili na zastanowienie, co, kto i w czym…

Samych tangowych imprez jest coraz więcej. Czasem pięć jednego dnia, plus praktyki. Jak myślicie: dobry jest tak duży wybór? Czy jednak rozdrabnia środowisko?

M.: Nie mam nic przeciwko, żeby powstawało pięć tysięcy szkół tanga, bo dla nas nie jest konkurencją – jeśli chodzi o uczenie – Złota Milonga, Luiza i Marcelo, Beata Maia…

K.: … czy ktokolwiek z nauczycieli. Największą naszą konkurencją jest siedzenie przed telewizorem.

Ojjj… U mnie nie telewizor, ale kanapka i podusia potrafią mnie zassać…

M.: W Warszawie tysiące ludzi, z uporem godnym lepszej sprawy, zajmuje czymś innym niż tangiem… jakimiś fitnessami, kursami ceramiki… To jest konkurencja! Im więcej będzie szkół w różnych miejscach, tym lepiej, bo może ludzie będą mieli blisko i z ciekawości przyjdą. Natomiast na milongi chodzą osoby, które już tańczą, więc ten krąg jest bardziej zawężony. Brakuje mi Chłodnej, na którą prawie wszyscy przychodzili.

K.: Brakuje takiego uniwersalnego miejsca. Uwielbiałam Chłodną!

Tam wcale nie wszyscy przychodzili.

K.: Powiedzmy, że 4/5 środowiska. My tam spotykaliśmy niemal wszystkich tangowych przyjaciół.

Co by się musiało stać, żeby taka milonga była?

K.: Musi być duże miejsce. Czwartkowa milonga Akademii Tanga Argentyńskiego trochę przypomina mi Chłodną. Życzę im powodzenia!

M.: Ja też życzę, ale nie wróżę…Chłodna se ne vrati.

K.: Jak są w tym samym czasie cztery inne milongi, to…

…nie ma gdzie takiej uniwersalnej wetknąć.

M.: Bardziej zaawansowani tancerze przestali chodzić na milongi. Nie rzucam kamieniem, sami też za mało bywamy.

K.: Mamy cztery dni zajęć, kończymy przed 23.00., prowadzimy dwie regularne milongi – trudno nam jeszcze gdzieś pójść.

M.: Więc nie piętnujemy, że tak jest…

K.: … ale tak jest. Z jednej strony to gorzej, a z drugiej – może ludzie lepiej się czują w swoim sosie?

Każdy ma ulubione miejsce i takie, w którym nigdy nie był. Dla mnie to dziwne, no ale ja lubię poznawać nowe terytoria i objęcia i mimo tylu milong – Warszawa to dla mnie za mało.

K.: Kiedy my zaczynaliśmy, poziom był wyrównany, średnio – słaby, z facetów wszyscy byli do kitu oprócz Czarka Hermy i Jaśka Woźniaka, więc świetnie się bawiliśmy. Nie no żarty na bok, chłopcy chcieli tańczyć jak oni. Teraz, kiedy zobaczą tańczących nauczycieli i zaawansowanych tancerzy – wracam do męskiej psychiki – łatwiej się kruszą. Czują się oceniani, sfrustrowani, wydaje im się, że uczestniczą w jakiejś osobliwej konkurencji… Ja nie jestem psychoterapeutą i nie jestem od przełamywania, chociaż staram się łagodzić skutki stresu pourazowego. Trzeba sobie powiedzieć: ci ludzie tańczą piętnaście lat, a ja pół roku, więc się nauczę, a od nich coś podpatrzę. Często tak robiłam: obserwowałam dziewczyny, które mi się bardzo podobały. Teraz też uwielbiam patrzeć na tańczące dziewczyny, a moje uczennice wręcz budzą we mnie macierzyńską dumę!

M.: Nie powiem, że jak ktoś otwiera nową milongę, to szkodzi środowisku, bo każdy ma prawo robić, co chce. Natomiast nie jest tak, że tworzenie nowej milongi od razu środowisko rozwija. Dyplomatycznie?

K.: Asia Cz. powiedziała kiedyś, że jeśli są jednego dnia cztery milongi i ona nie wie, gdzie pójść, to idzie do kina. I chyba w tej obserwacji jest trochę racji. Dziś więcej osób tańczy niż kiedyś, ale przy tylu imprezach można mieć poczucie, że na każdej zieje pustką. Niektórzy lubią milongowy clubbing…

Jazda z jednej milongi na drugą często jest niemożliwa przez barierę finansową.

K.: Tak, to jest i przejazd, i kwestia tego, ile razy w tygodniu chodzisz na milongi. Ale w sumie dobrze, że powstają nowe miejsca i że są takie, w których ludzie lubią tańczyć. Chociaż słowa Asi dają do myślenia.

Jeśli w Warszawie są cztery milongi – nie idę na żadną, chyba że jedną z nich organizuję. W weekend nie ma wolnych terminów, a ja od wielu lat nie robię nic komercyjnego, tylko kulturalnie. Więc nie bardzo liczę się z innymi imprezami, zresztą nie zawsze mam taką możliwość.

M.: Gdyby wszyscy ci, co się uczą, chodzili na milongi, to spokojnie mogłyby być i cztery jednego dnia. Niestety tak nie jest. Kryzys dobrobytu.

K.: Lepsza jest nadpodaż, niż brak.

Uważam, że na dzień dzisiejszy jedna milonga dziennie jest na Warszawę optymalną opcją. W piątek i weekend dwie. Ale nie pięć! Dla przyjezdnych byłoby super: w piątek idzie na dwie, w sobotę też, w niedzielę na popołudniówkę – i wraca do domu. Ileż tanga! I taniej niż maraton!

M.: Konkludując, oczywiście wolałbym, żeby na świecie nie było innych szkół tanga czy milong, prócz naszej. Ale pogodziłem się z tym, że świat nie odpowiada moim szczytnym ideałom.

Kiedyś było coś takiego, jak Tango Improwizacje, czyli wszyscy warszawscy nauczyciele w weekend się jednoczyli i były fajne zajęcia. Dlaczego tego nie ma?

K.: Nie ma, ale przecież może być…

M.: Powiem tym razem mało dyplomatycznie: my się jakoś specjalnie z nikim nie kłócimy, ale czasem wydaje mi się, że to bycie razem bywa trochę wymuszone. Dużo trzeba było inwestować dobrej woli i chęci, żeby to się układało.


Pokaz podczas koncertu Roberto Siri, Warszawa 2017.

Mam wrażenie, że Warszawa ma już konflikty za sobą, i to, co się dzieje w innych miastach, u nas zostało przerobione.

M.: Wtedy były różne dyskusje w korytarzach, które mnie zmęczyły.

K.: Byliśmy tylko widzami, bo nas bezpośrednio nie dotyczyły, ale były dość przykre.

M.: Teraz może znowu miałbym ochotę do czegoś takiego wrócić…

K.: Wyobrażenie o Warszawie jako grupie skonfliktowanych nauczycieli jest całkowicie fałszywe. Widujemy się rzadko, bo każdy z nas jest zajęty swoją robotą: zajęciami, milongami, pokazami, organizowaniem wydarzeń. Może nie jesteśmy jedną wielką rodziną, bo każdy zasuwa na własnym poletku, ale na pewno nie ma żadnej jatki! Oczywiście mogą się zdarzać jakieś tarcia. Ale jest też wiele osób, z którymi nie jesteśmy mocno zaprzyjaźnieni, a przy okazji Improwizacji dobrze nam się współpracowało.

M.: My, faceci, jesteśmy trudniejsi.

Koguty. Samce wojujące nie wiadomo o co, dla zasady 😃

K.: Tak. Wiadomo, że dziewczyny są bardziej nastawione na realizację wspólnego celu, lepiej grają zespołowo, nie muszą sobie udowadniać, która miała rację i jest mądrzejsza. Są bardziej elastyczne w zmianie pomysłów. Chociaż cały team Improwizacji był gotów do pracy i podatny na argumenty. Teraz niestety nie mamy czasu, mało się spotykamy z innymi, nie integrujemy się i ja tego bardzo żałuję. Naprawdę warszawscy nauczyciele to świetni ludzie, warszawskie nauczycielki tym bardziej.

M.: Fuj! Wstrętny seksizm!

A może zrobić raz na kwartał taką milongę integracyjną, żeby byli wszyscy warszawscy maestros… Żeby śmiertelnicy mogli popatrzeć, jak tańczą… I zatańczyć z polskim bogiem lub boginią…

M.: Różnica między tu a Buenos jest taka, że tam jest długa lista tych, co wchodzą za darmo. Tak jak u nas, w Comme il Faut: dj-e, i ci, co dawali pokazy – wchodzą jako goście. Zawsze.

Czyli moglibyście wypełnić całe Coco tymi darmowymi.

M.: Gdyby tylko raczyli przychodzić.

Ja czasem też jestem gościem, ale też mam takie doświadczenie, że para, która zarabia dzięki mojemu kontaktowi już piąty rok, informuje mnie, że nie mogę być na maratonie (za który chciałam zapłacić, żeby nie było, że chcę darmochę), bo nie ma mnie na liście. A dj, który zawsze miał płacone za granie na moich milongach – na swojej milondze bierze ode mnie normalną opłatę. Więc jacyś jesteście rozrzutni 😃

K.: Muszę powiedzieć, że jak idę do Złotej Milongi, to pani Ania wita mnie jak zaginioną córkę i wcale mnie nie kasuje! I nie jest to jedyne miejsce, gdzie jesteśmy serdecznie witani!


Manuela Rossi i Juan Malizia – milonga Comme il Faut, kwiecień 2018

Wielokrotnie słyszałam: „Nie idę do Coco, bo tam nie potańczę”.

K.: Były takie momenty w historii naszej milongi, że przychodziła głównie tak zwana śmietanka. To jest może wspaniałe dla samych tańczących, ale dla milongi to nie jest dobra perspektywa. Nie ma w Warszawie tych super zaawansowanych na setki. Musi być wymiana różnych tangowych pokoleń.

M.: Osobiście nigdy nie chciałem tańczyć tylko z „najlepszymi partnerkami”. Chociaż… Lata lecą, zaczynam mieć problemy z kręgosłupem… Niedawno Kasia wyciągnęła mnie na jakiś maraton „dla wymiataczy”, za zaproszeniami, poziom był faktycznie wysoki. Pojechałem i tańczyłem – jak na mnie – bardzo dużo…

K.: Mateusz ma zasadę: sześć tand i … „Irena! Do domu!” 😃

M.: … a tam tańczyłem zdecydowanie więcej. I po trzech dniach stwierdziłem ze zdziwieniem, że nic mnie nie boli! Tak więc choć ideowo tangowy elitaryzm mi się zupełnie nie podoba, moje plecy mają w tej kwestii odmienne zdanie.

Czasem mam stopy wypoczęte, a bolą po jednej tandzie. A czasem mam obolałe, jednak on tak mnie stawia, że przestają boleć…

M.: Ech, póki człowiek młody – to w sumie bez znaczenia… Nigdy nie będziemy już tańczyli tak młodzi!

Tańczmy! Niech przedstawienie trwa…

Katarzyna Chmielewska i Mateusz Kwaterko – para warszawskich nauczycieli. Tańczą razem od 2003 r. Uczyli się u najlepszych argentyńskich instruktorów w czasie pięciu intensywnych 1,5 mies. treningów w Buenos Aires. Od 2007 r. prowadzą szkołę tanga Caminito, warsztaty w wielu polskich miastach, jak również na międzynarodowych festiwalach (Wilno, Ryga, czterokrotnie Alghero na Sardynii). Prowadzą dwie regularne milongi: „Comme il Faut” i „DZiK”.

„Każdy tańczy, jak umie”

Oto wywiad (UWAGA! Bardzo długi. Na czytanie zarezerwuj dobre 20 minut), który opublikowałam już jakiś czas temu – wtedy pod innym tytułem, ale nie pamiętam, jakim 😀 A że zniknął z sieci – może pojawić się ponownie. Czerwone wstawki w tekście to moje teraźniejsze uwagi, czarny tekst jest oryginalny, z kiedyś. Uważam, że treść tu zawarta będzie aktualna zawsze, chociaż np. milongi na Chłodnej – pierwszej i najstarszej regularnej milongi w Polsce – już nie ma… Jestem ciekawa, czy Jacek tak samo odbierze tę rozmowę, jak kiedyś..? Pytam o Jacka, bo Terenia – wyrwana śmierci z drapieżnych pazurów – ma wszystko gdzieś i żyje trochę we własnym, bardzo szczęśliwym świecie 🙂
Zdjęcia wyszperałam na fejsbukowej stronie Jacka.

  

Z Tereską i Jackiem Mazurkiewiczami spotkałam się tuż po popołudniowej milondze w klubokawiarni „Mam Ochotę” (była to regularna popołudniowa milonga sobotnia, którą prowadziłam). Wywiad z założenia miał być z Jackiem, bo to on jest tango dj-em i gra główne skrzypce w ich nauczycielskiej parze. Tereska siedziała cichutko, popijając bezę jakimś napojem, nie zwracając na siebie uwagi i pozornie nie zwracając uwagi na to, o czym rozmawiamy. Rzadko się odzywała, ale jak już, nie patrzyła na konwenanse, tylko mówiła dokładnie to, co pomyślała. To ona wypowiedziała najpiękniejsze zdanie tej rozmowy. To jej humor – bezpośredni, czasem dosadni – zdecydowanie ubarwił to spotkanie, a Jacek podczas autoryzacji zrobił dopisek: „ Bo Tereska od 3,5 roku mówi to co myśli i nie zwraca uwagi na reperkusje. I za to ją kocham”  (teraz będzie już od jakichś 7 lat…).
Czytelniku, ta rozmowa zawiera zwroty wywodzące się z miejsca pochodzenia tanga, i bynajmniej nie chodzi o Argentynę ani Urugwaj. Niech Cię nie zwiedzie grzeczny początek. Zanim przeczytasz – pomyśl, czy jesteś pełnoletni i czy masz na tyle dystansu, by się nie zgorszyć.
Uwaga! Oświadcza się, że Czytelnik czyta na własną odpowiedzialność, a autorka nie ponosi konsekwencji za zawrót głowy spowodowany poniższą lekturą!

  

Ania: Skąd Ci przyszło do głowy akurat tango?

Jacek: W 2003 roku Tereska zobaczyła w TVP występ Gotan Project nadawany z Sopotu, podczas którego jakieś pary tańczyły tango. Zachwyciła się i powiedziała, że my też tak będziemy. Zmusiła mnie, żebyśmy zaczęli się uczyć.

Tereska: Wzięłam go „siłom i godnościom osobistom”! Bo nie chciał! (Nie dziwię się, że nie miał wyjścia. Też bym uległa).

Ania: Byliście w Argentynie?

Jacek: Tak, dwa razy. Warto tam pojechać. Bez wątpienia jest to światowa stolica tanga. Zjeżdżają się ludzie z różnych stron. Poznaje się tango w jego kolebce. Argentyńczycy są bardzo otwarci i ciepli.

Ania: Czym się różnią milongi argentyńskie od innych?

Jacek: Bo ja wiem… Każda ma swój klimat. Tak jak u nas: też każda jest inna. Może różnią się tylko tym, że w Buenos na uznaną milongę wszyscy przychodzą elegancko ubrani. Mężczyźni mają garnitury, białe koszule, krawaty i piękne buty. Młodzi potrafią przyjść w dżinsach, ale to jest taka pewna maniera.

Jacek i Joanna Gabryszewska, z którą wywiad o tangu w Buenos Aires też niebawem przypomnę. 

Ania: Do stroju wrócimy później. Czy Argentyńczycy proszą przyjezdne? Polacy różnie podchodzą do nieznajomych pań, raczej z nieśmiałością niż gotowością.

Jacek: Przyjezdna pani potańczy wtedy, kiedy pozna grupę ludzi, np. w jakiejś szkole tanga. W innym przypadku będzie jej trudno. Te, które nie chcą siedzieć, wynajmują taxi-dansera. On przez kawał wieczoru jest tylko do ich dyspozycji. Ustalają liczbę tand lub czas. Nie znam aktualnych cen, ale słyszałem, że kosztuje to ok. 150 pesos (czyli ok. 150 zł).

Tereska: Jeszcze trzeba mu postawić drinka.

Ania: Więc kluczem do tańczenia na całym świecie jest znajomość ludzi? Bo i u nas, i w Berlinie podobno..?

Jacek: Ja akurat z nieznajomymi tańczę.

Ania: Czyli Ciebie nie trzeba znać, żeby z Tobą zatańczyć?

Jacek: Nie (obdarza mnie uroczym uśmiechem). Jak widzę na milondze obcą kobietę, która siedzi od godziny i nie tańczy, myślę sobie, że byłoby niefajnie, gdyby wyszła i nie zatańczyła ani razu. Lubię też zatańczyć z nieznajomymi – często początkującymi – właśnie po to, żeby poznać, a potem móc obserwować, jak się rozwija. Zdarza się, że jest para, która tańczy tylko ze sobą. Wtedy z Tereską robimy wspólne proszenie…

Tereska: Znaczy się desant!

Jacek: …ja proszę dziewczynę, Tereska faceta. W większości się uśmiechają i zgadzają.

Tereska i Tomek Zabrzyjewski, milonga w Olsztynie.

Ania: Jak patrzysz z perspektywy lat, uważasz, że nasze tango idzie w dobrym kierunku?

Jacek: Jak najbardziej. Nie mam wielu doświadczeń z wizyt za granicą, ale dopływa do mnie wiele informacji od osób, które do nas przyjeżdżają. Mówią, że u nas na milongach średni poziom jest znacznie wyższy niż w Argentynie.

Ania: Jest coś, co Cię wkurza?

Jacek: Oczywiście! Wkurza mnie – zwłaszcza dotyczy to prowadzących – jak tańczą wszystko na jedno kopyto. Muzyka, która powstała w XIX wieku, nie była rejestrowana, ale ta od 1919 roku już tak. Ja mam nawet jakiś utwór zarejestrowany w 1916 roku. Wtedy grano i tańczono zupełnie inaczej. Jak jest grana taka muzyka, np. z 1921 roku, a ktoś do tego tańczy w stylu nuevo, to mi gula skacze. To tak jakby pójść na galowy koncert do filharmonii w dziurawych dżinsach i podkoszulku.

Jacek i Edyta Szczepańska – jedna z warszawskich tanguer o jednym z najdłuższych w Polsce tangowym stażu.

Ania: Trzeba by wprowadzić zajęcia, jak tańczyć do jakiej muzyki.

Jacek: Byłem na zajęciach z umuzykalnienia, prowadzili je Argentyńczycy. Byłem u Rubena Terbalki, w Warszawie prowadził takie zajęcia Horatio Godoy. Wiele dowiedziałem się o stylach tańczenia, o rodzajach muzyki. O tym, że muzyka nie różni się dlatego, że są różne nazwiska dyrygentów, tylko dlatego, że była tworzona i aranżowana w różnych okresach. Często jest tak, że jak się nie zna utworu, to trudno rozpoznać orkiestrę. Są cztery nazwiska z lat 20-stych: Canaro, Firpo, Fresedo i Di Sarli – oni grają w zasadzie identycznie. Inna muzyka będzie, kiedy będzie inny okres. Jestem zwolennikiem tańczenia w różnych stylach. Nie wszystko umiem, nie wszystko mi wychodzi. Zapewne jestem bardziej doświadczony w tych starych stylach niż w nowoczesnych, ale… każdy tańczy jak umie. Każdy tańczyć może ( śmiech).

Ania: No właśnie – są dwa podejścia: jedno to takie, że ci tangowcy to są normalnie pieprznięci tym tangiem i chcieliby, żeby wszystko było na najwyższym poziomie, z ciągłym dążeniem do doskonałości. Drugie – że tango to zwykły taniec i ma się przychodzić po to, żeby się dobrze bawić, bez dorabiania filozofii. Czyli: warto czy nie warto być muzykalnym, rozróżniać muzykę i się rozwijać?

Jacek: Rozwój osobowości tancerza następuje lub nie. Jeśli tancerz lub tancerka życzą sobie zatrzymać się na poziomie przedszkola, to się zatrzymają. Będą nieudolnie wykonywać kilka figur i nawet mogą się świetnie bawić. Jeżeli ktoś chce się rozwijać – a ja jestem za tym, żeby to robić – to skoro tańczymy tango, jesteśmy na milongach od 5 lat, może warto poczytać? Podpytać? Pójść na warsztaty i czegoś się pouczyć? Z naszej grupy, w której zaczynaliśmy, część się rozwija, część odpadła.

Ania: Jest spora grupa, która się zatrzymała i jej z tym dobrze.

Jacek: Tak. Z dziewczynami, które zatrzymały się na poziomie doświadczeń jednorocznych i utrzymują ten poziom przez pięć lat, nie tańczę, bo one nie dają mi tych wrażeń, które chciałbym uzyskać. Wolę zatańczyć z całkowicie początkującą, bo to jest co innego. Samobójstwem dla nauczycieli byłoby rozpoczęcie kursu od kilku lekcji techniki. Bo ludzie chcą tańczyć, więc by uciekli, bo „tam tańczą, a tu każą robić dziwne rzeczy”. To jest odwieczny dylemat. Żeby utrzymać kursantów, trzeba ich uczyć tego, czego chcą, a nie tego, co jest w pierwszej kolejności potrzebne.

Ania: Dramat.

Tereska: Masakra!

Jacek: Gdyby było tak, że uczeń podpisuje niezrywalną umowę: godzi się na poprawny sposób uczenia, ale efektów może oczekiwać dopiero po pół roku – i płaci z góry! – wtedy rzeczywiście się nauczy. Byłem uczniem Beaty Mai Gellert – z czego jestem dumny – która jest bezpośrednia i nie owija w bawełnę: timing chujowy, zgiąłeś się, wypinasz dupę. Ale to są rzeczy, których można się uczyć dopiero wtedy, kiedy się zrozumie, gdzie jest pies pogrzebany. Na początku nie pójdziesz i nie zapłacisz kupy kasy za godzinę prywatnej lekcji u dobrego nauczyciela techniki, żeby się dowiedzieć, że wszystko, co robisz, jest do dupy. Uczeń woli iść tam, gdzie usłyszy, że jest cudowny.

Tej warszawskiej milongi też już nie ma… 

Ania: Czasami chwaleniem się psuje (teraz wiem, jak bardzo!  I że nie czasem, a przeważnie. Przytakujący i ciągle zachwyceni nauczyciele produkują parkietowe łamagi obu płci).

Tereska: Ale jak się nie chwali, to można odstraszyć.

Jacek: Sam uczyłem i byłem uczony, nie tylko przez nauczycieli szkolnych, ale także muzyki – grałem na dwóch instrumentach. Nie jestem dydaktykiem, ale wydaje mi się, ze dzięki moim doświadczeniom umiem uczyć. Uważam, że aby być dobrym nauczycielem, wcale nie trzeba na poziomie wyczynowym wykonywać tego, czego się uczy. To pokazują przedmioty w szkole: lubisz matematykę, aż tu zmieniają Ci nauczyciela i od tej pory masz same problemy. Nie dlatego, że nauczyciel ma gorszą czy lepszą wiedzę, tylko dlatego, że nie umie uczyć. Musi mieć pewną wiedzę, to oczywiste, ale ważne jest podejście. A wracając do tanga – jeśli nauczyciele pojawiają się na milongach po to, żeby się zaprezentować, pomiędzy osobami tańczącymi robią pokaz, zamykają się we własnym kręgu i tańczą tylko ze sobą – to mi się nie podoba. W ogóle nie lubię elit i „stajli”.

Ania: Co jeszcze Cię wkurza?

Jacek: Jak np. ludzie tańczący obok mnie nie zwracają uwagi na otoczenie.

Tereska: Na jednej milondze musiałam się przesiąść, bo bałam się o własne oczy.

Ania: Czyja to wina? Faceta, bo wierzga dziewczyną? Czy kobiety, bo nawet jak partnera ponosi, powinna mieć samoświadomość zasięgu swoich nóg, wzgląd na tłok i nie jechać ludziom po podniebieniach?

Jacek: Wina jest po obu stronach. Jeśli mężczyzna prowadzi boleo, to musi mieć pełną świadomość, jakie ono jest: wysokie czy niskie. Natomiast jeżeli kobieta nie rozróżnia wysokiego boleo od niskiego i zawsze wali wysoko nogą, wtedy to jest jej wina.

Ania: Rzadko organizowane są zajęcia z tańczenia, kiedy jest ciasno.

Jacek: O przepraszam, ja takie robiłem.

(W Warszawie od czasu do czasu są organizowane takie zajęcia. Na ciasnotę na parkiecie narzekają nieumiejący tańczyć albo umiejący udręczeni nieumiejętną nawigacją początkujących. Kiedy jest tłok, ale liderzy umieją nawigować – wszystkim jest przyjemnie i nie ma kolizji).

Ania: Wiem. Mówię o tym dlatego, bo to dobra okazja, aby podkreślić, że może „niewiele” się dziać, a być odlotowo. Ty jesteś dla mnie absolutnym mistrzem, jeżeli chodzi o gęstość przyjemności na centymetr kwadratowy powierzchni. Umiesz tak zrobić, że nie trzeba zamaszyście się panoszyć, aby było to „coś”. Z Tobą dużo się dzieje, jest ciekawie i ekscytująco. Jak ludzi zachęcić do tego, żeby się właśnie „tego” uczyli? Nie walili obcasami w sufit, bo bez tego bywa o wiele przyjemniej, choć mniej widowiskowo?

Jacek i Renata Pawelec – dziewczyna, która dla Fado w Lizbonie porzuciła wszystko… Ale to inna historia.

Jacek: Zadałaś pytanie i podjęłaś temat, który jest moim konikiem. Znakomita większość ludzi z chwilą, gdy zaczyna tańczyć, fascynuje się figurami. Już na trzeciej lekcji chcą robić bolea, wolkady, gancza. My też przez to przechodziliśmy. Patrzy się na innych i widzi się zewnętrzne objawy tanga, czyli wierzgania. Nie widzi się tych wewnętrznych, które są o wiele ciekawsze. Byliśmy kiedyś na warsztatach, które Ruben Terbalca prowadził z Joasią Gabryszewską. Zastanawiałem się: on prowadzi ciałem czy rękami? Joasia powiedziała: „Jacku, Ruben fantastycznie prowadzi w sposób, w jaki dawniej tańczono”. A dawniej Argentyńczycy uważali, że dobry tanguero tak prowadzi, że na zewnątrz tego nie widać. Między partnerami dzieje się bardzo dużo w tej przestrzeni, która jest dla otoczenia niewidoczna. Jest intymny kontakt miedzy kobietą i mężczyzną. Ja dzisiaj właśnie taką przyjemność odczuwam, jak tańczę z partnerkami, które umieją w ten sam sposób tańczyć.

Ania: Wywijając, może traci się szansę na takie przeżycie? To może być zabawne, ale tak bez przerwy jest zwyczajnie męczące.

Jacek: Lubię kolekcjonować zasłyszane od ludzi ciekawe zdania. I takim jest: są ludzie, którzy tańczą tango, i są tacy, którzy wykonują tango. Wszystkich namawiam do tego, żeby tańczyli, bo taniec to jest harmonijny, wspólny ruch dwojga ludzi na parkiecie w takt muzyki, a nie szkoła cyrkowa w Julinku. Figury bywają piękne, jak są pokazowe. Tylko to nie jest tango. Ono dzieje się między ludźmi, tam wewnątrz. To nie te nogi, które kopią.

(Pokazowe figury robione w koślawy sposób, nie daj Boże na zatłoczonym parkiecie – za to bym karała czerwoną kartką i zakazem przychodzenia na trzy milongi z rzędu…)

Tereska i Igor Chmielnik – jeden z pierwszych tanguero młodego pokolenia, który najpierw wierzgał, potem stał się naczelnym talibem tanga w Polsce, by następnie zniknąć…

Ania: Dziewczyny boją się, że jak wyrażą swoje niezadowolenie z powodu tego, że partner chce z nimi uprawiać tango, a nie tańczyć, nie będą proszone.

Jacek: Oczywiście, że się boją. Często przychodzi ich na milongę dwa razy więcej niż facetów, więc się poświęcają i tańczą z każdym łamikręgosłupem, byle zatańczyć. Co mogę zrobić? Nic, poza tym, że mogę namawiać facetów, aby starali się obtańczyć jak najwięcej partnerek. Ale mężczyźni też mają w tym tangu swoje potrzeby. Są tacy, co przychodzą i tańczą jedną tandę, a potem do końca siedzą. Tak lubią. Nikogo nie można zmusić do tańczenia. Są tacy jak ja, co przychodzą z żoną. Chętnie zatańczę z inną partnerką i robię to zawsze, jeśli ktoś poprosi moją żonę. Ale jeśli miałbym biegać i tańczyć z innymi, a moja żona miałaby siedzieć przez całą milongę, to mówię: nie!

Tereska: Powiedzmy tak: zasada jest prosta. Jak są pary i mąż pani ze mną nie tańczy, to mój mąż z tą panią też nie tańczy. Jak są single, to czasem ja siedzę, on tańczy i mi to wcale nie przeszkadza, bo to są fajne kobity, które ja sama lubię.

Jacek: Z Tereską jest śmiesznie: jak faceci chcą się czegoś nauczyć, to lubią z nią praktykować. A jak już się trochę nauczą, to idą tańczyć z młodymi.

Tereska: Czuję się wykorzystywana (z szelmowskim uśmiechem rzuca powłóczyste spojrzenie).

Jacek: Oczywiście nie wszyscy.

(Na to skarży się wiele doświadczonych tanguer: ledwo stawiał nogi i nie umiał chodzić, to prosił, umawiał się na praktykę, był miły. Trochę się wyrobił, to obrósł w piórka i już nie zauważa dotychczasowej koleżanki…)

Milonga w Teatrze na Wodzie – Łazienki Królewskie, lato 2017

Ania: Czy wiesz, że jesteś jedynym nauczycielem, który – kiedy umówiliśmy się na lekcje prywatne – przedstawił mi plan mojego rozwoju? (został przerwany przez likwidację miejsca, w którym się spotykaliśmy, a potem przez kłopoty zdrowotne Tereski). Teraz, kiedy jestem bardziej świadoma, chętnie bym do tego wróciła, tylko już nie mamy gdzie.

Jacek: Mam miejsce, w którym czasem daję prywatne lekcje. Ja z tego nie żyję. Robię to wtedy, kiedy ktoś uważa, że może się czegoś ode mnie nauczyć (korzystałam z tego miejsca. Czy Jacek jeszcze uczy? Kto chce – niech  go zapyta). Metodę planu rozwoju ściągnąłem z naszej nauki. Jak pojechaliśmy do Argentyny i powiedzieliśmy, że będziemy przez 3 tygodnie i chcemy dostać porządny kurs, to Dana nas sprawdziła: kazała jakiemuś facetowi zatańczyć z Tereską, a sama zatańczyła ze mną. Następnego dnia przedstawiła nam plan nauki. Teraz uważam, że tak właśnie powinno być. Na pierwszym spotkaniu przez godzinę tańczę, żeby zorientować się, co jest dobre, gdzie są mankamenty i co mogę zaproponować, następnie przedstawiam plan. W ogóle uważam, że faceci powinni się uczyć na kursach, kobiety prywatnie. Ale jak to opublikujesz, to wszyscy nauczyciele skopią mi dupę.

Córka Jacka i Tereski  też tańczy. Tylko czy na zdjęciu jest Agnieszka..? Chyba tak… A jak nie – to podobna 🙂

Ania: Nie uważasz, że na zajęciach dziewczyny służą jedynie za narzędzia i się je przepycha jak wózki w supermarkecie?

Jacek: Uważam, że na zajęciach dziewczyny służą facetom za rurę do ćwiczeń. Ale one są potrzebne. Bo jaka jest alternatywa? Może taka, żeby na początku uczyć facetów z facetami, ale to się nie uda.

Ania: No nie, bo facet chce od razu z kobitą, po to przychodzi.

Jacek: Facet chce z kobitą, i kobit jest więcej. Można by uczyć na początku faceta z facetem, kobitę z kobitą. Ja przez to przeszedłem na samym początku. Poszliśmy do Rubena Terbalki na zajęcia z milongi – a nie mieliśmy pojęcia o tangu, o milondze, o niczym! To był pierwszy miesiąc naszej nauki i trafiły się warsztaty. Kiedy Ruben zobaczył poziom grupy, złapał się za głowę, wysłał panie na lewo, panów na prawo, i kazał ćwiczyć w grupach jednoseksownych. W końcu któryś nie wytrzymał i powiedział: „Aaale my tu chcemy z kobitami!” A Ruben na to: „Ćwiczycie tylko 40 minut! Ja 7 miesięcy tańczyłem z facetem!. Bo gdyby facet poszedł na milongę nic nie umiejąc, to byłby spalony i żadna nie chciałaby z nim nigdy zatańczyć!”. Więc to jest alternatywa. Ale namów facetów do ćwiczenia z facetami. Wiem, że Jakub (Korczewski, Złota Milonga w Warszawie) prowadzi takie zajęcia. To się przydaje. Jestem zwolennikiem, aby obydwie strony uczyły się prowadzenia i podążania.

Ania: Kobiety też?!

Jacek: Tak, bo jak się stoi po drugiej stronie, to dostaje się zupełnie inne informacje.

Ania: Mnie w ogóle nie ciągnie do prowadzenia.

Jacek: Nie chodzi o „ciągnie”. Jeśli w ogóle chcesz się rozwijać, to powinnaś uzyskiwać informacje w różny sposób. Wizualnie, werbalnie. W dotyku i odczuciach ciała możesz w pełni uzyskać, kiedy staniesz po stronie prowadzącego. A facet po stronie podążającej, i poczuje, jak to jest, jak źle prowadzi do krzyżyka albo jak robi ocho w zły sposób i wywala partnerkę z osi (moja niewiedza była wtedy jeszcze na bardzo wysokim poziomie. Ale rozwój jest dla mnie jednym z sensów życia, więc… przyszła kryska na Matyska… ale to inny temat).

 

Jacek i Alejandro Araoz – Argentyńczyk zadomowiony w Polsce.

Ania: Krzyżyk! To mój konik. Niby prosta rzecz, uczona zaraz na początku kursu. Ale niewielu umie go poprowadzić przyjemnie dla partnerki. Trafiłam kiedyś na praktikę, na której go uczyłeś. Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, że krzyżyk może być niesamowicie przyjemny, a najczęściej jest nijaki. Trzeba by chyba zrobić całodzienne warsztaty z krzyżyka, żeby prowadzący oddrukował starą wersję i nauczył się robić go tak bosko jak Ty.

Jacek: Po to go wymyślono, żeby był przyjemny. Po to robię fakultety z wybranymi tematami (w środy w Equilibrum, w niedziele w Złotej Milondze – niestety to przeszłość… Jacku – wróć do fakultetów! To były bardzo pożyteczne mikro zajęcia!), aby dzielić się wiedzą, którą zdobyłem. Wtedy robię takie tematy jak krzyżyk, swobodna noga partnerki i kto ją tak naprawdę prowadzi… Jest takie piękne zdanie, że to prowadzący tańczy nogami partnerki. Bo to prawda. Ja te nogi wprawiam w ruch i się nimi bawię. Ona jest oczywiście aktywna, ale jeśli podążająca akceptuje moje prowadzenie, to jej aktywność ogranicza się do tego, żeby utrzymać swoją oś, żeby pięknie wyglądać, stać pewnie na tej nodze, na której ją postawię, a tę drugą dać mi do zabawy.

Jacek i Jola Sosnowicz (ta Piękna Jolanda!), która pobija rekord świata w ilościach i długościach pobytów w Buenos Aires – ale o tym opowiem przy innej okazji.

Ania: Myślisz, że ćwiczenia wykonywane samodzielnie w domu mają sens?

Jacek: Mają. Samemu trzeba ćwiczyć. Kiedyś brałem lekcje u Mariano Galeano i dał mi zestaw ćwiczeń do robienia przy ścianie.

Ania: Czemu ludzie chodzą na żmudną technikę, a nie chcą uczestniczyć w przyjemnych zajęciach z muzykalności?

Ania: Nie interesuje ich to. Mnie dopiero w Argentynie zarazili potrzebą słuchania muzyki. Powiedzieli mi, że jak nie będę jej słuchał, to nie będę tańczył. Ci, którzy idą tańczyć nie znając muzyki, są pozbawieni możliwości interpretacji.

Ania: W sensie: trzeba słuchać i znać? Wychodząc na parkiet wiedzieć, jak brzmi dany utwór?

Jacek: Tak. Znając utwór, mogę zrobić tysiąc rzeczy. Wiem, co się za chwilę stanie, że będzie paPAM (Jacek zademonstrował, a stolik z pyszną bezą w skupieniu pochłanianą przez Tereskę gwałtownie podskoczył). Jak wiem, że będzie, mogę je zatańczyć. A jak nie wiem, to nie zatańczę (Święte słowa! Które w pełni doceniam teraz, kiedy próbuję prowadzić…). Są utwory z naprawdę pięknymi ozdobnikami muzycznymi. Ja osobiście uwielbiam – czego niemal nikt nie robi – stop! Ciszę. Jest piękne nagranie La Cumparsity D’Arienzo, gdzie cisza trwa dobre parę sekund, a wszyscy tańczą. A tu trzeba stanąć! Jak słup soli! Zatrzymać się i razem z orkiestrą bez ruchu wytańczyć ciszę. Kiedyś Godoy na warsztatach pokazał nam, jak wytańczyć szesnastkę (czyli 1/16 całej nuty). Można to zrobić, jak się wie, że ona w tym miejscu jest. Z takim partnerem, który wyciągnie z muzyki rytm, ciekawostkę, ciszę, synkopkę – żadna partnerka się nie nudzi, nawet jak z nim tańczy codziennie te same utwory. Oscar Casas powiedział mi w tajemnicy, żebym nigdy przed partnerką nie odkrywał wszystkich swoich możliwości, żeby za każdym razem ją zaskoczyć.

Milonga Warszawska i koncert El Cachivache

Ania: Jak dziewczyna słucha muzyki w tańcu, to zawsze znajdzie swoją przestrzeń i potrafi coś zaproponować. O ile partner jest uważny, nie pospiesza i nie ciągnie. Tylko jak zachęcić nas do umuzykalniania się?

Jacek: Czy słyszałaś kiedykolwiek, żeby ten, kto ma prawo jazdy, chodził na doszkalające kursy?

Ania: Tak. Ci, co mają zacięcie do jazdy sportowej lub rajdowej.

Jacek: A zwykły kierowca? Zrobi prawo jazdy i na tym kończy. Ja kiedyś miałem kontakt z rajdowcami, oni mnie trochę pouczyli. Niby tak samo masz gaz, hamulec, biegi i kierownicę, ale możesz z tym samochodem zrobić cuda. To tak jak w tangu, wchodzisz na wyższy poziom. Co zrobić, żeby ludzie chcieli się doszkalać? To nie jest kwestia tylko tanga. Ludzie są leniwi, a lenistwo jest motorem rozwoju. Wszystkie uproszczenia i wynalazki pochodzą z lenistwa.

Ania: Jak mówi moja bratanica: po co mam siedzieć, jak mogę leżeć.

Jacek: No właśnie. Ale w tangu dochodzimy do innej sfery: przyjemności. Samochód większość osób prowadzi, żeby się przemieścić. Tango chyba wszyscy tańczymy dla przyjemności. Miguel Pla, bardzo szanowany członek społeczności tangowej (był nawet w Polsce) powiedział, że w każdym tanguero drzemią dwie profesje: szołmen i nauczyciel. Jak się rozejrzysz po milondze, to zobaczysz, że tak jest.

Milonga „Piernikowa” – Dwór Artusa, Toruń

Ania: Wykwit całej masy pseudo nauczycieli to coś przerażającego. Słabo tańczy, a zabiera się za uczenie…
(Teraz jest jeszcze gorzej!  Pseudonauczyciele wciskający dziewczynom wizytówki na milondze… Tragedia! Co ciekawe: robią tak tylko mężczyźni. Nie znam przypadku, by kobieta molestowała mężczyznę swoją „nauczycielskością”).

Jacek: Rynek to weryfikuje. Są uznani, mniej uznani, i tacy, co znikają. Dyskusja trwa od lat. Tango nie jest tańcem towarzyskim i mam nadzieję, ze nie uda się go ubrać w żadne ramy systemowe jak oceny czy certyfikaty. Jeden z nauczycieli kiedyś powiedział: ja się dziesięć lat uczyłem kroku w bok i nadal nie umiem tego zatańczyć, wciąż się rozwijam. Bo to nie jest sprawa zdania egzaminu i zdobycia certyfikatu. To jest cały mikrokosmos: słuchanie, próbowanie, ludzie, style… i wrażenia.

Ania: Dla mnie tango jest językiem. Jak ja znam chiński i Niemiec zna chiński, to sobie pogawędzimy. Tak samo w tangu (nadal tak uważam!).

Jacek: Podam przykład: kiedyś u znajomych zatańczyłem z ich kuzynką, która przyjechała z Argentyny. Zrobiliśmy wrażenie na rodzinie. A żona znajomego na to: no tak, oni się umówili! A przecież widzieliśmy się pierwszy raz w życiu. Więc tak, to jest język. Samo podejście i objęcie przekazuje 80% informacji i po tym już wiadomo, co będzie można zatańczyć. Miałem kilka fajnych zdarzeń. Kiedyś tańczyłem z dziewczyną z Nepalu. Było fantastycznie. I to jest niesamowite. Ludzie, którzy w innych okolicznościach pewnie by się nie spotkali, na płaszczyźnie tanga mogą.

Ania: Czemu już nie współprowadzisz Una Emocion (tej milongi też już nie ma, chociaż jest w tym miejscu Uno. Odpowiedź Jacka jest uniwersalna dla organizatorów innych milong)?

Jacek: (łypnął na mnie groźnie, zarechotał, po czym na krótką chwilę zastygł) Powody są różne. Najistotniejszy to zdrowie Tereski. Aby poprowadzić tę milongę, trzeba tam spędzić7 godzin, a to zdecydowanie dla Tereski za dużo. Praktika zaczyna się o 19.30., wcześniej trzeba przygotować salę, wynieść stoły i krzesła…

Tereska: Zamieść podłogę!

Jacek: … o północy to wszystko z powrotem ustawić. Za długo to trwało. Drugi powód jest taki, że wbrew powszechnemu przekonaniu, że organizatorzy milong zarabiają majątek, niestety bardzo często się dokłada. Czytałaś niedawno notkę Igora (Chmielnika, organizatora milongi Una Emocion – ten, co to się stalibanił, a potem zniknął)), który się wkurwił, że było tyle osób, a zapłaciła połowa? Ludzie nie myślą, że trzeba zapłacić za salę. I to jest żenujące. Przecież my dokładnie wiemy, kto nie płaci.

Tereska i Kazimierz Rabiej, Milonga Manufaktura, Łódź

Ania: Może być tak, że ludzie wrzucają do skrzyneczki, a Ty tego nie widzisz, bo tańczysz.

Jacek: Ale ja liczę ludzi, a potem pieniądze. I jeśli było 40 osób, a ja mam należność od 20, to wiem, że reszta nie zapłaciła. Często bywało, że nie płacili ci najbogatsi (I tu podzieliliśmy się spostrzeżeniami, kto nie płaci, kto wypija innym napoje ze stolika, kto pożycza kasę i nie oddaje, kto sępi papierosy…). Więc jak raz dopłaciłem stówę, drugi i trzeci sto pięćdziesiąt – a jeszcze ktoś mnie obsmarował, że coś było nie w porządku, że muzyka się nie podobała bo dj chujowy – to sobie pomyślałem: mam to tam, gdzie robotnik ma klienta w większości przypadków, tzn. w dupie. A że mam pojemną, to nie boję się o zdrowie!!!

Ania: Czasami grywasz bardzo wymagająco dla tancerzy, a już ustaliliśmy, że muzykalni nie jesteśmy, więc stwarzasz ludziom trudności. Ja akurat lubię, jak cudaczysz, bo jest to coś innego.

Jacek: Jeżeli puszczę jedną taką tandę na 4 godziny milongi, to ci, co umieją tańczyć, docenią. A ci, co nie umieją, niech idą na piwo albo na kawę.

Ania: Wielu dj-ów ma ograniczoną ilość utworów, więc nie bardzo mają czym zaskakiwać. Nie umieją komponować tand. Czy nie uważasz, że zanim zechcą, by ludzie tańczyli do ich muzy, to też powinni się podszkolić właśnie z dj-owania?

Jacek: W Internecie można znaleźć podstawowe zasady dj-owania, to może być pierwszy krok. Są też organizowane warsztaty, można wziąć w nich udział. Nie wiem, czy w Polsce, na pewno w Niemczech. U mnie dj-owanie wzięło się trochę z przekory. Chciałem trochę innej muzyki, niż wszędzie słyszałem.

Jacek i Magda Zwierzchaczewska – miała chyba z 15 lat, jak weszła w tango… Warszawska milonga na Wolność.

Ania: A mam Cię! Najpierw każesz nam słuchać muzyki, żeby ją znać i wynajdywać smaczki, a potem serwujesz nam taką, której w życiu nie słyszeliśmy. Ze złośliwości?

Jacek: Powiedziałem: innej, a nie: nieznanej. Mam nieco inne preferencje niż większość dj-ów, którzy uwielbiają okres Złotej Ery. Niektóre orkiestry są rzeczywiście wyjątkowo zajebiste. Ale ja wolę raczej Starą Gwardię i wczesny okres Złotej Ery. Nie lubię późnej Złotej Ery i utworów z lat 60-tych, nie pasuje mi taka aranżacja. Żeby tańczyć dobrze, muszę czuć mrówki na kręgosłupie i podszyciu stóp. Jestem wrażliwy muzycznie. Zupełnie nie jestem wrażliwy na obrazy, literaturę. Na muzykę bardzo.

Ania: Moje pierwsze tangowe wrażenie WOW to byłeś Ty w Equilibrum (niby nie ma, ale jest: Warszawski Flip w czwartki). Tańczyłeś z jakąś dziewczyną, której nie pamiętam. Za to Ciebie tak, a to dziwne, bo zwykle zwraca się uwagę na kobietę, to ją bardziej widać w tangu. A ja zwróciłam uwagę na Ciebie, bo nie dość, że świetnie ją prowadziłeś i dobrze wyglądałeś, to miałeś zarąbiste spodnie!

Jacek: (śmiech) A! Strój to jest odrębna sprawa! Kobiety ubierają się starannie, natomiast faceci w 30% też, nawet czasem ładnie, ale pozostałe 70% to masakra. Fajnie jest, jak mężczyzna się postara. To jest sprawa pewnego szacunku. Jak idę tańczyć z pięknie ubrana kobietą, to nie na miejscu jest, jak będę w wyciągniętych portkach z krokiem w kolanach.

Ania: To zależy! W Equ byłeś w dżinsach z niższym krokiem i takie spodnie są super!

Jacek: Tak, ale to są specjalne spodnie przywiezione z Argentyny i są pewnego rodzaju strojem organizacyjnym dla „nłewowców”. Mówię o zwykłych dżinsach…

Ania: …wyświechtanych w autobusie przez tydzień dojazdów do roboty. A co z podkoszulkiem?

Jacek: To w ogóle nie jest właściwy strój dla mężczyzny, pomijając imprezy sportowe lub sytuacje rekreacyjne . Spodnie i czysta koszula.

Ania: Przydałoby się mieć ze trzy na zmianę.

Jacek: To byłoby fajne, ale… mnie się nie chce zmieniać. Chociaż są tacy, co pocą się na śmierdząco i jeszcze robią pachami kaczuszki… Pamiętasz takiego jednego?

Ania: Tego, co nie dość, że upiornie śmierdział, to jeszcze latał w poprzek parkietu tangiem towarzyskim? Tak, ale to jest kwestia organizatora, żeby takiej osobie zgrabnie podziękować.

Jacek: To jest też kwestia nauczycieli. Jakub na wszystkich kursach ma pogadanki o stroju, higienie, alkoholu, jedzeniu lub unikaniu pewnych potraw przed milongą. Uczenie spraw socjalnych jest równie ważne jak uczenie samego tanga.

Tango DJ Jacek M.

Ania: Coś jeszcze chcesz dodać? Odgrażałeś się, że będzie kontrowersyjnie, a tu grzecznie jak na podwieczorku pensjonarek z dobrego domu (w tym momencie myślałam, że wyczerpaliśmy temat rozmowy. O ja naiwna… Dopiero się zaczęło!).

Jacek: Bo nie zadałaś TAKICH pytań.

Ania: (Ups… Wyszła ze mnie nudziara…) Czyli jakich?

Jacek: Nie wiem. To Ty jesteś redaktor naczelna, to pytaj.

Tereska: Czy na milongach czasem się bzykają! (Hmmm… No dobra, sama chciałam 😀)

Jacek: Ja wiem o jednym razie, słyszałem to, w kiblu, w… (cenzura!).

Tereska: Tam nie jest wygodnie! Trzeba tak jakoś na stojaka… (:D Z moich obserwacji wynika, że w dzisiejszych czasach albo zmywają się z milongi, albo – np. na imprezach wyjazdowych – na nią nie docierają…)

Ania: Teresko, te baby… Jak tańczą, to niektórym różne rzeczy do głowy przychodzą…

Tereska: No!

Ania: Myślisz, że na Jacka „takie” zakusy bywały?

Tereska: Oczywiście! Była jedna pani, która sobie upatrzyła mojego męża. Przyszła do mnie i powiedziała, żebym spadała, bo od teraz on będzie jej.

Ania: Żartujesz?!

Tereska: (bardzo poważnie) Nie. Potem spotkałam ją w innym lokalu, stała w drzwiach. Ja do niej grzecznie mówię: przepraszam, chcę przejść. A ona stoi i patrzy na mnie wyzywająco. Wiec wyszłam razem z nią.

Jacek: My technicznie może jeszcze mamy dużo mankamentów, ale siłowo niewiele par ma z nami szanse.

Ania: Przywaliłaś jej?
(Tereska z powagą kiwa głową).

Jacek: Ja mam szczęście. Udało mi się w tangu całkowicie odseparować sprawy damsko-męskie od tańca. Może to jest sprawa wieku, a może nastawienia…

Tereska: Ja bym powiedziała, że wieku. Jeszcze to po głowie chodzi, ale już nie tak.

Jacek: W tangu kobieta nie działa na mnie w sensie erotycznym, tylko w innym.

Ania: Co robisz, jak czujesz, że kobieta chce przekroczyć tę granicę?

Jacek: Myślę, że już jej nie chce przekraczać.

Ania: Już się nauczyły heh (no nic dziwnego!). A wcześniej?

Jacek: Zdarzało się, ale to nigdy nie było jakieś szczególnie wyzywająco-nachalne. Może było to przypadkiem, a może lekka próba… Nie wiem.

Ania: Są kobiety, które nie pozwalają swoim mężczyznom tańczyć z innymi, żeby nie prowokować tego typu sytuacji.

Jacek: Znam taką jedną, to nasza koleżanka z kursu. I to jest dziwne, bo ona z innymi tańczy, a jemu nie pozwala.

Ania: Jesteście tyle lat w tym środowisku, różne układy widzieliście. Pary się tworzą i rozpadają. Czyli tango sprzyja temu, żeby te granice przekraczać. Czasem człowieka może świerzbić…

Jacek: Osobiście uważam, że środowisko tangowe jest chore psychicznie, bo w większości składa się z życiowych nieudaczników.

Tereska: Całe mnóstwo rozwodników szukających nowych partnerek…

Jacek: …starych kawalerów albo starych panien.

Ania: Albo jestem ślepa, albo mało spostrzegawcza, ale ja nie zaobserwowałam, żeby ludzie przychodzili tu po to, aby znaleźć życiowego partnera (o moja ówczesna naiwności… Międli się w tym naszym środowisku jak w mrowisku…).

Jacek: Nie! Ale przychodzą ludzie, którzy chcą znaleźć jakąś alternatywę czegoś, co być może w życiu im nie wyszło.

Ania: Dla mnie tango jest relaksem. I aktywnością fizyczną.

Jacek: Widocznie należysz do tej zdrowej części (po prostu nie afiszuję się z żadnym aspektem mojego życia prywatnego, nawet jeśli miewa związek z tangiem) .

Ania: No nie wiem… Tak się też teraz nad tym zastanawiam… Ale zdarzyło się, że przestali ze mną tańczyć ci, z którymi nie chciałam się umówić…

Tereska: No widzisz! Ja w moim wieku już się tego nie obawiam, bo w tych celach jakoś mnie nie chcą! I nie powiem: mam do nich o to żal! (figlarny błysk w oku).

Jacek: O! Tu masz przykład zdrowej psychicznie pary tangowej! (wskazuje na …, których rzeczywiście nie podejrzewam o chorobę – wykropkowałam imiona pary, bo czas pokazał, że ona ma zdecydowanie nierówno pod sufitem, a on chyba też – skoro ją wybrał).

Tereska: Póki co! (śmiejemy się – normalnie prorokini…). Zobacz, ile par jest rozwiedzionych. Mieli po pięć żon w tangu. Taki na przykład…

Jacek: Nazwiskami nie rzucajmy. Tango to taka boczna linia życia. Jak nie ma dzieci, rodziny, zdrowej pracy, wtedy szuka się odskoczni.

Ania: Szybciej znajdą randkę i seks w Internecie, niż na tangu (dzisiaj wiem, że niekoniecznie… Dużo jest dość chętnych pań…).

Jacek: Szybko się uczą, że tu nie jest o to łatwo. Takie pary to wyjątki, że się odnajdą i jest fajnie. Oczywiście jest kilka takich par. Albo taki ten… Po przejściach. Zaczął tańczyć od razu po rozwodzie. Taka jedna chciała go nawinąć na palec. Na szczęście się nie dał. Poznał inną – też w tangu – i wszystko się ułożyło (nie pamiętam, o kim rozmawialiśmy. Ale jeśli o tym, o którym myślę – to ta pierwsza miała szczęście, że zwiała, a drugiej ułożyło się tak, że przygnębiona zanika…).

Ania: Czyli pary powstają, rozpadają się, ale na szczęście nie wszystkie.

Jacek: Oczywiście. Poza tym ludzie z tanga znikają. Pamiętasz tego…? Był i nie przychodzi.

Ania: Bo umarł.

Jacek: Co?! Jak to?? Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem?

(Jak już Jacek doszedł do siebie, obgadaliśmy wszystkie tangowe pary hihihi… I nauczycieli.
Oraz Argentyńczyków. CENZURA! 
).

Ania: Tango wymaga, ale i dużo daje.

Jacek: Oczywiście! To znakomita forma spędzania czasu, nowe znajomości, przyjemność słuchania muzyki, wyjazdów na imprezy tangowe – także do Argentyny. Gdyby nie tango, nawet do głowy by nam nie przyszło, żeby tam pojechać. Dziwny kraj, prawie nikt tam nie jeździ ot tak sobie. Tango to dla mnie również przyjemność z dj-owania i nauczania.

Warszawski Skwer Hoovera – od tanga w tym miejscu rozpoczyna się akcja mojej powieści  thrillerowej pt. „Pasja budzi się nocą”. W tym miejscu odbywały się letnie milongi plenerowe, ale już ich nie ma…

Ania: Przejdźmy do nauczania. Nie będziemy tutaj dawać lekcji, ale pewne kwestie warto poruszyć. Na przykład kwestię nauczycieli, chociaż trochę już o nich mówiliśmy.

Jacek: Są różni. Dziwi mnie, że przyjeżdżają do nas pary argentyńskie, które poza swoim stylem nie umieją tańczyć nic innego. Mało tego! Nic o tym nie wiedzą! I że Argentyńczyk nie jest w stanie zatańczyć candobme jako podążający. A to nauczyciele przede wszystkim powinni się rozwijać, także poprzez wiedzę. Czytuję różne rzeczy, zagranicznych i naszych. Uważam, ze Kasia (Chmielewska) i Mateusz (Kwaterko) piszą świetnego bloga. Zamieszczali takie informacje jak strefy na parkiecie, jak należy tańczyć, by nie przeszkadzać (sobie i innym), żeby nie tańczyć w rozgwiazdę (w te i nazad, z brzegu do środka i ze środka po brzeg). A bryluje w tym Tadzio Dębski. Możemy go wymienić, bo on to uwielbia, szczególnie jak się mówi o nim źle, albo inaczej!

Tereska: Oj on ostatnio coś się zepsuł! Poprosił mnie.

Ania: Zmęczył się sobą i nie ma siły dokazywać (Tadzio ma się świetnie i w rozgwiazdę wali z równym wigorem co kiedyś).

Jacek: Przecież ma stend’up (już był – jakby ktoś chciał się wybrać – ojjj… dawno nie miał…).

Ania: Wiem, udostępniłam. Nieoficjalnie czasami się wspieramy, co nie zmienia faktu, że kiedy uznam za stosowne, to Tadzia opierdolę.

Jacek: Ostatnio coś długo trzyma się jednej muzy (nie chodzi o muzykę 🙂 Ostatnio coś Tadzio mało publicznie bryka, a i nowej muzy nie widać… Tadziu – czy Ty widzisz, ile miejsca zajmuje Twoja osoba w tej rozmowie?!).

Ania: Bo żeby była następna, musi w jakimś zakresie współdziałać, a póki co Tadzia podchody spełzają na niczym. Wracając do grasujących po parkiecie w rozgwiazdę i wierzgających dziewoj: zwracać uwagę czy nie? A jeśli tak, to kto ma to robić? Gospodarz milongi? Pokrzywdzeni?

Jacek: Ja uważam, że zwracać uwagę należy, w różny sposób. Na milondze, po zaistniałym fakcie powinien to zrobić gospodarz albo dj. Jeśli ktoś mnie kopnie i nie przeprosi, to mam oczywiste prawo mu nawrzucać.

Jacek i Ania Seta – tanguera, która ma dobre serce i nikomu nie odmawia.

Tereska: A mnie się nigdy nie zdarzyło po czymś takim użyć moich decybeli?

Jacek: Nie, bo nas się większość boi (ha!ha! No mało dziwne jak dla mnie ). Jest jeszcze Facebook, na którym warto by było czasem napisać coś więcej, niż że zjadłem kanapkę na śniadanie i piję kolejną kawę. To jest rola nauczycieli i organizatorów milong.

Ania: Czemu Ty nie robisz swojej milongi, tylko dj-ujesz gościnnie?

Jacek: Nie chce mi się. Musiałbym robić playlisty tak często jak Jakub i wpadłbym w rutynę, byłyby monotonne. Jak w Una Emocion czasem robiłem milongę co tydzień, to za czwartym razem wydawało mi się, że playlista jest taka sama. Ona nie była, ale mnie się tak wydawało. To było męczące. Dla mnie to jest dyskomfort, jak układam playlistę i nie jestem z niej zadowolony.

Tereska: A tam! Wsadziłbyś Bacha między te i już!

Jacek: Raz wsadziłem Hansa Zimmera. Jest taki utwór z filmu pt. Sherlock Holmes. Parzyście taktowany da się zatańczyć w sposób tangowy, chociaż to oczywiście nie jest tango. To było w Złotej Milondze i grupa krakowiaków – w tym Misza, mój guru – zatańczyła to z dużą radością. Uważam, że w sposób tangowy nie da się zatańczyć tylko dwóch rzeczy: disco polo i muzyki pielgrzymkowej. Resztę się da.

Tereska: A klasyka jaka jest piękna!

Ania: Disco polo można trzasnąć milongą.

Jacek: Zapewniam Cię, nie da rady, próbowałem. A z milongi nie jestem zły. Do disco polo da się tylko podskakiwać. A! Jeszcze jedno chcę powiedzieć: jestem totalnym przeciwnikiem posypywania podłogi woskiem. Jestem orędownikiem nauki chodzenia w taki sposób, żeby się nie ślizgać. Jak ktoś się ślizga, to znaczy, ze nie umie chodzić. Posypywanie podłogi woskiem powoduje, że kobiety mają nadwerężone stawy: skokowe i kolanowe. Piękne figury, piękne pivoty, czyli to, co chcą wszyscy wykręcić, wychodzi tylko na śliskiej podłodze. W Argentynie większość milong jest na szlifowanych kamieniach. Jest ślisko jak piorun. Jak ktoś ma problem ze ślizganiem, niech zrobi coś z butami, a nie z podłogą. Są buty, które mają łączoną podeszwę: częściowo skórę, częściowo gumę. Można buty posypać woskiem, nie podłogę! Dlaczego ten, co się ślizga, psuje podłogę tym, co się nie ślizgają?! To jest tak jak z paleniem. Nie palę w pomieszczeniach dla niepalących. Na Chłodnej Prezes sypie wosk wiadrem, Jakub też potrafi podłogę zepsuć. Ja się nie ślizgam. Uwielbiam śliską podłogę (Chłodnej nie ma, prezes nie jest prezesem, a Jakub na szczęście parkietu już nie babrucha i parkiet w Złotej Milondze jest dla mnie najlepszy w Polsce).

Tereska: To ja powiem swoje: byliśmy u Prezesa i nam się dobrze tańczyło. Nagle stoję, bo mi się noga nie rusza. Tak tępo. Użyłam swoich decybeli i chciałam zwrotu pieniędzy. Nie oddał. Niehonorowo.

Ania: Rzadko chodzę na Chłodną.

Jacek: My rzadko chodzimy z powodu podłogi, a także dlatego, że tam Tereski nie proszą. To jest elitarna milonga (wyczuwam sarkazm heh), dla sztywnych. Nie ma tam frajdy i zabawy.

Ania: Co by nie mówić, Chłodna ma największą frekwencję ze wszystkich milong, chyba w całej Polsce. Przebijał ją jedynie InterContinental, który wynalazłam i bardzo lubiłam, ale to się odbywało raz w miesiącu i się skończyło (kto pamięta te czasy, ten wie: to była milonga full wypas, z prezentami dla gości, za 15 zł… Warszawska poszła w jej ślady, tyle że prezentów nie ma i cena sporo wyższa).

Tereska: A co tam było? Byliśmy tam?

Jacek: Byliśmy, ale mi się nie podobało. Może dlatego, że go budowałem… (śmiech). Jak budowałem galerie handlowe, to nie lubiłem do nich chodzić na zakupy.

Ania: Dlaczego warto tańczyć tango? Nauka jest trudna i żmudna. To nie salsa. Nie ma natychmiastowej przyjemności.

Jacek: Każdy chyba ma inaczej. Dla mnie przyjemne było już to, że chcę coś osiągnąć. Miałem niesamowitą ambicję, żeby nauczyć się tańczyć.

Ania: Kłóciliście się?

Jacek: Jak cholera!

Tereska: Kto? My?! W życiu! (znowu ten szelmowski uśmiech ). Co Ty mówisz takie rzeczy?! My się chcieliśmy pozabijać! Ale kłócić się?!

Jacek: To nie tylko my. Byliśmy na obozie w Rajgrodzie. Kurs prowadził Thierry le Cocq. Była z nami para z Gdańska. Oni i my tak się kłóciliśmy, tak drzwi trzaskały, że prawie trzeba je było wymieniać.

Tereska: Tak? A o co myśmy się tak kłócili?

Jacek: O wszystko.

Ania: Ale przetrwaliście. Po co Wam to tango?

Jacek: Dla nas teraz to jest duża część życia. Ma u nas szczególne miejsce, bo uratowało Teresce życie. Atak serca miała o 2.30 w nocy. Gdyby to było w domu, podczas snu, już by nie żyła. A że było to na milondze, ponad 100 osób, kilku lekarzy, ratownicy medyczni i wodni…

Tereska: I stewardessa, która jest ćwiczona w takich rzeczach.

Jacek: Czyli były osoby, które profesjonalnie uratowały Teresce życie. Dostała drugie, jak w grze komputerowej. Nigdy im tego nie zapomnę i będę wdzięczny dozgonnie!!! Tango jest dla Tereski jedną z form aktywności fizycznej.

Ania: Skoro poruszyłeś ten temat, to powiem Ci, że wiele osób z naszego środowiska Cię podziwia, że masz cierpliwość do… czasami niełatwych zachowań Tereski…

Tereska (z prawdziwym zaciekawieniem): A co ja takiego robię?

Ania: Potrafisz coś powiedzieć, aż fleki odpadają. A wygląda na to, ze Jacek się Tobą w pełni opiekuje, bo tak chce. Statystyki są takie…

Jacek: Znam je. 9 na 10 kobiet w sytuacji ciężkiej choroby partnera zostaje, 9 na 10 mężczyzn odchodzi.

Ania: No właśnie. Dlaczego Ty jesteś ten jeden?

Jacek (bez namysłu): Może ja nie jestem facetem? (to by mi raczej do głowy nie przyszło…)

Tereska: Ha! Ha! Ha! Widzisz? Wydało się!

Jacek: Zewnętrzne atrybuty wcale nie muszą iść w parze z psychiką. Może ja mam psychikę kobiety? Jestem bardzo opiekuńczy. Byłem taki w stosunku do mojej matki, do córki (Agnieszki, tanguery i dj-ki), jestem w stosunku do żony. Taki jestem. Teraz zostałem dziadkiem. Może to jest kwestia wychowania? Mojego wieku? Pewnej kultury i tradycji? Kiedy braliśmy ślub, składaliśmy przysięgę. A jej słowa brzmią między innymi: w zdrowiu i w chorobie aż do śmierci. Ja z tą przysięgą zgadzałem się wówczas i zgadzam się dzisiaj. Nie robię tego pod przymusem czy z powodu presji społecznej. Robię to z własnej nieprzymuszonej woli, wręcz sprawia mi to radość, że się mogę opiekować moją żoną.

Ania: Kto kogo znalazł? Ty Tereskę czy Tereska Ciebie?

Jacek: Uhuhu!!! Uałała… (oho! Będzie gorąco!) Poznaliśmy się na studiach. Ja ją wypatrzyłem…

Tereska: Ja go wypatrzyłam!

Jacek: …bo chodziła bez biustonosza w takiej niemal przezroczystej bluzce i miała piękne sterczące cycki. Wodziłem za nimi wzrokiem i tak mi ślina ciekła…

Tereska: …a ja za nim chodziłam…

Jacek: …a potem spotkaliśmy się w akademiku. Jak chciałem ją zaczepić, to mi powiedziała, że nie dla psa kiełbasa.

Tereska: Bo z jakąś babą siedział! Jaka ja byłam wściekła! Ja tu, rozumiesz, myślę, że jakieś bara-bara, a on z obcą babą! No wyobrażasz sobie?!

Ania: I co?

Obydwoje zgodnie: I poszliśmy do łóżka.

Jacek: A potem, ponieważ moi rodzice uważali, że małżeństwo z Tereską będzie mezaliansem, wyprowadziłem się z domu i mieszkałem w akademiku na waleta, choć jestem warszawiakiem. Takie były czasy, że nawet zalegalizowano waleta w akademiku. Walet legalny nie miał przyznanego miejsca, ale za nie płacił. Teraz pewnie nie wiedzą, co to jest.

Ania: Wiedzą. Mój syn waletuje u dziewczyny, ale chyba jako walet nielegalny (teraz syn ma swoje mieszkanie, dziewczyna waletuje u niego 🙂 ).

Jacek: To nie koniec. Moja babcia i moi rodzice chcieli za mnie wydać pewną Amerykankę. Jej babcia, znajoma mojej, dwa razy przywiozła ją do Polski. Oni zaprosili mnie do Stanów i u nich mieszkałem. Uświadomiłem tę dziewczynę, że się z nią nie ożenię. Po 4 miesiącach wróciłem. Wiedziałem, że chcę z Tereską spędzić resztę życia.

Ania: Pozwoliłaś mu jechać do innej baby i go nie zabiłaś?

Jacek: Zaraz! Byliśmy wolni, nie mieliśmy ślubu. A potem Tereska pojechała na rok do Australii. Już jako żona. Poza tym ja nie jechałem do innej! Powiedziałem, że dostałem zaproszenie i chcę jechać. Nie jadę tam się żenić!

Ania: Uwierzyłaś mu?

Tereska: (z dużym wahaniem) No, powiedzmy.

Jacek: Wtedy to była wielka szansa: wyrwać się z bloku wschodniego…

Tereska: …i kupić sobie dżinsy.

Jacek: I pracować, zarobić, kupić sobie trochę fajnych rzeczy. A że przy okazji była tam dziewczyna, wobec której rodziny miały pewne zapędy… Ja pojechałem, żeby skorzystać z zaproszenia, a nie żeby się żenić.

Tereska: Potem Jacusia z domu wyrzucili hehehe…

Jacek: Sam się wyrzuciłem!

Tereska: A potem byłam najlepszą synową.

Ania: Co poradzilibyście ludziom, którzy zapytaliby o receptę na przetrwanie w związku? Przecież wiadomo, że przeżywa się różne chwile, etapy, trudności.

Tereska: Trzeba mieć do siebie zaufanie, często się bzykać, nie robić wymówek bez powodu…

Ania: A jak jest powód to już można?

Jacek: Jest taka fundamentalna podstawa dobrego przeżycia, że trzeba się komunikować. Bez tego narastają problemy. Musi być tolerancja, ale nie całkowita. Zdrowy rozsądek, jak wszędzie.

Ania: Teresko, a Ty nie byłaś nigdy zazdrosna?

Jacek: Była jak cholera. Teraz nie jest w ogóle. Myślę, że dlatego, że jak miałem okazję odejść – i inni mówili, że by to zrobili – ja zostałem, więc uwierzyła, że ją kocham.

Tereska: Ale kiedy miałbyś odejść?

Jacek: Jak byłaś bardzo chora.

Tereska: Nawet bym tego nie zauważyła.

Jacek: To tym bardziej nie mogłem. Wracając do miłości: tango zezwala na intymny kontakt z inną kobietą niż żona, bez potrzeby ganienia go. Po dziesięciu latach tych różnych intymnych kontaktów stwierdzam, że moja żona jest moją właściwą partnerką: życiową i tangową. Na koniec apel do partnerek: nie dotańczajcie! Nie domyślajcie się i nie zgadujcie, tylko czekajcie i dajcie się poprowadzić! (Dopóki nie zabrałam się za próby prowadzenia, myślałam, że tylko początkujące tanguery dotańczają i wierzgają. otóż NIE! Te niby zaawansowane też to robią! Jedne z pobudek altruistycznych – chcą pomóc biednemu liderowi, a zapominają wsłuchać się w niego; inne – bo ponosi je ego: chcą pokazać, jakie to są świetne, teatralnie instruują – po prostu nie umieją się właściwie zachować – ale to też opiszę przy innej okazji)

Tereska: I niech się na facetach nie wieszają i nie kopią ich w kolana.

Ania: Dlaczego z jednymi kopię się kolanami, a z drugimi nie?

Jacek: Może być wiele powodów.

Tereska: Chodzenie na zgiętych nogach.

Jacek: Tak, jeśli partnerka chodzi na ugiętych nogach i odsuwa się plecami od partnera, będzie go kopać w kolana. Ale wtedy kopie się z każdym, a nie tylko z niektórymi. Może być złe wyprowadzenie kroku przez faceta, kiedy zaczyna od kolana. Nogę do kroku wyprowadza się z pachwiny i sunie się piętą po podłodze, z przeprostowanym kolanem. Ale tu już wchodzimy w uczenie.

Ania: Teresko, chcesz coś jeszcze powiedzieć?

Tereska: Ja już się nagadałam.

Ania: To na koniec powiedz, co tango może komuś dać?

Tereska: (patrząc mi w oczy, z łagodnym uśmiechem, ściszonym głosem) Nie wiem, co może dać Tobie. Mnie dało to, że mój mąż mnie jeszcze bardziej pokochał. I to jest najpiękniejsze zdanie tej rozmowy.

Jacek Mazurkiewicz – inżynier budownictwa lądowego, od lat jako project manager lub dyrektor projektów, pracuje w budownictwie kubaturowym, komercyjnym (budowa biurowców, hoteli, galerii handlowych). W czasie studiów pracował jako nauczyciel w technikum. Od siebie dodaje: „Tereska jest najpiękniejszą kobietą na świecie. I więcej nie trzeba pisać. Może tylko to, że 3,5 roku temu umarła, a dzięki ludziom dostała drugie życie. Grałem na akordeonie i pianinie. Ładnych parę lat. Sprawiało mi to przyjemność. Nigdy nie chciałem zostać wirtuozem instrumentu!!! Wciąż wiem że mogę jeszcze lepiej grać. Ale czy mi się chce???”.

Rozmawiała: Ania (Bestiaaa)