Amsterdam 08.2022: speed dating, flirting night, World Tango Congress

– Nigdy nie byłam na tangu w Amsterdamie, a i nietangowo tylko raz, dawno temu, przejazdem.
– Jedziemy?
– No pewnie!
Przeglądam program, a tam…
– Czytałeś, na co nas zapisałeś?
– Nie.

Amsterdam… Miasto sex, drugs and rock&roll…

Tango
Na jednej sali alternatywne, na głównej tradycja. Były też propozycje warsztatów z różnymi parami, ale to nas nie interesowało. Nie lubię łączyć nauki z dużym eventem, na którym się intensywnie tańczy. Kiedy się uczyć, to uczyć, a kiedy tańczyć, to tańczyć. W tym obydwoje byliśmy zgodni.

Pojechaliśmy na „World Tango Congress”
Biorąc pod uwagę znaczenie słowa „kongres” (zjazd krajowy lub międzynarodowy przedstawicieli nauki, polityki itp.; organizacja polityczna lub społeczna; najwyższy organ kolegialny w niektórych organizacjach politycznych lub społecznych; parlament Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i niektórych państw Ameryki Łacińskiej; doroczny zjazd Świadków Jehowy), nie zdziwiłam się, że koleżanka filolożka postawiła oczy w słupek. Program kongresu zakładał atrakcje dodatkowe, które odkryłam, wczytując się w program.

Otóż imprezę miał rozpocząć czwartkowy tangowy… speed daiting.
Formuła klasyczna: panie siedzą przy stolikach, panowie dosiadają się i mają 3 minuty na pogawędkę. A potem zmiana, panie zostają, panowie idą do następnego stolika.

Kolejną atrakcją był „Flirting night”, zaplanowany na sobotnią noc (w innej sali, nie kolidując z tańczącymi tradycyjnie i alternatywnie). Reguły takie: wybierasz jedną z trzech bransoletek: zielona – single, pomarańczowa – so so/it’s complikated, czerwona – taken (czyli zajęty/a). Ale o atrakcjach dodatkowych za chwilę.

Milongi wieczorne

Czwartkowa odbywała się w mniejszej sali. Ludzie trochę narzekali na upał, ale w końcu lato było, a dla mnie nie ma nic gorszego od wyziębionej klimatyzacją sali. Jak na tę powierzchnię, była optymalna ilość osób. Zatańczyłam kilka sympatycznych tand i dwie z partnerami, którzy na moje szczęście więcej się do mnie nie garnęli (nie dawałam się wyginać i nie dawałam sobą robić szarpanych gancz).

W piątek i sobotę obie sale były wypełnione. Amatorów tradycji było więcej, chociaż my w piątek rozpoczęliśmy walcem w sali alternatywnej i był to jedyny utwór, który tam zatańczyliśmy. Ludzi było dużo, na szczęście nie mieliśmy problemu z namierzeniem wolnych krzeseł. Ja lubię mieć swoje miejsce, na którym zostawiam torebkę czy szal. Nie ma problemu, jeśli ktoś chce przysiąść na chwilę i tak też się działo. Miałam nadzieję, że podczas ostatniej godziny zostaną lepsi tancerze. Niestety parkiet pustoszał wcześniej, także z nich.

Milongi popołudniowe

Były dwie: w sobotę i niedzielę. Obie, z powodu trwających wcześniej zajęć, rozpoczęły się z półgodzinnym opóźnieniem. To niestety jest słabe u organizatorów: nie biorą pod uwagę, że w niedzielę dużo ludzi jednak wyjeżdża i fajnie by było, gdyby mogli potańczyć od południa do wczesnego wieczora. I NIE na jakichś flashmobach, tylko normalnie, wygodnie, bez udziwnień, których ja nie lubię. Jestem nudna i lubię tradycję w sali z parkietem, o! Tu w niedzielę zaczęło się o 15.30., a o 16.30. musieliśmy wychodzić.
Lubię milongi dzienne w naturalnym świetle i tak też było tutaj.

Balans

Ponieważ nie było jako takiej rejestracji, tylko kupowało się bilety, spodziewałam się proporcji 7: 1 (zgadnij, na czyją niekorzyść heh). Aż tak na szczęście nie było, chociaż kobiet było więcej. Śmiałam się, że ponieważ panie w tangu bywają bardzo ekspansywne, na flirtingu tabuny chętnych kobiet będą wyrywać sobie biednych, niekoniecznie chętnych mężczyzn…

Obiekt i muzyka

Event odbywał się w szkole tańca, więc podłoga była ok. Niestety toalety nie były dostosowane do dużej ilości uczestników. W damskiej i tak było lepiej (trzy stanowiska, dwie umywalki). Męska miała dwie kabiny i umywalkę w korytarzu czy czymś takim…A wiadomo, że niektórzy mężczyźni poważne sprawy lubią załatwiać niezależnie od czasu i miejsca, także pomiędzy tandami, więc komfort słaby.

Muzycznie było różnie, ale gusta też są różne. Parkiet podczas każdej tandy był pełen. Dla mnie nie było żadnej tandy, która ścisnęłaby moje serce wzruszem lub nostalgią. Jedna, która mi się bardzo podobała, nie przypadła do gustu mojemu partnerowi, więc tangazmu nie było.

I tu dygresja – jakże ważna!

Po tym doświadczeniu olśniło mnie, dlaczego kobiecy desant na liderów nie ma sensu! Więcej napiszę przy innej okazji, jednak tu muszę o tym wspomnieć. Otóż jeśli partner jest na pewnym poziomie i partnerka też oraz NIE jest im wszystko jedno, z kim i do czego tańczą, to jeśli Tobie, osobo podążająca, podoba się muzyka, ale nie trafisz w gust lidera, obydwoje będziecie mieć kiepską tandę. Okazuje się, że można się ze sobą całkiem dobrze znać, także tangowo, a jednak mimo wielu ulubionych wspólnych utworów mieć takie, w których gustem jedno z drugim się rozjeżdża.

Poziom

Jeśli chodzi o poziom taneczny, to naliczyłam sześciu tangueros, z którymi bym chciała, niestety byli poza moim towarzysko-tangowym zasięgiem (trzech okazało się nauczycielami). Miałam przyjemne tandy, ale nic spektakularnego się nie wydarzyło. Ważne! Dje, którzy w danej chwili nie grali, bawili się, tańcząc z różnymi paniami. Ze mną też i te tandy były dobre.
Najbardziej zaskoczył mnie Norweg, który powiedział, że tańczy od trzech lat. I robił to bardzo miło. Po prostu pewnie tańczył to, co miał już wdrukowane w ciało, nie cudaczył i nie silił się na pierdylion figur. I był jednym z młodszych tancerzy. Ogólny poziom wiekowy był bardziej zaawansowany niż taneczny. Uczestnicy nie trzymali rondy.
Wiadomo, że o tym, czy uważa się imprezę za udaną, świadczy subiektywne poczucie dobrej zabawy. Każdy event współtworzą także uczestnicy. Dla mnie to, co działo się poza tangiem, było zdecydowanie atrakcyjniejsze. Tango było na drugim planie, co zdarzyło się po raz pierwszy w czasie tangowego wyjazdu. 

Pokazy

Były właściwie trzy. Jeden odbył się w sali alternatywnej. Zajrzeliśmy na chwilę, i widząc szarpaninę, wycofaliśmy się z bólem w duszy i ciele. Na sali głównej wystąpiła para, która pokazała tangowy free style (Carolina Giannini i Mauro Caiazza z Argentyny). Wiele elementów było całkiem niezłych. A druga para…

Agostina Tarchini i Sebastian Jimenez. Szczerze mówiąc, nie przykładałam wagi do nazwisk, nie wiedziałam, kto wystąpi. A tu niespodzianka… Ona mnie zahipnotyzowała, od pierwszej do ostatniej sekundy skupiła całkowicie moją uwagę. Rozmawiałam z R., że właściwie nie wiem, jak tańczył jej partner, bo patrzyłam tylko na nią. R. powiedział, że dobry jest, bo tylko doświadczony tancerz jest w stanie udźwignąć energię i kunszt takiej tancerki. I że wyglądali jak kobieta z mężczyzną, a nie syn z matką (nie chodzi o wiek, tylko o energię, która w różnych parach bywa rozbieżna). W Warszawie dopiero dowiedziałam się, że Sebastian tańczył z Marią Ines Bogado (no tak!) i że niektórzy uważają go za jednego z TOP10.
Jak dla mnie, Agostina jest zjawiskowa, energetyczna, magnetyczna. W 2017 roku zwyciężyła w mundialu w kategorii
escenario (z innym partnerem. Obejrzałam. Pokaz w Amsterdamie o niebo lepszy, czyli rozwinęła się, nie spoczęła na laurach). Kiedy tańczyli na milondze, zwróciłam uwagę, że są świetni.

Foto: ze strony Agostiny.

I tu taka moja refleksja: jeśli para mówi, że na pokazie pokazują swój taniec, jaki tańczą na milongach, to ja sobie myślę: po co płacić za milongę z pokazem, kiedy można za darmo obejrzeć to samo… Zarówno Agostina z Sebastianem, jak i ich poprzednicy, na milondze tańczyli jak na milondze, a na pokazie zrobili show.

Agostinę widziałam gdzieś tam na YouTube, ale dopiero oglądanie pokazu na żywo daje odczucia: energii, spójności, gracji i klasy. Zdecydowanie wskoczyła na podium moich ulubionych tancerek.

Atrakcje dodatkowe: co z tym datingiem i flirtingiem?

Jak napisali organizatorzy: speed dating jest okazją do poznania kogoś, z kim można umawiać się na milongi, pójść na warsztaty, spędzić cały weekend, a może coś więcej…
Jedna z Czytelniczek powiedziała, że absolutnie mamy iść i że czeka na relację z obu stron: damskiej i męskiej. Nie ma, że się nie chce! Misja zobowiązuje!
Kiedy okazało się, że to dodatkowo kosztuje 20 euro od osoby, a Czytelniczka nie wyraziła chęci zainwestowania w zaspokojenie swojej ciekawości, postanowiłam odpuścić, bo za cztery dychy euraczy mieliśmy wstęp do obiektu, który chcieliśmy odwiedzić.

Speed dating

Był przewidziany na czwartek i piątek po południu w mniejszej sali. Nie wiem, jak w czwartek, ale w piątek podczas popołudniówki nie zauważyłam jakiegoś specjalnego ruchu. Inna sprawa, że skoro nie brałam udziału, nie zwróciłam uwagi, czy coś się dzieje. Zatem: nie wiem, czy byli chętni.

Flirting ekscytował mnie ze dwa miesiące 

To było absolutnie jasne, że flirting must have. Tylko jaką bransoletkę wybrać? Czerwona: taken. Odpada, bo jakżeś zajęta/y, a idziesz, to albo a) ściemniasz, b) szukasz kogoś do zbiorowej uciechy, c) poszłaś/edłeś kogoś pilnować, żeby potem rozliczyć hihi. Ja nie lubię tłoku, cudzy mężczyźni mnie nie interesują, a skoro chcę iść flirtować, to przecież nie jako zajęta.
Pomarańczowa wydała mi się najbezpieczniejsza, bo to taki sygnał: może bym chciała, ale nie szarżuj, nie jestem taka szybka. Z drugiej strony:
it’s complikated to jasny sygnał, że cosik z tobą nie tak i chyba uprawiasz jakąś emocjonalną patologię (może sam/a ze sobą), skoro nie wiesz, co się u ciebie w życiu dzieje, kochasz czy nie, jesteś z kimś czy nie, chcesz być czy nie… Albo chcesz wkurzyć partnerkę/ra i zagrać w grę: zobaczymy, kto jest bardziej zazdrosny. Patologii nie uprawiam, w gierki nie gram (mówiłam, że jestem nudna), więc nie chciałam takiego sygnału wysyłać.
Zielona:
single. To jednoznaczny sygnał. Może za jednoznaczny? Może jest przyjęte, że skoro jestem single i idę na flirting, to można ze mną tak bardziej bezpośrednio? Organizator zaznaczył, że podczas flirting night zasady nie obowiązują… Ale żeby być uważnym, bo nie każdy jest gotowy na romans, tylko po prostu może lubić taką atmosferę. Jednak jeśli ktoś zakłada zieloną bransoletkę, to raczej daje jasny sygnał: „Chodź do mnie!”. Powinna być jeszcze opcja bransoletki: „Jestem tu z ciekawości”, ale nie było. No i co tu robić? Którą wybrać?

Organizatorzy sami rozwiązali mój dylemat

W informacji podali, że flirting jest wliczony w cenę, a tu na wejściu niespodzianka: płatne 10 euro. O nie! Są pewne zasady, których nie zmienia się w trakcie.

Przechodząc obok sali, w której miało się flirtować, zarejestrowałam, że jest… pusta. Dziewczyny doniosły, że jakieś dwie pary tam się kręciły. Dwie pary! I tak dobrze, że chociaż balans był zachowany…

Wniosek mam taki: tangueros sami decydują, kiedy flirtowanie ich interesuje. Panie potrafią dawać bardzo jednoznaczne sygnały (przez obserwację wzbogaciłam swój arsenał o kolejny element. Oj, miałabym co stosować, gdybym miała taki zwyczaj heh), panowie zresztą też i do tego osobny płatny pokój nie jest im potrzebny.

A poważnie: uważam, że sam pomysł tangorandek i flirtowania nie jest zły, zwłaszcza jeśli impreza byłaby reklamowana jako kongres dla singli. Wtedy ci, którzy chcieliby znaleźć kogoś z nadzieją na coś więcej, mogliby się rozczarować amatorami jednowyjazdowych przygód, a może wcale nie i byłaby to szansa do odnalezienia się. W Polsce mamy imprezę z kolorami bransoletek i deklaracją gotowości do przeżycia przygody, ale jest trochę tajna, a co tajne, niech poufne pozostanie.

Poza tangiem

Ten czas był piękny. Na pewno zostanie ze mną na zawsze. Amsterdam jest uroczy! Nasz hotel był położony kilkanaście minut spacerem obok parku od miejsca imprezy, przy tramwaju, który wiózł nas tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Hotel przywitał nas możliwością wcześniejszego zakwaterowania za dodatkową opłatą, z której skorzystaliśmy, bo ja byłam w podróży od świtu, R. od poprzedniego wieczora.

Po ogarnięciu się ruszyliśmy do Rijksmuseum. Z obiektów muzealnych zdecydowaliśmy się właśnie na ten (potem doszły jeszcze dwa, ale o tym dalej), ponieważ chcieliśmy obejrzeć dzieła Rembranta i Vermeera. Zgodnie uznaliśmy, że nie są to nasi ulubieni malarze, znaleźliśmy wiele atrakcyjniejszych dla nas obrazów innych, mniej znanych twórców.

Dodatkowo obejrzeliśmy inne eksponaty, jak meble, domki dla lalek, porcelanę czy kominek.

Nie zdecydowaliśmy się na muzeum Van Gogha, bo kilka wystaw zaliczyłam i oboje uznaliśmy, że autoportret w Rijks nam wystarczy.

Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie statku, który miał nas zabrać w uroczy rejs kanałami. Zdecydowaliśmy się na wersję ekskluzywną: z winem i degustacją serów.

Na wodzie odbywały się imprezki różnego typu 🙂

Głowa mi latała naokoło, bo nabrzeżne kamieniczki oraz cała masa różnego rodzaju statków i łódek robiły wrażenie. Manewrowanie w przepływaniu pod mostami i mostkami to duża sztuka, no ale oni mają w tym wprawę.

Podczas rejsu Rico opowiadał o historii Holendrów. Na przykład że dorobili się na grabieży i jeśli komuś pomachamy, a ten ktoś odmacha, to z pewnością to nie będzie Holender. 

 Jest taki magiczny mostek, że jak się pod nim przepływa, to … Niech to zostanie naszą słodką tajemnicą 🙂 Foto przedstawia inny mostek, bo pod tamtym byłam zajęta i nie zrobiłam zdjęcia.

W piątek wybraliśmy się na wieżę widokową A’DAM Lookout. Popłynęliśmy tam promem. Rejs krótki, ale dla mnie fajny, bo promem nie płynęłam nigdy.

Na taras widokowy zawiozła nas winda z efektami świetlnymi (R. nie lubił, ja tak). Niestety filmik nie oddaje pełnego wrażenia.

A wcześniej, na wejściu, w ramach biletu wstępu zrobili nam zdjęcia na belce.

I teraz najważniejszy dla mnie punkt pobytu w Amsterdamie.

Na wysokości stu metrów, na krawędzi dachu, zamontowano huśtawkę, która wychyla się poza poziom dachu. Nie ma podłogi, nogi dyndają nad wodami rzeki. Niesamowite przeżycie, zwłaszcza kiedy ma się lęk wysokości. Więcej pisałam o tym w mojej grupie poświęconej emocjom i pracy naszych mózgów oraz temu, co z nami te mózgi wyprawiają (Anna Kossak Integracja Wewnętrzna). W skrócie: poczułam, jak nieprawdopodobny lęk mnie paraliżuje i spycha w otchłań, po czym kiedy doszedł do maximum – odpuścił. Zniknął jak wystrzelony z procy, czyli z huśtawki wraz z huśtnięciem nad odchłanią. I nastała błogość. Nie zapomnę tego doświadczenia do końca życia. Może jeszcze tam wrócę…

Dla ludzi o mocnych nerwach: filmik z huśtawki    
Można się posikać, oglądając. Gdyby nagrywali z fonią, byłby niezły ubaw, bo byłam trochę głośna. AAAaaaa!!! 
Taras widokowy zaopatrzony był w restaurację i WC męskie z pisuarami, z których w czasie korzystania podziwiali widok na panoramę Amsterdamu.

R. na moją prośbę udokumentował to zjawisko. 
Myślałam, że panowie sobie stoją, sikają i patrzą, a okazało się, że z restauracji można patrzeć na sikających panów…

Nie będę Was epatować zdjęciem panów strzepujących siusiaki. W zamian publikuję zdjęcie: dosiadłam konia na dachu! A koni żywych się boję, są za duże. Ale! Jak powiedział R.: wtargać konia na dach, żeby zrobić sobie na nim zdjęcie – ktoś miał pomysł 🙂

Odwiedziliśmy Muzeum Diamentów. Nie przygotowywałam się wcześniej do tej wizyty, ale byłam pewna, że zobaczę diamenty. Tymczasem nie czułam tam energii bogactwa i luksusu.

Po wizycie doczytałam, że to były repliki, zarówno najbardziej znanych kamieni, jak i królewskich koron. Ale rakieta tenisowa, katana i czaszka w szklanej sali mnie zachwyciły 🙂

W niedzielne południe, podczas spaceru po dzielnicy czerwonych latarni (większość gablot była pusta, ale były też już pracujące), natknęliśmy się na Muzeum Seksu. Pewnie niejedyne (niedaleko znaleźliśmy Muzeum Pornografii, ale już nie weszliśmy). Niektóre eksponaty rozbawiły mnie prawie do łez 🙂 Kto chce zobaczyć, niech się zgłasza. Kiedy zmontuję materiał, przyślę tajny link 🙂

Podoba mi się ta rzeźba. Kochanie się jest piękne, tylko ludzie nie umieją się kochać i hodują demony.

Odwiedziliśmy kilka knajpek, w tym rewelacyjny Sea Food Bar. Za przyzwoite pieniądze objedliśmy się po kokardy. W ogóle Amsterdam okazał się nie aż tak zabójczo drogi, jak myślałam. Chciałabym tam wrócić. Kto zna fajny maraton lub encuentro, najlepiej wiosenną lub wczesnojesienną porą?

Rowery

Są wszędzie. Poprzypinane, porzucane, stare i nowe. Piętrowy parking przed dworcem centralnym pęka w szwach – ciekawe, jak tu odnaleźć swój… Rowerzyści mają pierwszeństwo i nie lękają się z niego korzystać. Pędzą jak szaleni, ze wszystkich stron i we wszystkie strony 

Filmik jest z pierwszych godzin naszego pobytu. Później okazało się, że jeżdżą o wiele szaleniej.
Trzeba nieźle uważać. Ale żadnej kraksy nie widzieliśmy. Długość ścieżek rowerowych to 35000 km. Ktoś policzył (nie wiem, jak), że rowerów jest 880000 przy liczbie mieszkańców 800000. Mnie urzekły udekorowane rowery stojące w różnych punktach miasta. Ciekawe, ile ich jest?

Lotniska

Polskie, jakie są, każdy wie: czepialskie. Robią cyrk (z kosmetykami i wodą), którego nie rozumiem. Chyba po to, żeby ludzie przepłacali na lotnisku. A może potem dzielą łupy pomiędzy siebie? Pisałam kiedyś o Izraelu: półtoralitrowe butle wody mineralnej nie były problemem. W Amsterdamie też nikt nie grzebał mi w walizce, nie kazał niczego wyjmować. Moja torebka wzbudziła zainteresowanie (miałam w niej m.in. sałatkę z sosem), ale pan zajrzał i oddał.
Okęcie się rozbudowało i też już trochę można po nim pochodzić. Amsterdamski Schiphol to moloch. Przylatywaliśmy o podobnej porze, ale z dwóch różnych krajów. Szukałam tablic z informacją o lądowaniach, lecz nie widziałam (podobno były). Droga do wyjścia była dobrze oznakowana, ale w pewnym momencie wchodziło się do hali pełnej walizek i różnych bagaży, tak jakby ich właściciele ich nie odebrali. Ciekawe zjawisko. Za to w drodze powrotnej nie widzieliśmy oznakowań prowadzących do gate’ów. Na dodatek podali mi złą informację i się okazało, że kiedy po 20 minutowym marszu dotarłam do wyjścia, to nie to wyjście i musiałam maszerować kolejne 20 minut do innego sektora. Z boku stały takie małe śmieszne pojazdki. Chciałam wsiąść i pojechać, ale były na kluczyki, a te pewnie kisiła w kieszeniach obsługa.

Amsterdam to w ogóle miasto zabawnych pojazdków różnej maści. Od samochodzików wyglądających na zabawkowe (car sharing) po śmiesznoty z np. napojami.

To był mój pierwszy zagraniczny tangowy wyjazd od czasów covida

I cieszę się, że poza tangiem miałam przestrzeń na inne przyjemności. Bez pośpiechu, bez napinki, zgodnie z tradycyjną starą holenderską filozofią życia: lekker (życie proste i przyjemne, w poczuciu odpowiedzialności wobec otoczenia). Czekam na kolejny wyjazd…


******************************************************************

Jeżeli lubisz mnie czytać, będzie mi miło, jeśli zechcesz wesprzeć mnie w utrzymaniu serwera, na którym umieszczam moje wpisy. Możesz to zrobić poprzez postawienie mi wirtualnej kawy. Dziękuję 🙂

 

Beskid Tango Marathon 2022

Kolejny Beskid za nami.

Odbył się w Ustroniu, w Miejskim Domu Kultury Prażakówka. Lubimy, ale nie oszukujmy się: wzdychamy do czasów, kiedy wszyscy (no, prawie) mieszkaliśmy w jednym maratonowym hotelu i w nocy z soboty na niedzielę dokazywaliśmy na pijama party…


Może wrócimy do normalności, ale póki co warto sobie radzić w takich warunkach, jakie mamy.

Organizatorzy.

Bielskie środowisko tanga znane jest z gościnności i dobrego poziomu tanga. Ale co tu się dziwić, że umieją, skoro zapraszają świetnych nauczycieli i korzystają zarówno z lekcji grupowych, jak i privów. Nie jest tajemnicą, że lubię jeździć na ich imprezy. Ania Pietruszewska znana jest z otwartości serca, życzliwości i serdeczności. Lechosław Hojnacki to najbardziej elegancki tanguero, który swoją kulturą osobistą i sympatią do uczestników sprawia, że dobrze się czujemy i bawimy. Wolontariusze są także super. W ogóle to ważne, by organizatorzy byli pełni dobrej energii, brali udział w tym, co organizują, zamiast chodzić z kijem w…kręgosłupie.

Tangowy klub sportowy.

Wszystko się działo zgodnie z literą prawa: taneczne kluby sportowe mogły funkcjonować. A maraton to w końcu nie jakaś tam popierdółka, tylko sport, do tego często ekstremalny. Na wyjazdy piszą się sportowcy zaprawieni w tangowym boju i nie ma, że boli. Sport to sport.

Pre party.

Kiedy tylko mogę, przyjeżdżam już w czwartek. Tym razem też tak było. W ramach przedmaratonowej rozgrzewki ten czas napełnili swoją energią ludzie, którzy przyjechali na ten jeden wieczór. Muzyka niosła, roztańczyliśmy się, by czerpać z maratonu pełnymi garściami.

Balans idealny.

Jak pisałam przy innej okazji: balans NIE gwarantuje, że wszyscy będą tańczyć – z różnych względów. Ale ważne, żeby był, także z powodów, powiedzmy, estetycznych: nietańczące panie siedzą, nietańczący panowie spacerują (najczęściej poza salą), więc jeśli jest znacząca przewaga kobiet, ma się wrażenie babińca (często złudne). Tu go nie było. Połowa uczestników była zza granicy (zwłaszcza Włosi obrodzili, bo u nich tangowa posucha). Wielu osób spotykanych co roku tym razem nie było. Ilość uczestników sportowych zmagań była adekwatna do areny, czyli sala wypełniona, ale nie pękała w szwach.

Muzyka.

Organizatorzy zadbali o różnorodność dj-ów. Warto pamiętać, że przez pandemię ceny niestety wzrosły (dlatego nie było hotelu), także tangowych usług. Ma to wpływ na cenę imprezy. Tych w Polsce trochę się dzieje. Patrzę na proponowany skład maestros i dj-ów. Może za długo w tym tangu jestem, może by je rzucić..? Bo czasem za dużo widzę. I wersje oszczędnościowe też. Niestety, prawda jest taka, że nie każdy, kto się bierze za djowanie, umie to robić. A ten, kto umie, za miskę ryżu nie zagra.

Bardzo fajną opcją była milonga śniadaniowa, która zaczynała się w południe. To dobra godzina, jeśli noclegi są poza obiektem. Ania Pietruszewska jest znana ze swoich śniadaniowych setów, więc sala była zapełniona.

Popołudnia także cieszyły się powodzeniem, a na treningach głównych byli prawie wszyscy. Prawie, bo jak to na takich imprezach: czasem kwestie towarzysko-regeneracyjne biorą górę i trudno dotrzeć. Mnie trudno przed godziną 17.00., wolę późniejsze treningi. Chyba że śniadaniówka jest tam, gdzie śniadanie – wtedy mi się zdarza tańcnąć w stroju, powiedzmy, nietangowym… Foty nie będzie 🙂

Mokate.

Fota niewyraźna. Zrobiłam swoją, ale gdzieś mi w telefonie przepadła (zdjęcia na imprezach to osobny temat).
Do brzegu: w ciągu całego maratonu częstowano nas trzema rodzajami pysznej (naprawdę!) kawy, robionej na różne sposoby (ekspres dawał radę). Serwował ją młody chłopak, który umiał o każdym rodzaju ciekawie opowiedzieć (fota z nim mi przepadła).
Mokate kojarzyło mi się z jakimiś produktami kawopodobnymi. Zmieniłam zdanie. Różne rodzaje herbat dopełniły całości, kubki smakowe były „kontentne”. Dla piwoszy była dodatkowa gratka: piwo z miejscowego browaru. Ja pijam zwykle na plaży i czasem do obiadu, ale służby operacyjne doniosły, że jakość smakowa była pierwsza klasa.

Reszta.

Jak to na takich imprezach, były obecne i ubrania tangowe, i buty. Nie było koncertów i innych tańców (na szczęście. Nie jestem zwolenniczką przeszkadzaczy na maratonach. Co innego festiwale. Ale o tym napiszę osobno, a także o robieniu imprezy na imprezie, czyli o zamkniętym kręgu „wtajemniczonych”). Były oświadczyny. Przyjęte. I osobista opowieść „pana młodego in spe”.

Co dalej?

Grono bywalców Beskidu się poszerzyło. Lato także należy do Pietruszki!
2-9.07. odbędzie się kolejne Tango pod Żaglami (Anna mnie namawia… Myślisz, że mam jechać i robić za syrenkę..?), a 26-28.08. będzie Open Air Tango Festival, mam nadzieję, że ze spektaklem w amfiteatrze, jak w ubiegłe lato…

Poznański Tango Weekend – wrzesień 2021

Uprzejmie informuję, że to jest mój osobisty blog, moje osobiste opinie i przyjmuję do wiadomości, że każdy może mieć swoje. I swojego bloga też!

Foto: Krzysztof Rwicz

Kolejna impreza przemknęła niczym sen… Poznań Tango Weekend nie był pierwszym weekendowym wydarzeniem w tym mieście, ale był inny niż poprzednie, w których brałam udział (dawno temu). Kolejny będzie w styczniu 2022. Tym organizatorom chyba podłączyli baterie króliczkowe. Dziś zaczęli Barocco w Zamku na Skale. Szykują też festiwal!

„Ach, co to był za weekend!”.

Sala Biała, hotel Bazar. Fot. Maciej Borowiec.

Drugi Poznański Tango Weekend, który łączy! Dzięki współpracy trzech szkół tanga: Oscar Dance (Grzegorz Kałmuczak), Tango La Vida (Iwona Piwońska) i Casa Buena (Agata Czartoryska i Michał Kaczmarek) raz w roku tworzymy otwarty, pełen dobrej energii i pasji event w stolicy Wielkopolski – napisał Michał Kaczmarek, główny organizator.

Marzyli o tangu w Sali Białej od lat.

Sala Biała. Foto: Tango Te Amo.

Pogoda dopisała, nastroje też. Jakieś tam małe dramy były, ale zauważalne tylko dla niezwykle bystrych obserwatorów (ktoś kogoś rzucił… Komuś z kimś nie wyszło… ale pocieszył się kimś innym… Ktoś miał nadzieję… A ktoś niczego poza tangiem nie szukał i mimo wszystko znalazł, ktoś nie… Tango ma wiele warstw, dla wielu niedostrzegalnych). Generalnie atmosfera była wesoła i przyjacielska.

Super było!

Zwłaszcza w klubie „Buenos Aires”.

Foto: Tango Te Amo

Oczarowało mnie to miejsce! Warszawa się chowa ze swoim klimatem. Do wyboru w tygodniu jest pięć miejsc, ale albo gospodarz nie bardzo dba o obcy lud, albo fajne miejsce z potencjałem jest gaszone złą energetyką, albo nie wiem, co. Nie gra i tyle. Dlatego wolę wyjeżdżać.
Chyba że… UNO! Wracaj!!! Gdziekolwiek. Podobno dwa nowe miejsca na warszawskiej mapie się szykują, ale nie wiem, czy będę miała po drodze.

A w tym poznańskim klubie…

Foto: Tango Te Amo

Czyli w „Buenos Aires”, stworzonym przez tangueros dla tangueros, naprawdę jest klimat tanga argentyńskiego z Buenos Aires: social, bez napinki, integracja, empanadas, napoje (woda za darmo i bez ograniczeń), biesiadny stół. Tu się odbywały popołudniówki i afterki. Tu się działo. Tangowo i towarzysko.

Socjal.

Jeden z tangowych kolegów poruszył temat niby tangowych egocentryków: że są głośni, że swoim zachowaniem zakłócają przebieg imprezy. A ja myślę, że każdy event ma swoją specyfikę. I ten weekend doskonale to pokazał: w piątek tańczenie i trochę gadania, w sobotni wieczór „bątą” w Sali Białej, na popołudniówkach luzik, a na afterkach klubowo-tangowy misz-masz. Jeśli odgłosy socjala zakłócają tańczącym odbiór muzyki, to znaczy, że sala jest przeładowana ludźmi i nagłośnienie nie daje rady. A jeśli poza parkietem jest głośno, ale na parkiecie słychać muzykę, to znaczy, że jest ok.

Nad ranem. Najwytrwalsi. Foto: Tango Te Amo.

Ludzie z różnych miast, a nawet krajów, kiedy raz na jakiś czas się spotkają, bywa, że chcą pobiesiadować. Kiedy jest wesoło, to rozlega się śmiech. Argentyńczycy stawiają właśnie na ten socjal: siedzą w lubianym towarzystwie, jedzą, piją, śmieją się i rozmawiają, a tańczą przy okazji. Kto lubi trumienną atmosferę, niech przyjedzie do Warszawy. Podpowiem, gdzie iść.

Wniosek.

Jedna z moich tangowych córek (właściwie nie uczestnicząca w biesiadowaniu) powiedziała mi, że dopiero po tym weekendzie zrozumiała, dlaczego tak lubię wyjazdy i dlaczego na warszawskich milongach bywam rzadko. Bo to jest tak: kiedy wyjeżdżasz, nie jesteś w domu i z prozą życia, tylko poza nią. Cokolwiek TAM (czyli w prozie) się dzieje, to jesteś gdzie indziej. Ciałem i emocjami. I parkiet oraz objęcia inaczej smakują.

Muza.

M&Ms na afterce po sobotniej głównej zawładnęły parkietem i naszymi sercami. Zagrali rewelacyjnie. A kto się kryje pod tą ksywką? A poznaniaki: Magda i Maciej Szymańscy. Ideą tego poznańskiego tango weekendu jest, że mają grać miejscowi didżeje. Pomysł fajny, jednak szkoda, że nie zagrał Zorro alias El Monje. A może następnym razem właśnie M&Ms?

Milonga główna.

Hotel Bazar. Fota z internetów zapewne, ja pożyczyłam od Iwony Piwońskiej.

Sala historyczna, wolnościowa i niepodległościwa. Wszyscy powinni wiedzieć, że jedynym wygranym powstaniem w naszej historii było Powstanie Wielkopolskie.
Cały gmach hotelu Bazar jest neorenesansową perełką: w XIX wieku wzniesiono go z inicjatywy Karola Marcinkowskiego. „Ważnym wydarzeniem w historii hotelu Bazar była wizyta Ignacego Jana Paderewskiego 26 grudnia 1918r. Z okna apartamentu na pierwszym piętrze (bezpośrednio nad portalem głównym) wygłosił przemówienie do mieszkańców Poznania zgromadzonych na obecnym placu Wolności. To rozbudziło nastroje patriotyczne i przyczyniło się do wybuchu powstania wielkopolskiego (1918-1919)” – kto jest głodny historii, przeczyta TU.

Sala robiła wrażenie. Wszyscy zachowywali się nobliwie, jak na okoliczności przystało. Fotografowie chcieli mieć fajne ujęcia. Ale nie ze środka parkietu! Fotografem nie jestem (chociaż mam oko do ujęć), ale wiem: tangowy fotograf szuka kadrów bez przeszkadzania tancerzom i nie używa lampy błyskowej. Polecam.

Łazienka była wygodna i duża, jak to w eleganckim hotelu.

Milonga piątkowa.

Lokalizacja: na końcu poznańskiego świata. Ludzi dużo, chociaż trafić niełatwo. Dzięki uczestnikom ten wieczór był dla nas udany. Jednak uznałyśmy z „moją dziewczyną”, że jeśli kolejna poznańska impreza będzie zaczynała się w tym miejscu, to my zaczniemy od soboty.

Fot: Maciej Borowiec.

Na szczęście spontanicznie ogłoszono afterkę, na którą z radością pojechałyśmy.

„Buenos Aires” rządzi!

Powtarzam się, ale uwielbiam: popołudnia i afterki, klimat miejsca, muzyka…
Klub został stworzony dużym nakładem energii i finansów Michała Kaczmarka i Agaty Czartoryskiej, wspiera ich dzielnie Ania Kosela. I to jest takie miejsce, które ja bym chciała mieć w Warszawie… Cała ekipa warszawska jest zachwycona. Jesteśmy gotowi jechać tam na milongę!

W BA nie było czasu na foty. Milonga piątkowa. Foto: Dorota Pisula.

Pokaz.

W Sali Białej hotelu Bazar: Beata Maia Gellert & Łukasz Wiśniewski. Znam ich od początku mojego tanga. Maia to moja pierwsza nauczycielka techniki. Darzę ich sympatią i mogę polecić jako nauczycieli (dodatkowo Maia prowadzi na platformie tzw. Ciałorusz i jogę twarzy). Ale nie dlatego chwalę pokaz.

Zatańczyli rewelacyjnie.

Na jakiej podstawie oceniam? Na takiej, że wiem, na co patrzeć.

Oj… Jak ja tu patrzę… Jak patrzę… 🙂 Foto: Dorota Pisula.

Nie muszę być mistrzynią mundialową. Sprawozdawcy sportowi też nie są olimpijczykami. Krytycy sztuki nie tworzą dzieł. Właściwie to mogłabym w ogóle nie tańczyć, a się wypowiadać. Elżbieta Zapędowska nie śpiewa, a jest jurorką w konkursach wokalnych. Nawet umie uczyć śpiewu! Wystarczy posłuchać Edyty Górniak.
Wracając do pokazu – WOW. Widziałam kilka wcześniej. Ten był naprawdę fantastyczny. Maia i Łukasz bardzo rozwinęli się jako para. Jest moc!

Spełniło się marzenie.

Chacarera była! Foto: Tango Te Amo.

Organizatorów: zatańczyć tango na Białej Sali. Nie będę rozpisywała się odnośnie tego, kto w jakiej konwencji marzył, ale życie pokazuje, że marzenia się spełniają. Czasem daleko w czasie, z kimś innym, ale jednak. I często ta konwencja okazuje się znacznie lepsza od pierwotnych wyobrażeń.

Wytańczeni! Foto: Tango Te Amo.

Poza tangiem.

Mój bardzo tajny redaktor zwrócił mi uwagę, że ta pozatangowa część opowieści zajmuje więcej miejsca niż ta tangowa. Co poradzę, że nie mogę obejść się bez doznań? Pisać lubię, Czytelników mam, tak wychodzi. Kogo nie interesują moje szaleństwa, może skończyć w tym miejscu.

Życie lubi mnie stymulować. A skoro mnie, to i osoby mi towarzyszące.

Część ekipy warszawskiej przyjechała pociągiem. I odjeżdżała takoż – jak mawia Pietruszka. W luźnych pogawędkach wyszło nam, że chociaż przyjechaliśmy różnie, to wracamy razem. Och, jak fajnie! Warsie – przybywamy!

Idziemy z Beatkiem na dworzec. Szukamy peronu. Dobra, są drogowskazy. Docieramy. A po drodze mijamy koleżankę Agnieszkę z amokiem w oczach (brakowało toczonej śliny), która ucieka z tego peronu mamrocząc, że „to nie tu!”. Myślimy: coś jej się na rozum rzuciło, jak nic. W końcu tango to szaleństwo, więc ze zrozumieniem zaakceptowałyśmy, że postradała zmysły.

Niespiesznie zjeżdżamy na peron.

Pani w megafonie ogłasza opóźnienie 10 minut. Luzik.

Dołączamy do znajomych. Gadu-gadu, heheszki, fiki-miki. I nagle mi przyszło do blond główki zapytać kolegi Leszka o numer wagonu. On, że 268. Ja patrzę na mój bilet: wagon nr 14, więc mówię do niego: „To chyba nie tym pociągiem jedziesz”. Leszek spojrzał na godzinę odjazdu, numer pociągu i odpowiada: „To ty nim nie jedziesz”.

Aaaaa!!!

W międzyczasie Beatek oddaliła się. A my nie na tym peronie! Jej walizka została… Do odjazdu moment…

Poznańska koleżanka, będąca świadkiem, zachowała zimną krew i zaordynowała: „Idziemy!”. Złapała walizkę Beatki i pognała, ja za nią.

Dwie minuty.

Ktoś mądry tak ułożył rozkład jazdy, że pociągi jadące przez Poznań do Warszawy były dwa, a różnica w odjeździe do kompletu: dwie (!!!) minuty. 12.42. i 12.44. Perony tych pociągów były tak obok siebie, jak milonga piątkowa i sobotnia.

Beatek gdzieś.

Walentyna (o jedyna! Gdyby nie Ty…) wiedziała, dokąd biec, więc dotarłyśmy na właściwy peron (Agnieszko, Twój amok był mniejszy niż mój!). Ale Beatek gdzie?! Dzwonię. Odbiera. Mówię, jak jest. A ona… nie umie znaleźć peronu, bo ten jest w pi..u!!!
Bezradność. To jedno z najgorszych uczuć. Nie miałam żadnej mocy, żeby nią pokierować, bo nie wiedziałam, gdzie jest. Pomijam moją cudowną zaletę gubienia się w kierunkach. Z perspektywy czasu bardzo się z tego cieszę, bo gdybym próbowała Beatce mówić, jak ma iść, pewnie zamiast peronu znalazłaby dworzec autobusowy.

Walizka.

Jestem w pociągu. Moim właściwym. Beatki nie ma. Deliberujemy z Walentyną: walizka Beatki ma jechać? Zostać? Ja mam jechać? Wysiąść?

Sygnał odjazdu i zamykania drzwi… Otwieram. I tak trzy razy. Czyli trąbili, ale na szczęście nie blokowali.

Zwrot akcji.

Walentyna mówi, że jakaś dziewczyna z dużymi włosami ubrana na biało wskoczyła do pociągu. Czy Beatek była ubrana na biało??? Nie wiem!!! Ale dzwoni, że jest w ostatnim wagonie.
Pociąg rusza.
Akcja miałaby ciąg dalszy, gdybym oddała walizkę Walentynie, pociąg by ruszył z Beatką, ale bez jej walizki. Tfu tfu! Na psa urok!

Trochę wcześniej…

Na dworcu pojawiła się Monia. Usłyszała o opóźnieniu i uznała, że ma duuużo czasu. Spokojnie, stylowo („Pośpiech upokarza” – to maxima, której mnie nauczyła) przemierzyła dworcową połać i wkroczyła posuwiście (schodami ruchomymi) na peron, na którym był Leszek. Ledwo znalazła się na peronie, a on mówi: „Mój pociąg nie jest twój!”.

Monia miała bilet na nasz pociąg.

Rzuciła się w otchłań poznańskiego dworca, by znaleźć odpowiedni peron, ale mimo czynności tej wykonywanej skrupulatnie i w upokarzającym pośpiechu, dane jej było zobaczyć jedynie kuper naszego pociągu. Więc rzucając się w głębię upokorzenia, pognała z powrotem, by zdążyć na ten nie jej. Dzięki temu, że był opóźniony, udało się.

Bilet.

Masz na dany pociąg albo nie masz. Jeśli nie masz, płacisz karę albo kupujesz ten właściwy. Ewentualnie, dzięki życzliwej obsłudze, wysiadasz w Koninie. Z całą masą innych ludzi, którzy też nie zauważyli różnicy w biletach, pociągach, peronach…

Foto: Monika Jankowska-Kapica.

Podsumowanie.

Lubię Poznań i pojadę. Nawet pociągiem.
Na razie szykowałam się na Barocco. Szlafrok z emblematem prawie spakowany. Niestety. Zamek na Skale musi na mnie poczekać. To pierwszy raz, kiedy jestem zmuszona zmienić tangowe plany w ostatniej chwili. 
Skoro piszę, że ludzie z infekcjami powinni siedzieć w domu, dając społeczny przykład, nie mogę postąpić inaczej. „Moja dziewczyna” mówi, że wyjazd beze mnie to tylko połowa przyjemności. A ja powiem: zostając w domu mam 100% nieprzyjemności! 
Życie.

Open Air Tango Festival – Ustroń 2021

Imprezy Pietruszki są zawsze udane.

W drogę! Z „moją dziewczyną” i „adoptowanym dzieckiem”.

Kiedy nie może spać – myśli. A jak wymyśli, to robi.

Przełom lipca i sierpnia należał do Ustronia. Po intensywnym imprezowo lipcu, ostatni weekend był także intensywny. Trzy pary, dwa koncerty… I Prażakówka, Dom Kultury w Ustroniu, który gościł nas, tangueros, kolejny raz.

Ludzie zaglądali. co to się wyprawiało…

Milongi tematyczne kolorystycznie.

Pre party było, ale nie pod konkretnym wezwaniem, za to milonga piątkowa i owszem: biała. Nie musiało być wszystko na biało, akcent też się liczył. Sala wyglądała, jakby anioły najczystsze zstąpiły z niebios na ziemię… Takiemu jednemu skojarzyło się z balem kelnerów – to zapewne zazdrości, że nie mógł tam być.

Podczas tej milongi odbył się koncert na żywo: zagrał kwartet ReTango. Jestem ostrożna, jeśli chodzi o tańczenie do muzyki granej przez zespół, zwłaszcza kiedy nie znam muzyków. Ograniczyłam się do słuchania i… trochę szkoda, bo grali naprawdę dobrze.

Publiczność.

Ta nietańcząca, miejscowa, podziwiała z balkonu tańczące pary. A ja rozpoczęłam bytność od… rozstawiania krzeseł z „moją dziewczyną” i „adoptowanym dzieckiem”. No naprawdę coś z tymi krzesłami jest u mnie na rzeczy… Drugiego dnia doszło przestawianie stołu. To się nazywa adaptacja wnętrza do potrzeb użytkowników.

Amfiteatr

W sobotę po popołudniówce poszliśmy do ustrońskiego amfiteatru na koncert.

Fota sprzed rozpoczęcia koncertu. Potem amfiteatr był prawie pełen.

Pokaz dały trzy pary: Luiza i Marcelo Almiron zatańczyli tango i milongę, Urszula Nowocin i Fernando Romero Chucky dali pokaz chacarery, zamby i tanga nuevo zatańczonego do nietangowej muzyki, Agata Czartoryska i Michał Kaczmarek zatańczyli walca i tango do jednego z utworów Astora Piazzoli (do dziś niektórzy Argentyńczycy uważają, że Piazzoli się nie tańczy. Jak „sie umi”, to można!). Ponownie zagrał kwartet ReTango, a całość swoim popisowym numerem rozpoczął Luciano de Esbornia z Berlina, który jest nie tylko wszechstronnym tancerzem, ale także robi świetne masaże z elementami akupresury.

Z koncertu będzie film, ale za chwilę, po montażu. Koncert był miłym urozmaiceniem ustrońskiego festiwalu tanga, który (ten festiwal) chyba już na stałe wpisał się w to miejsce.

Rodzice tańczyli, dziecko się zmęczyło 🙂

Pogoda dopisała.

Tak w ogóle, chociaż prognozy były słabe. Padało dopiero w niedzielę. A to był ważny czynnik, zwłaszcza w dniu koncertu, bo mimo że amfiteatr jest zadaszony, przyjemniej było bez deszczu, a i ludzi więcej przyszło.

Na zakończenie miała być mini milonga, ok. półgodzinna. Zatańczona była jedna tanda, bo zabrakło czasu.

Milonga czerwona w Prażakówce wzywała…

Nie powiem, jakie miał skojarzenia taki jeden.

Zwykle na imprezach jest kilka pań w czerwonych sukienkach, teraz były prawie wszystkie. Panowie występowali w czerwonych koszulach, a niektórzy ograniczali się tylko do czerwonego akcentu. Ja miałam czerwoną bluzkę i buty.

Niedziela była pod wezwaniem milongi złotej.

Taki jeden nie miał żadnych skojarzeń. Tym razem ja ograniczyłam się do dwóch złotych elementów i był nim haft Tango Barocco oraz bransoletka.

To był ostatni dzień, więc ludzi ubywało, ale niektórzy dotańczali z tymi, z którymi nie złożyło się podczas dwóch poprzednich dni (ja tak miałam).

Warszawa 🙂 Panowie też byli, ale nie pozowali 🙂

I czas pożegnań…

Gdzie następne spotkanie? Może na Poznań Tango Weekend?

After.

Był, a jakże, już nie w Prażakówce. My z Beatkiem musiałyśmy wracać do domu, ale sporej części uczestników było mało. Służby operacyjne doniosły, że niektórzy zalegli w łóżkach i zaspali…

A moja refleksja jest taka: w czwarty weekend tanga z rzędu, to była moja pierwsza impreza, na której nie było afterki prywatnej… Większość była skonana całym lipcem. Pandemia wzięła żniwo, u niektórych forma nie ta… A u niektórych ta, ale trochę inaczej.

Ekipa DJ-ska zagrała od czwartku do niedzieli.

W kolejności: Maria Kownacka (Poznań), Adam Noras (Tychy), Luis Cono (Chile/PL), Francisco Saura (Hiszpania), Robert Kovacs (Węgry), Lechosław Hojnacki (Bielsko-Biała), Ivo Ambrosi (Włochy), Esteban Mario Garcia (Argentyna).

Dyrekcja.

Prażakówka ma szczęście. Zarządza nią pani dyrektor Urszula Broda-Gawełek, która z mężem zaczęła uczyć się tanga! (i starosta cieszyński też). Dzięki jej wsparciu mieszkańcy Ustronia oraz turyści będący tam i wtedy, mogli posmakować pierwszych kroków na bezpłatnej lekcji. Prowadził Roberto La Barbera, a statystowała mu i tłumaczyła Ania Pietruszewska (Roberto jest Syczylijczykiem mówiącym po angielsku).

Atmosfera.

Niektórzy mieli aktywne tangowo wszystkie lipcowe weekendy, inni większość. Dla mnie i „mojej dziewczyny” to była czwarta impreza z rzędu. Nie jest tajemnicą, że lubię jeździć na eventy Pietruszki. Zawsze się dobrze bawię. W Prażakówce mamy takie specjalne miejsce do pewnego specjalnego zbiorowego rytuału…

Gospodarze.

Nie wiem, jak oni to robią, ale fakt jest faktem: dbają o gości, widać ich, aktywnie tańczą. Mówię o Ani Pietruszewskiej i Lechosławie Hojnackim
(foto: Francisco Saura).

Wspiera ich dzielnie ekipa wolontaryjna, ale to na nich spoczywa główny ciężar organizacji. Oczekiwania niektórych są takie, że gospodarze powinni wszystkich obtańczyć. Nawet gdyby się sklonowali, nie daliby rady, ale robią, co mogą. Panie omdlewają z rozkoszy w ramionach Lechosława (nie, nie przesadzam. Czasem widzę wzrok pań po skończonej tandzie… Obie z Beatkiem uważamy, że spośród wszystkich partnerów, z jakimi mamy do czynienia, Lechosław tańczy najbardziej eleganckie tango). Ania także jest dostępna, zawsze uśmiechnięta i życzliwa.

Niektórzy organizatorzy twierdzą, że sprawy organizacyjne pochłaniają całą ich uwagę podczas całej imprezy. Na pewno nie tu. Organizatorzy są z gośćmi i dla gości, obserwuję to na każdej bielskiej czy ustrońskiej imprezie.

Balans.

Pietruszka stara się, by był. Dlatego jest rejestracja. Wiem, że co roku zdarza się wjazd jakiejś niezapisanej pani. Proponuję uszczelnić bramkę i żeby od następnego razu niezapisana mysz się nie przemknęła. To nieeleganckie tak robić. Nie wiem, ktosia i cosia, ale… Damy tak nie robią.

Balans c.d.

Był w porządku, chociaż jest złudnym wyznacznikiem tańczenia. Natomiast wpływa na estetykę sali. Dlaczego złudnym? Bo jeśli panom nie wpada w oko pani, z którą by chcieli, wychodzą z sali. Nietańczące panie siedzą, panowie są bardziej mobilni, stąd czasem bierze się błędne przekonanie o braku balansu. Już o tym pisałam, ale może nie każdy czytał.

Socjalnie.

Jak zwykle: działo się. Ten socjal przychodzi z czasem. Najpierw (przez jakieś milion parkietowych kilometrów) jest się głodną tańczenia (tak, pań to bardziej dotyczy). Potem dostrzega się fajność ludzi… Ich osobowości… To „coś”…

Foty.

Użyte w tym wpisie robiłam głównie ja, ale oczywiście był oficjalny fotograf, Krzysztof Erszman, zdjęcia jego autorstwa są na jego profilu (czwartek, piątek po południu, piątek noc, sobota, niedziela). Zdjęcie wyróżniające ten wpis także jest jego autorstwa.

Lista kandydatów na męża „mojej dziewczyny”.

Beatek jest nieokiełznana w tym względzie, a kandydaci ciągle chcą się dopisywać. Ale! Jeden sam się z niej wypisał, twierdząc, że „przez rok od ubiegłego tygodnia o tym myślał i już nie chce”.

A tak w ogóle to straciłam rachubę, więc listę unieważniam i oświadczam, że prowadzona nie będzie. Jeśli który bardzo chce, to od razu klękać z pierścionkiem. Niepoważnych propozycji nie uwzględnia się!

P.S. Klękać przed Beatkiem. Ale! Pierścionki do mnie.

Willa Kolor.

Spałyśmy w niej kolejny raz i kiedy nastąpi kolejny raz, też będziemy tam spały. Tym razem, kiedy wkroczyłyśmy, miła pani z recepcji przywitała nas słowami:

– Dzień dobry! Pani Ania, pani Beata… Mam tutaj dla pań sukienki.

My na siebie: ale że jakie sukienki?! Nie chcemy żadnych sukienek!
Pani zanurzyła się w otchłani szafki i mówi:

– Czasem goście coś zostawiają, czego nie chcą, ale nie sądzę, żeby te sukienki były niechciane…

I położyła je na ladzie. Sztuk trzy.

– Matko, moje sukienki! – zakrzyknęła Beatek.

Zostały po poprzednim razie.

Nie, nie chciała ich zostawić. Były bardzo chciane!

Nie zrobiłam foty, kurde.

Ciekawe, że trafiłyśmy akurat na tę panią… I ona nas rozpoznała…

Przy rozpakowywaniu i przez ponad trzy miesiące (byłyśmy tam w maju) Beatek nie zorientowała się, że czegoś jej w szafach brakuje. A były to te ulubione!

Wniosek: nie ma ulubionych, jedynych, najwspanialszych… Zawsze jest alternatywa. I tak jak w wielu sukienkach możemy pięknie wyglądać, tak z różnymi mężczyznami możemy być szczęśliwe. Często nie warto się kurczowo trzymać jednej opcji i jeśli jesteś studzona, zamiast płonąć – wystygnij.

Chwalę Willę Kolor i nie, nie płacą mi za reklamę. Za to porządnie prowadzą fajną miejscówkę.

Pokoje wygodne, obsługa bardzo sympatyczna i uczynna. Co prawda menu skromne, ale swojskie i można jeść na raty (kto był, ten wie).

Na pewno kiedy będzie tango w Ustroniu, to ja i „moja dziewczyna” tam przybędziemy.

Tango Barocco summer 2021 – Żagań

Żagań.

Miasteczko na końcu świata. A w nim zamek. Raz w roku, w końcówce lipca, tangowo rozkwita. Przez cztery dni! Smaczki socjalno-plotkowe zamieszczam na końcu. Ale! Jeśli chcesz pojąć wszystko (np. sprawę krzeseł) – najpierw przeczytaj mój wpis o Biedrusku, następnie o Gryfie.

Pre.

Ponieważ z Warszawy mamy daleko, przyjechałam z „moją dziewczyną” już w czwartek, na pre milongę. Fota z drogi.

Ale najpierw trzeba było się spakować.

I wziąć udział w konkursie na zdjęcie z trasy. Konkurs wygrałyśmy, jak wszyscy.

Nie, to nie Minnie tak urosła, ale psinka bardzo nas kochała.

Co z beforką?

Dojechałyśmy. Było sporo ludzi, znajomych i nie. Milonga w sali Kryształowej, czyli na piętrze, tętniła tangowym życiem. Wytańczyłyśmy się.

Śniadaniówki.

Od 10.00. do 12.00., pod dowództwem Anny Pietruszewskiej.

Nooo… Pietruszka na śniadanie to już wyrobiona marka. W piątek było gęsto.

Pietruszka zagrała mój ukochany utwór, który kojarzymi się z romantycznym spacerem w parku… Dziewczyna w kwiecistej sukience… I on… Romantyczny… Zakochany… I letni deszcz… I zdarzyło mi się tę tandę zatańczyć z wrażliwym tangowo partnerem. A znam takiego, który ten utwór nazwał maszerowaniem emerytów, ale jakby był w tym parku ze mną…

Popołudniówki.

Zwykle są najfajniejsze. Tu – jak dla mnie, ale to moje osobiste odczucie – jedna była muzycznie mega, reszta mnie nie niosła. Gusta muzyczne są tak różne… Tylko że dziwnym trafem okazuje się, że ci, z którymi lubię tańczyć, mają ten gust podobny i jak nie niesie, to sobie idą.

Noce.

W tym roku i aura i temperatura były łaskawe. Parkiet na dziedzińcu powiększony ponad dwókrotnie (rok temu był mały nie z winy organizatorów). Parkiet w sali na piętrze taki sam. Śliskość parkietu dolnego była spora, ale moim zdaniem bardziej do ogarnięcia niż rok temu. Albo ja lepiej tańczę, bo chodzę na privy do świetnego nauczyciela. W każdym razie – tańczyło mi się dobrze. Parkiet górny – włodarze chyba czymś go wypaćkali, bo było lepko, ale organizatorzy zaradzili.

Po nuevo, czyli alter w pierwszej części nocy, druga część, tradycyjna, przenosiła się do sali.

Nocne milongi były gęste. Towarzysko i tangowo.

I to koniec fot, bo noc jest ciemna, a ja jutro do Ustronia. Dalej tylko tekst, bez obrazków. 

Koncert.

W sobotnią letnią noc nie został na dach wyniesiony koc, tylko zagrali chłopaki z Bandonegro. Zespół całkiem fajnie rozwiązał sprawę cortin: zamiast innych rytmów, jeden z chłopaków opowiadał krótką historię. Bardzo zgrabnie pozwoliło to na zmianę partnera. To naprawdę świetne rozwiązanie.

Pokaz.

Zatańczyli Fatima Vitale i David Samaniego. Były smaczki. Fatima i David prowadzili także warsztaty. Ja nigdy nie łączę intensywnego tańczenia z uczeniem. Ale są tacy, co dają radę.

Organizatorzy.

Michał, Gracja, Rafał. I ich wolontariusze. Cud, miód, ultramaryna. Czasem mnie pytacie, na jakiej zasadzie coś promuję. Zasada jest prosta: czuję, że chcę oraz lubię organizatorów i ich moralność. Tak. To właściwe słowo. Zdarza się im pobłądzić i wrócić na dawną drogę… Ale więcej o tym napiszę w „Obyczajach tangowych”.

Obciach.

Służby operacyjne doniosły, że zdarzył się na bramce, gdzie siedzieli wolontariusze. Przylazł taki jeden i zapytał: „ Wiecie, kim ja jestem?” – czy jakoś tak. Nie wiedzieli, bo dla nich był nikim. Żartować „trzeba umić”. Wiedzieć, kiedy i z kim. Więc żartowniś wyszedł na chama ze stolicy. A to przecież tylko dowcipny słoik.

Atmosfera.

Jest tym lepsza, im więcej osób znasz. Czyli staż tangowy ma znaczenie. Spotykamy się w różnych częściach Polski (kiedyś świata), by się zanurzyć w kontakcie, towarzyskości, abrazo… Pretensje niewytańczonych pań… Na różnych eventach są powszechne. Sorki: nie ma obowiązku. Nie ma musu. Panowie mają łatwiej, bo wiele pań chce tańczyć z kimkolwiek. Oczekiwania zawsze prowadzą do rozczarowań. Ale to inny temat.

Atmosfera – jak dla mnie i „mojej dziewczyny” – super. I nie dlatego, że wszystkich znamy, bo tak nie jest. Dlatego, że poznajemy nowych ludzi, czyli miejsce sprzyja.

Poziom tanga.

Po to jadę. No dobra: miałam ze dwie tandy charytatywne, ale generalnie mówiąc za siebie: było dobrze jakościowo. Było wariactwo. W pewnych abrazos było nieoczekiwanie fajnie. Ale wiadomo: na tyle jest udana impreza, na ile dobrze się bawisz. Dla mnie było super.

Bufet.

Był! W różnych wersjach.

Pitnych. Skorzystałyśmy.

Deserowych. Miałyśmy chapsnąć, ale jakoś zapomniałyśmy.

Obiadowych. Było pysznie.

Ciuchy.

Były buty, były kiecki Bogny Kolod. Ale! Tango Barocco ma swoją linię produkcyjną!Topy, bluzki, t-shirty, torebki, szlafroki… Szlafmyc nie mają. I gaci.

Willa Park.

Główne miejsce zakwaterowania. Roszczeniowcy – precz!! Tam trzeba wyznawać zasadę tao, z którą zaznajomiła mnie moja tangowa córka Monika:

Pośpiech Upokarza.

O tak. Tam nie da się szybko. Chyba że ma się pewien sposób…

Pokoje.

To jeden wielki sajgon. Ale… Miałyśmy Elę Musiał, załatwiła elegancko.

Krzesła.

Temat drażliwy. Chyba dlatego Rafał K. łaził i je ustawiał pod linijkę, a ja patrzyłam. Z żadnym nie biegałam! (Nie wiesz, o co chodzi – przeczytaj wpis o Biedrusku). Ale on łaził i poprawiał… A ja patrzyłam… Chyba je mentalnie przestawiałam, bo on ciągle poprawiał! A potem przyszli ludzie i sobie je całkiem inaczej pobałaganili. Ale! Jak powiedziała Gracja: „Przez chwilę ma być perfect”. Ta chwila była bardzo krótka, bo jak po ustawianiu sobie szli i ze mną gaworzyli, to za ich plecami ludzie już bałaganili…

Social.

Cały urok wyjazdów. Dzieje się! Towarzyskość. Koleżeńskość. Flirty. Uwodzenie. Możesz przyjąć lub nie. Możesz dać lub nie.

Kandydaci na mężów „mojej dziewczyny”.

Ponieważ Beatek coraz intensywniej rozbudowuje listę, a ja zajmuję się jej aktualizacją, informuję, że jest kolejka. Co prawda pierwszy z listy został zdyskwalifikowany i na to miejsce wskoczył czwarty, ale jest przed nami Ustroń, więc będzie dynamicznie. Mój życiowy doradca podpowiedział, żebym pytała, ile który wielbłądów oferuje. W końcu to „moja dziewczyna”! Więc, chłopaki, szykujcie propozycje, bo piękne słówka nie wystarczą!

Gryf Tango Marathon VIP Edition

Było świetnie!
I właściwie nic więcej mogłabym nie pisać, bo jak kto nie był, to jego strata.
Ale lubię, więc nie odmówię sobie, o!

Atrakcje dodatkowe i bardziej osobiste przygody opisuję pod koniec, więc zrób sobie herbatkę albo co tam lubisz i zarezerwuj ten czas na podróż ze mną…

Szczeciński Gryf Tango Marathon 2021 odbył się pełną parą. Było nas ponad 150 osób, ponad połowa to cudzoziemcy, głównie Berlin i Hamburg. A jak wiadomo, tam mieszkają Argentyńczycy, Chilijczycy, Turcy… Nie zabrakło Hiszpanów, Włochów, Holendrów, był Amerykanin, Duńczyk, byli Szwedzi różnych narodowości… 😀 

Zawsze w połowie lipca!

ZAWSZE. Czyli w roku 2022 – patrzymy w kalendarz – Gryf odbędzie się 15 – 17.07. I wszystko jasne: zaznaczamy czerwonym kółeczkiem i kupujemy bilety na samolot. Mam nadzieję, że tym razem, niezależnie od wymysłów dumaczy od zagrożeń, organizatorzy nie będą się czaić do ostatniej chwili i ogłoszą wcześniej. Ja za bilet w dwie strony płaciłam 470 zł (gdyby Monika się posłuchała i kupiła, jak mówiłam, dzień wcześniej, płaciłybyśmy po 350 zeta. Tak, tym razem nie byłam z „moją dziewczyną”, bo na termin Gryfa nałożył się obóz w Jarnołtówku, bardzo zresztą fajny. Już poinstruowany, że za rok termin ma być inny, a południe Polski, świetnie tańczące, ma się stawić w Szczecinie!).

Organizatorzy.

Pisałam o nich w zapowiedzi i nie zmieniam zdania. Dorota i Adrian Grygierowie oraz Gracja i Rafał Kołodzieczykowie nie zepsuli się.

Szefowa wszystkich szefów instruowała młody maratonowy narybek, jak z godnością się witać. 

W teamie były jeszcze Margarita Bessas i An Tang (nicki fejsbukowe), które dbały o miłe powitanie i całą resztę. Krysia Kun też.

Ludzie.

Niektórzy tylko stęsknieni, inni wygłodniali (ci nie tańczący w pandemii). Maratony mają to do siebie, że jeżdżą na nie ludzie chcący tańczyć.

Doświadczenia nabiera się z każdą kolejną taką imprezą. Nawiązuje się coraz więcej znajomości.

I tak jak na początku najważniejsze jest, by tańczyć, tak z czasem stawia się na jakość i docenia się socjalny wymiar tanga.

Kliki i koterie – nie tu.

Niektórzy mówią, że w tangu są. Rzeczywiście bywają. Ale nie zawsze. Czasem jakaś grupa bardziej trzyma się ze sobą, bo po prostu na co dzień się nie widuje i taka trzydniówka jest okazją nie tylko do tańczenia, ale także żartów, wygłupów i spędzenia wspólnie czasu. I zjedzenia kolacji. Jedzenie było smaczne i sprawnie podawane, mimo kolejki. 

Niektórzy lubią zmieniać miejsce i siadają w różnych częściach sali. Ja wolę mieć swoje, najlepiej jedno i to samo przez całą imprezę. Wtedy ten, co chce, łatwo mnie znajduje. Poza tym lubię mieć torebkę, szal i buty na/pod moim krzesłem. Lub fotelem 😀 

Premilonga.

Jak to pre: odbyła się w czwartek w hotelu Vulcan. Monika chciała na nią przybyć i zostać do poniedziałku, ale ja mam maratonowy lipiec, co weekend coś, więc wiedziałam, że piątek – niedziela wystarczą. Nooo Monia, dziękuj Matce, bo gdybym się na to zgodziła, to byś się zatańczyła na śmierć i żywa do męża nie wróciła!

Na premilondze grał Darek Bekała, szczecinianin, znany i ceniony w djskim świecie. TU obejrzysz, jak było.

Piątek.

Zaczął się krótkim warsztatem: wprowadzeniem do chacarery, prowadzonym przez Ulę i Chucky’ego ( w sobotę prowadzili warsztaty z folkloru).

Maratonowe granie rozpoczął Francisco Saura: wielbiciel romantycznych tang. Film może mieć wyciszony dźwięk, taki fejs.

Następny set należał do Santiago Buonomo, Urugwajczyka, który wrósł w Polskę dzięki miłości do tanga i kobiety. Mówi po polsku! I to jest imponujące. Jeszcze niedawno nie znał ani słowa… Znam cudzoziemców będących tu od dwóch dekad i nie umiejących porozumieć się na podstawowym poziomie. Szacun.

Piątek to taka maratonowa noc, w czasie której witasz się ze znajomymi i tańczysz głównie z nimi: żeby się roztańczyć, bo się nie widzieliście, bo jesteście stęsknieni swojego abrazo… Oczywiście nie tylko, z nieznajomymi tez się tańczy, ale piątek jest taki bardziej znajomościowy. Więc siedzisz, rozmawiasz, pijesz różne napoje z gryfowych naczyń…

Królewski zakątek.

Nie mamy z carycą Anną zdjęcia w naszych fotelach… Ale to za chwilę.

Przyjechałyśmy z Moniką po 21.00. i kiedy wkroczyłyśmy, Pietruszka & company okupowali królewski zakątek (w przyszłym roku zamawiam tę miejscówkę!): dwa okazałe fotele (w sam raz dla carycy i królowej) oraz kanapę (tu następowała dynamiczna zmiana zasiadaczy).

To było doskonałe miejsce! Na uboczu, ale w gruncie rzeczy dobrze widoczne. Wprost stworzone zarówno do biesiadowania i towarzyskich pogaduszek, jak i bezproblemowego cabeceo, nawet z drugiego końca sali. Dorota, Szefowa szefów, przyszła do mnie na początku zatroskana, że tak siedzę z boku… To był doskonale wygodny bok!

Sobota

Szczecin jest jedynym tangowym miastem na świecie, do którego przybywam i znajduję przestrzeń na coś poza tangiem: obiad rodzinny (mam tu dwie siostry cioteczne z rodzinami, dwie starsze ciocie i chrzestnego, też już nie młodzieniaszka) i spotkanie ze szczecińską czarodziejką Eleną.

Elena zamierza zacząć tańczyć tango. Już nie mogę się doczekać, jak zobaczę rozdziawione oczy i buzie naszych wiecznych tangowych kawalerów z ciągłych odzysków… Jak będą się wokół niej uwijać… Prężyć bardziej lub mniej wątłe torsy… Wciskać stare, wytarte przez inne kobiety bajery…

Po spotkaniach pobiegłam na popołudniówkę.

Grał Michał, który kiedyś był Zorro, teraz ściemnia, że jest El Monje… Taki ma okres w swoim graniu, że to kolejna impreza, na której wyrywa ludzi z butów. No dobra, tańczą w, ale jakby nie mieli, tańczyliby bez, bo przy puszczanej przez niego muzie usiedzieć się nie da. Rozgrzał parkiet do czerwoności. Zagrał taką tandę… że dostał brawa za poszczególne walce i za całość. Wymusiliśmy na nim bis.

Ja już byłam wytańczona.

A tu wieczór dopiero nadchodził…

I rozpoczął go, tak jak w piątek, Francisco Saura, po nim konsolę przejął Luis Cono.

Co to się działo… z krzesłem w tle hehe…

Gracja powiedziała, że zakazuje mi ruszania tego przedmiotu. Chociaż tu akurat nie latałam z krzesłem, a z fotelem… Ale tylko trochę i nie na eleganckiej kolacji, więc przesadza!

Rozmowy odbywały się w różnych konstelacjach fizycznych… Krzesło dało radę!

O północy wjechał tort.

A ja wskoczyłam na krzesło, żeby to filmowo udokumentować. I będzie film! Ale nie teraz. Bo Barocco przede mną, a walizka nie spakowana…

Powyżej fota z Gryfa 2020. Tym razem nie pozowałam do wspólnego zdjęcia, bo nie było na to klimatu i przestrzeni. No i nie było Meg, a jako fotografka tangowych eventów tylko ona rozumie indywidualne do mnie podejście. Meguś, dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość! Jak tylko ta maratonowa nawałnica się skończy, zabieram się za Ciebie!

To jest zdjęcie zbiorowe baj mła. Stałam na krześle 😀 

To nie koniec maratonowych atrakcji. Jak komu mało aktywności tanecznej, to dorzucał fitness 🙂

I streching.

Rysie wpadli, żeby co poniektórych uściskać.

I wydało się: Margarita to największa maratonowa przytulanka!

Nie wszędzie krzesło było kluczowe. Bez niego tez się działo. Na przykład do zabiegów dezynfekcyjnych nie było potrzebne.

Niedziela

To dzień pożegnań, wcześniejszych lub późniejszych. Zagrał Guillermo Monti.

Nie miałam siły zakładać obcasów, na szczęście okazało się, że moje mega zaj…ste adidasy, które córka przywiozła mi ze Stanów, dają radę i nawet pivotować się mogłam. Więc zaliczyłam jeszcze parę tand…

XXI wiek ułatwia cabeceo. Kiedy sobie siedziałam w telefonie, brzdęknął messenger. Dostałam wiadomość:

Tak, wiem: po „b” powinno być „e”… Ale nie czepiam się, przyjęłam 😛 

Tuż po 17.00. zwinęłyśmy się z Moniką na lotnisko, ledwo żywe, ale przeszczęśliwe i wytańczone w dobrej jakości.

Atrakcje dodatkowe.

Było ich trochę 🙂 Na szczęście organizatorzy Gryfa nie wpadają na pomysł, by ktoś rzępolił albo wyjcował. Dla mnie maraton to maraton, a nie cudaczenie. Zwłaszcza że naprawdę nie każdy powinien śpiewać czy grać. Kiedy jadę na festiwal, wiem, że tam wszystko się zdarzyć może (także nieudany pokaz) i wliczam to w bytność. Tu nie ma niebezpieczeństwa łapania się za głowę, zamykania oczu i zatykania uszu.

Rejs statkiem i flash mob

To coroczny punkt gryfskiego maratonu. Djował Adi. Widziałam filmik z flash moba w ubiegłym roku. Oprócz tanga tańczyli takie coś, co miało choreografię i nawet fajnie to wyglądało. Dobrze, że mnie nie było, bo gdyby kogoś podkusiło, żeby mnie na to namówić, to skończyłoby się jak kiedyś na zumbie – ogólnosalową katastrofą: oni w jedną, ja w drugą, a jak chciałam naprawić, to w trzecią, więc oni w czwartą… Jedyny taniec z tych takich, co to jest coś po czymś, który ogarniam, to chacarera, i to tylko w tej podstawowej wersji.

O warsztatach pisałam, że były, TU można podejrzeć.

After Party.

Pietruszka wynajęła boat house i w sobotnią letnią noc zrobiła spęd. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili…

Impreza odbywała się na górnym pokładzie, na który trzeba było wtarabanić się po stromych stopniach jachtowej drabiny. Widziałam, jak niejaki Rafał K. pokracznie się stamtąd starabaniał i stwierdziłam, że ja chyba zostanę imprezować na dole.

Najpierw w ogóle miałam problem z wejściem. W dzień to inaczej wygląda. W nocy czarna toń wody robi na mnie wrażenie czarnej dziury… Która mnie zassie… Więc tak trochę podramatyzowałam, ale w końcu weszłam. I uznałam, że drabina przekracza moje możliwości alpinistyczne.

Na dole zostałam sama i mogłam imprezować co najwyżej ze sobą, o suchej twarzy, bo napoje wzmacniające poczucie samozaj…ści były na górze. Rysio, kochany, był gotów znieść stół imprezowy specjalnie dla mnie. Nie lubię sobą absorbować otoczenia, więc wzięłam się w garść i wlazłam na tę górę.

Warto było. Widoki piękne. Na oświetlone Wały i inne jachtowe imprezy, tylko jednopoziomowe.

Powietrze lekkie i świeże… Tłum… Życie!

Zejście nie było dla mnie tak trudne, mimo że drabina robiła wrażenie.

Trzeba sposobem. Rafał K. tarabanił się przodem, a tyłem się śmiga bez problemu.

I nastąpiło dla mnie kolejne wyzwanie: jak trafić z powrotem na maraton..? Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą, bo doświadczyli hehe… Ale najpierw: jak trafiłam do Pietruszki? Otóż zostawiła mnie pod opieką. Ale ta opieka, jak wychodziliśmy, jakoś tak za bardzo chciała skandalu i tak się z otoczeniem żegnała, jakbyśmy wychodzili razem. To znaczy: wychodziliśmy, ale nie tak, jakby to mogło być zrozumiane. 
Więc nie omieszkałam oświadczyć, że idę do Pietruszki i wracam. 
Z innym mężczyzną, ale to siła wyższa. Otóż
znowu Rysio okazał się kochany, bo po prostu się ze mną z tej drabiny starabanił i mnie na maraton odprowadził. Bez niego czort wie, gdzie bym trafiła. Moją cudownie fantastyczną cechą jest to, że zawsze idę w innym kierunku. Pod prąd.

A potem wszyscy wrócili i tańczyliśmy do ostatniej tandy. Ja już w adidasach i naszło mnie na prowadzenie. Także chłopaków! Ich skład poszerzyłam o Chucky,ego i było super.

W ogóle to była pierwsza impreza, na której tak dużo tańczyło par męsko-męskich i damsko-damskich tylko dlatego, że taka była ochota, a nie brak.

Spacer nadodrzańskim bulwarem.

Noce były piękne i ciepłe. Po czwartej nad ranem zaczynało świtać. Zwykle rozglądam się za transportem, bo po intensywnym tańczeniu nie chce mi się łazić. Ale tym razem było inaczej. Te moje adidasy mają tajemne moce: nie tylko tańczą, ale także regenerują hehe…

Trochę było ludzi, trochę młodzieży w stanie poimprezowym. Minęłyśmy z Moniką dość głośną grupkę. I dziewczynę w emocjach w związku z tym, że jej chłopak coś tam, ale on nie wiedział, że jest jej chłopakiem, no ale ona wiedziała, że jest, tylko nie chciała mu o tym powiedzieć, więc skoro nie wiedział, to siedział z jakąś inną… Cisnęły się na jej ust korale szewskie słowa. I ta oto dziewczyna zawołała:

– Halo, proszę pań!

Byłam ciekawa, czego chce? A ona… nas przeprosiła, że słyszymy jej przekleństwa.

Nie, młodzież nie jest gorsza, niż byliśmy my. Kiedy sobie przypominam moje młode czasy i to, co wtedy było wyprawiane (niekoniecznie przeze mnie), to ci, którzy narzekają na „dzisiejszą młodzież”, albo mają już sklerozę, albo wypierają, albo żyli w bańce i buntują się oraz rozrabiają, kiedy dopada ich druga młodość.

Bardzo dobry pomysł uchwyciłam, warto go przenieść na nadwiślański warszawski brzeg.

Kodeks Dobrego Bulwarowicza. Czad! Jest instrukcja i ludzie się do niej stosują! Nie ma porozwalanych butelek i petów na każdym centymetrze podłoża. Jest po prostu porządnie.

Stroje.

To jest bardzo ciekawy temat, który opiszę w osobnym wpisie.

Doszłam do jednego wniosku: kobiety przebierają się dla siebie. Faceci często na to narzekają: „Zmieni sukienkę, fryzurę, i nie umiem jej znaleźć…” 🙂 Że gamoń? No tak, ale cóż zrobić. Więc tym razem z Monią zrobiłyśmy eksperyment (ja nawet podwójny) i … Udał się 😀  Jaki? To temat na osobny wpis.

Zazdrość.

Głównie kobiety jej ulegają. To też temat na osobny wpis. Dziewczyny, jeśli coś Was niepokoi, rozmawiajcie o tym ze swoim mężczyzną. W tangu jak w życiu: wiele bab tylko patrzy, żeby wydrapać faceta innej kobiety pazurami. I to się dzieje. ALE! Naprawdę nie wszystkie takie są. Naprawdę.

Podróż tak w ogóle.

Lubię Okęcie 😀

Kontrola niby bezpieczeństwa na naszym lotnisku to dla mnie zabawa w kotka i myszkę: kotkiem są kontrolerzy, myszką moje kosmetyki. Kiedy jadę na weekend, nie ma takiego problemu, chociaż i tak się nie mieszczę w worek 1000 ml. Moja myszka ich przechytrza. Kocury działają schematycznie, nie są czujne. O czym to świadczy? O automatyzacji. Wszystko, co wychodzi poza ich schemat, jest przez nich nie do ogarnięcia. Chcesz wiedzieć, jak się to robi? Czasami potrzebne są atrybuty, ale można poradzić sobie bez nich. Na prywatne korepetycje zapraszam na priv. Lekcja: kosztuje stówę na rzecz ratowanych psów przez naszą tangową Dorotkę Wandrychowską. A ci, którym zdradziłam metodę za darmo, też tę stówę mają wpłacić 🙂

Zamieszanie.

Jako rasowa uraniczka (nie wiesz, co to? Nie idę z tobą do łóżka! 😛 ) jakoś tak mam, że mimo mojego społecznego wycofania, biorę udział w różnych zamieszaniach. Niektórzy imputują, że to ja je tworzę… Foch!

Wylot w piątek o 20.00. W czwartek ok. 23.00. zorientowałam się, że kupiłam bilety na busa z Goleniowa do Szczecina na 10 minut przed wylądowaniem naszego samolotu…

Monia jakoś tak jest bardziej ogarnięta w temacie biletów, chociaż w jej podróżach załatwia to mąż. Szybko wynalazła stary dobry PKS, który miał nas zabrać 15 minut po wylądowaniu.

Monia kupowała bilety i odprawiła nas elegancko elektronicznie.

Bording.

Patrzę, a tu jedna pani daje oznaczenia na zabranie bagażu podręcznego do luku. No nie… Nie mamy na to czasu. Mówię Moni: chodź tu ze mną, ta pani nas puści z bagażem. No i „moja pani” usłyszawszy, że mam busa 15 minut po wylądowaniu, powiedziała: ok. Monia nie posłuchała i poszła do innej pani, która stwierdziła, że przecież nie odbiera z taśmy, tylko z luku… Ale to trwa! Jak sobie poradzić? Kolejna lekcja za stówę na psy Dorotki. Za darmochę użytecznej wiedzy nie oddaję, o!

Monia siedziała na przodku, ja na kompletnym tyłku. Samolot miał opóźnienie ze względu na over booking – dobrze jest się odprawiać o właściwej porze… Linie sprzedają więcej biletów niż jest miejsc i potem rzeźbią. Dlatego bardzo byłyśmy zmotywowane, żeby na dobę przed powrotem od razu się odprawić.

Ale na razie jesteśmy przy wylocie. No więc mówię do Moni: grzej z walizką (nie w luku, nie pozwoliłam na to) przed lotnisko, może kierowca zaczeka na opóźniony samolot.

Monia poleciała. Czekał.

Droga powrotna – tak dałyśmy się uwieść Gryfowi, że… zapomniałyśmy o odprawie. Monia się ocknęła o ósmej rano i… Udało się. Nawet dostałyśmy miejsca obok siebie. I okazało się, że nie był to kukuruźnik z masakrycznymi śmigłami na wierzchu, więc w 9. rzędzie wróciłyśmy komfortowo do Warszawy.

Żegnaj, Gryfie, na rok!

Tak, przyjadę. Nie wyobrażam sobie inaczej.

Jeżeli lubisz czytać moje wpisy, postaw mi wirtualną kawę – moja wena to lubi 🙂

Encuentro w Biedrusku – o matko…

Czekam na ten wyjazd.

Encuentro, czyli spotkanie. Nic nadzwyczajnego – przecież w tangu chodzi właśnie o to. Ale ta formuła zarezerwowana jest dla określonego rodzaju spotkania. Kobiety z mężczyzną. Każde w swojej roli. W bliskim objęciu – czyli bez szarżowania w poprzek parkietu. Z zachowaniem rondy. Bez desantu, czyli wyciągania łapy po kobietę.

Mirada i cabeceo.

To podstawa zapraszania do wspólnego spotkania przez 12 minut miłości na parkiecie. Wyszukujemy się wzrokiem, uśmiechamy, skinienie głowy jako potwierdzenie, i… Kobieta siedzi na tyłku, zanim mężczyzna, przyszpiliwszy ją wzrokiem z drugiego końca kraju, nie stanie DOKŁADNIE przed nią.

Łatwo o pomyłkę.

Zdarza się, że dwóch panów odczytuje zaproszenie siebie do jednej pani. Częściej jednak to kobiety chcą zawładnąć nie swoim cabeceo. Wyrywają się przed szereg. Ale na takich imprezach jak encuentro, panowie są doświadczeni i świadomi. Utrzymują kontakt wzrokowy z wybranką, więc ta nie wybrana nie ma szans. To właśnie świadczy o dojrzałości tangowej: nie z tobą chciałem, więc nie z tobą tańczę.

Biedrusko to wyjątkowe miejsce.

Tak zameldowały służby operacyjne, które są sprawne, bystre i raportują, jak jest. No i tam jest tak, jak najbardziej uwielbiam: wszystko w jednym obiekcie. Śpimy, jemy, tańczymy. I feromony buzują, oj… podobno buzują. I dobrze. W końcu tango to tango, pierwotne jego założenie jest takie, że panie mają być zadowolone…

Będę tam po raz pierwszy.

Wydarzenie nie było jakoś specjalnie reklamowane, dlatego przypuszczam, że po poprzedniej, bardzo udanej edycji, jest już full. Ale może jeszcze jakieś miejsce się ostało? Pytać organizatora. Osobiście mam tak, że ponieważ nie da się być wszędzie, wybieram imprezy dość starannie. Osoba organizatora ma dla mnie znaczenie. Etyka, lojalność, solidarność. Patrzę na to wszystko.
I wdzięczność. Nie ma na świecie nikogo, kto by wszystko zawdzięczał tylko sobie.
A w tangu ZAWSZE zawdzięcza się innym.

Jaram się!

Uwielbiam takie tangowe warunki. Mam to szczęście, że bywam na imprezach, które z czystym sumieniem mogę dobrze opisać. I wiem, że Biedrusko też się w to wpasuje. Wiem, bo moja wiedźmia intuicja mnie nigdy nie zawiodła.

P.S. Kolejny wpis bez zdjęć. Nie znalazłam takich, które chciałabym Ci pokazać. Guglowskie – nie mam praw do użycia, ale obiekt możesz obejrzeć TU. Dzięki R. (nie mam w moim wordpressie emotikonki serduszka, a bym dała cmok cmok).

P.S. Naprawdę dotarłaś/łeś do końca bez obrazków? Jest nadzieja… 
Serdecznie Cię pozdrawiam i jak zostawisz jakąś reakcję, będę wiedziała, że mam po co pisać 😀 

I World Gym Tango Challenge – Ustroń 2021

Wszystkie zamieszczone zdjęcia by Alicja Kajdrys
Aliszja Ka photography

Trening odbywał się zgodnie z wytycznymi:
podczas treningu zawodnicy bez masek, poza obiektem – w maskach.

Dawno udowodniono, że przetrwa wcale nie najsilniejszy ani nie najmądrzejszy, a ten, który jest elastyczny i potrafi dostosować się do warunków.

Miał się odbyć Beskid TANGO Marathon 7th Winter Edition.

Ale czasy są, jakie są. Przepisy się zmieniają w zależności od nie wiadomo czego. Po zmianach terminów (nie raz i nie dwa!) podyktowanych zamknięciem hoteli wypatrywałam, co też Anna P. wymyśli. Cóż za ekscytujące przeżycie! Jak kto umiał poluzować gumę w gatkach, to taka zgaduj-zgadula: odbędzie się czy nie? – mogła urozmaicić szarą codzienność. Może niekoniecznie organizatorom (nie mieli humorów jak Amerykanie podczas świątecznej loterii), ale emocje były.

Organizatorzy nie poddali się.

W końcu tango to absolutnie sport wyczynowy. Każdy, kto wytrwał dłużej niż 3 lata, zalicza się do kadry reprezentacyjnej. Są wśród nas także mistrzowie, a co! Zatem żeby towarzystwo w pandemii nie utraciło formy, konieczne jest organizowanie wyjazdowych treningów sportowych. Bez udziału publiczności. Halowe Mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce też się tak odbyły (Polacy zdobyli 10 medali: 1 złoty, 4 srebrne i 5 brązowych), więc i formę w tangu trzeba trzymać.

Zawodnicy rozumieli powagę sytuacji i absolutnie się do niej dostosowali.

Są tacy, co należą do tangowych kółek artystycznych i co tydzień trenują choreografię czirliderską na Mistrzostwa Polski Taekwondo, biorą udział w próbach do spektakli lub uczestniczą w przedstawieniach z udziałem publiczności (wolno), ale sport to sport, trening to trening. Ja tam wolę się mocno wytrenować. Wtedy wiem, że żyję.

Rozpoczęliśmy w czwartek.

Normalnie to by się nazywało pre-party, a tak to chyba był przedtrening do treningu głównego. Dojechałyśmy, jak już zawodnicy byli rozgrzani i wykazywali się świetną kondycją. Pierwsza moja treningowa tanda odbyła się w kooperacji polsko-włoskiej. Co to był za czaaad… Roberto jest także świetnym TDJ-em i był podczas treningu jednym z trenerów. Gra tak jak tańczy: cudownie. Po Wielkanocy spodziewajcie się, że w pewną sobotę przeprowadzi Was po ścieżkach parku Krasińskich. Tak samo jak drugi znakomity tancerz, który także umie zacnie drużynę przetrenować. Ayad zwany Eddim także się szykuje, więc zaglądajcie do grupy „Gdzie DZIŚ tańczysz tango w Warszawie” – tam z wyprzedzeniem zapowiem, co i jak.

Trening to trening: nóżka do przodu, nóżka do tyłu i raz, dwa, trzy…

Piątek był dla mnie najbardziej energetyczny.

Wiecie, jak to jest: na tyle dobrze trenujesz, na ile dobrze trenujesz. To był dla mnie mega intensywny i energetyczny trening. Taki, jak lubię.

Zawodniczka w pełni przygotowana do startu.

Balans.

Ponieważ ze względu na obostrzenia i wymysły władz nie był to typowy maraton, standardowe procedury maratonowe nie były do końca zachowane. Sportsmenki były tak stęsknione treningu wyczynowego, że w ostatniej fazie przyjmowania były informowane, że jest ich więcej.

Prowadzące panie to coraz częstszy widok. I to jak prowadzące… I robią to nie dlatego, że nie są proszone. Ta była rozchwytywana: młoda, piękna, zgrabna, świetnie tańcząca. A jak prowadzi… 

NIE balans jest najważniejszy.

Nie to powoduje: trenujesz, dziewczyno, czy nie. Bo jak jest balans, a nie ma tych, z którymi panowie chcą trenować, to i tak nic z tego: siedzą, piją napoje (d)regeneracyjne i pożytku z nich nie ma. Jak jest tłok, a są moi ulubieni partnerzy i chcę z nimi potrenować, podejmuję aktywność i tyle (damska aktywność to osobny temat, w sam raz do „Tangowych obyczajów” – będą, ale później, zarobiona jestem nowym pomysłem, szczegóły niebawem). Natomiast niestety prawda jest taka, drogie zawodniczki, że:

To panowie lubią balans.

Tak mi wynika z rozmów z nimi. Jak jest nas trochę więcej, to im nie przeszkadza, ale jak jest babiniec, czują się przytłoczeni i nagabywani. Powiecie: biedaczki. Tak, oni też mają problemy z asertywnością. Tak jak kobiety nie umieją odmówić niechcianej tandy, tak i panowie się krępują nadaktywnością niektórych pań. Na szczęście większość jednak nie jest nadmiernie ekspansywna, co pozwala na dobre wykorzystanie energii.

Bo w sporcie chodzi o to, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Sobota – to był czad.

Frekwencja treningowa większa niż w piątek. Ponieważ moje stopy odwykły od tak intensywnego treningu, zwolniłam trochę obroty. Mogłam się oddać życiu sportowemu w nieco innym wymiarze, które na takich treningach o pewnej porze zaczyna być aktywne.

To jest cudowny aspekt zgrupowania kadry: intensywny trening, ale i spotkania z dawno nie widzianymi zawodnikami.

Nasza Dorotka Wandrychowska, która ratuje najbiedniejsze psy z biednych, przywiozła piękne kalendarze, z których całkowity dochód poszedł na ich rzecz.

Trenerzy mieli stanowisko dowodzenia na podwyższonej scenie. 

Czujnie patrzyli, czy zawodnicy trenują jak należy, zgodnie z kunsztem zawodników wyczynowych.

Niedziela była na dobicie.

Ale w końcu to poważny trening sportowców wyczynowych, do tego w sekcji gimnastycznej, więc to nie mogło być żadne lelum-polelum. Jak to w niedzielę: większość ludzi po południu wyjeżdża. Nadszedł czas pożegnań. I właśnie podczas pożegnania spotkało mnie, jako autorkę, coś, co motywuje mnie do pisania. Było to z kategorii społecznościowo-socjalnej. Ale to też opiszę w „Tangowych obyczajach”.

Wiadomo: jak trening, to i obuwie musi być odpowiednie…

…i stroje nie od pardy, a od sportu wyczynowego!

Pewne nieporozumienie.

Jest tak, że na większych imprezach trener trenuje i czasem nie ćwiczy, czasem mało i z nielicznymi. Wiem, że nie jest to dobrze odbierane. O tym też kiedyś napisze szerzej, tu chcę jedynie coś sprostować. Otóż to NIE było tak, ze elyta se wlazła na scenę, żeby się alienować za suto zastawionym stołem tylko dla wybrańców i patrzeć na innych z góry. Zresztą: nic nie widzieli, bo w pewnym momencie coś się stało z oświetleniem i lampiło im prosto w oczy heh. Z tym stołem to było tak, że miało być wygodniej trenerowi, który pilnował konsoli, i nie trener to wymyślił. Dosiedli się jego znajomi. I więcej nikt, a na tej scenie stały inne stoły i można było tam siedzieć. Tylko nikt nie chciał, bo to było słabe miejsce. Więc dementuję: nie, nie było to celowe. Co oczywiście niewiele zmienia w ogólnej integracji, ale tak to jest: nie ze wszystkimi da się radę. A jak z tymi, to czemu nie z tamtymi? Bycie pod obstrzałem nie jest łatwe.

Dobre nastawienie to podstawa wszystkich działań, sportowych zwłaszcza.

Zakwaterowanie.

Nie byliśmy wszyscy razem. Nie było takiej możliwości ze względu na przepisy. Ale poradziliśmy sobie i jak ktoś będzie w Ustroniu, mogę z czystym sumieniem polecić miejsce, gdzie nocowałam: czysto, przemiła uczynna obsługa, wygodne pokoje.

Gratulacje dla organizatorów!

To było wyzwanie pod presją. Anno Pietruszewska & Lechosławie Hojnacki – doskonały z Was team! My trenowaliśmy, ale to Wy wygraliście te zawody! 

Podsumowanie:

Bardzo udany trening. Trenerzy trzymali właściwe tempo, zawodnicy dali radę, atmosfera była prawdziwie sportowa. Na każdych zawodach pojawiają się nowe twarze, ponieważ nowe osoby dołączają do grona tangowych gimnastyków sportowych. Tak już jest, że czasem trenuje się więcej, czasem mniej, i dotyczy to zarówno starych, jak i nowych bywalców. Ogólnie słyszałam, że zawodnicy byli zadowoleni mimo tego, że parkiet postanowił pylić. Ale nie był tępy! Więc ja się nie czepiam, zwłaszcza że ekipa ratunkowa zadziałała błyskawicznie i sprawnie, a buty spokojnie się doczyściły.

Jakie będą kolejne formuły naszych spotkań?

Zapowiada się tak:

9-11.04. – Tango Barocco/Zamek na Skale

14-17.05. – Magic Castle Tango Marathon/Książ

17-20.06. – Recuerdo Tango Festival

26.06. – 3.07. – Tango pod Żaglami VI edycja

30.07. – 1.08. – Ustroń Tango Open Air Festival

P.S. Nie wiem, dlaczego różne akapity napisały się różnymi czcionkami. Pisałam to o 1 w nocy, nie będę rozkminiać. Da się przeczytać? Da.

I szafa gra.

P.S. 2 „Pasja budzi się nocą” – powieść wprowadzająca w świat subkultury tanga, do zamóienia z dedykacją u mnie.

Drugą powieść pt. „Przenikanie” zamówisz pod linkiem

na empik.com

Tango Barocco – Żagań 2020

Przełom lipca i sierpnia należał do tego wydarzenia. Zachowując obowiązujące przepisy sanitarne: dezynfekcja rąk, podanie danych osobowych, mierzenie temperatury (jakby nie można się prochami przeciwgorączkowymi nafaszerować heh), przystąpiliśmy do tańczenia. Ponieważ jesteśmy członkami jednej tangowej rodziny (ojjj konfiguracje się zmieniają szybciej niż w „Modzie na sukces”), dystans społeczny nas nie obowiązywał.

Foto: Wojtek Wyżga.

Był czad.

Wygłodniali po niby (moim zdaniem) pandemii, ci niezastraszeni, bawili się świetnie. Pałac Książęcy oferował dwa miejsca do tańczenia: parkiet na dziedzińcu i salę zamkową. Ze strony organizatora: Ideą festiwalu jest łączenie pasjonatów tanga niezależnie od stylu. Planujemy dla Was łącznie 12 milong z podziałem na TRADYCYJNE oraz NUEVO, świetne warsztaty oraz muzykę na żywo. Damy z siebie wszystko, by edycja 2020 była wyjątkowa”.

Foto: Jan Mazur.

Słowa dotrzymali.

Zaczęli w czwartek pre-party z muzyką tradycyjną, zapodaną przez Francisco Saura. Nie było mnie, ale służby operacyjne doniosły, że nie miałabym się do czego przyczepić. Znam Francisco z innych eventów, byłam na organizowanym przez niego encuentro w Maladze, więc nie mam powodów do niedowierzania.

Fot. Jan Mazur.

Piątek

DJ Ayad Zia rozgrzał popołudniowo do czerwoności. Byłam wtedy w drodze, ale słuchy mnie doszły, że było rewelacyjnie. Ayad vel Edi mieszka w Polsce, świetnie tańczy i takoż gra, więc także bez wątpliwości wierzę operacyjnym doniesieniom.

Foto: Meg Skoczylas.

Chacarera.

Pod wieczór na pałacowym dziedzińcu nasza warszawska Urszula Ula (nick fejsbukowy) i argentyński Fernando Romero Chucky uczyli chacarery – jedynego argentyńskiego folkowego tańca, który osobiście toleruję i nawet czasem lubię, a który często się tańczy w środku milongi/maratonu/a tu festiwalu. A jaki dali pokaz… O jeju…

Foto: Meg Skoczylas.

Jest jeden jedyny folkowy taniec argentyński, który uwielbiam: malambo. Chucky jednoosobowo dał czadu z kulami na rzemieniach – na moje oko, bo co to jest, to dokładnie nie wiem, ale robi wrażenie (oj robi…). Chciałabym na żywo zobaczyć hordę czarnych diabłów z bębnami…

Nie, nie było ich… Foto: www.frankwiesenphoto.com 

Warsztaty tangowe.

Były, i owszem. Dla par prowadzili Brigita i Carlos Rodriguez – mistrzowie UK Tango Championship London 2019 w kategorii salon i escenario. Technika dla kobiet z Brygidą. Technika dla mężczyzn z Damianem Thompsonem (mieszka w Polsce, więc to już taki australijski Polak). Nie uczestniczyłam w nich, bo nie ma jak ogarnąć wszystkiego.

Foto: Meg Skoczylas.

Piątkowa noc… I tak do niedzieli.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Bardzo żałuję, że noc z piątku na sobotę była potwornie zimna, bo od 1.00. właśnie na dziedzińcu grała Kasia Gewert, która popełnia różne nietradycyjne wariacje i robi to cudownie. Zimno wypędziło ludzi z dziedzińca… Było 8 st. C w środku lata… Przegapiłam użycie moich wiedźmich mocy, które wykorzystałam dopiero w noc następną: mimo prognoz jeszcze gorszych było stopni 17.

Foto: Wojtek Wyżga.

Sobota.

Dziedziniec… Sala… Dziedziniec… Sala… Poczarowałam i noc była tym razem ciepła (kto mnie zna, wie, że nie żartuję). Pokaz dali Brygida i Carlos Rodriguez, mistrzowie, jak pisałam. Hmm… Nie skupili mojej uwagi, ale może to ja byłam rozkojarzona. Tak jak i uziemiony w Polsce pandemią zespół La SanluisTango Orquesta nie trafił w me serce, ale nie jestem pępkiem świata i przecież nie trzeba schlebiać mym gustom.

Ula & Chucky są w moim guście, absolutnie 🙂 Dawali pokaz do muzy na żywo. Foto: Meg Skoczylas.

Za to muza zapodana w drugiej części nocy przez Tres Muchachos: Francisco Saurę, Luisa Cono i Michała Zorro Kaczmarka była REWELACYJNA. Tak sobie wymyślili, że popijając bynajmniej nie yerba mate, każdy w tandzie grał jeden utwór. Eksperyment się powiódł, efekt był fantastyczny, razem z Beatką zostałyśmy do ostatniej tandy.

Fot.: Wojtek Wyżga.

Niedziela.

To ten czas, kiedy liczy się każda sekunda, bo za chwilę nastąpi czas pożegnania… Chce się nacieszyć tymi ulubionymi… Nie zawsze się uda, ale że poziom tangowy był dobry, można było się pocieszyć równie ulubionymi. Popołudnia ostatniego dnia maratonu czy festiwalu bywają różne i nieprzewidywalne: czasem ludzie rozjeżdżają się wcześniej, czasem zostają do wieczora czy następnego dnia i jest tłumnie. Tu było nas sporo, stańczyłyśmy się do cna.

Selfie: mła.

Muzyka.

Nie słyszałam wszystkich i żałuję, bo nazwiska zacne: oprócz wyżej wymienionych grali także Jarek Kasprzak, Gracja Bryś-Kołodziejczyk, Maria la Bruja, Magdalena Tango Yoga, Esteban Mario Garcia i FANTASTYCZNA Anna Pietruszewska, której śniadaniówki po prostu były MEGA. Polazłam w sobotę w piżamie, że pewnie nic i nikogo, a tu owszem i fota! Piżamę upociłam, więc kolejną noc Beatek musiała mnie znosić w pokoju bez.

Foto: Justyna Wojciechowska.

Wszyscy kojarzą Pietruszkę z nuevovych szalenstw, ale zapewniam, że w tradycji jest równie dobra. Kto chce się przekonać, niech wbija 3.10. do warszawskiej Złotej Milongizaszalejemy!

Foto: Waleria Gusciora. 

Podsumowując: muza owszem, pasowała mi. A niestety po warsztatach djskich prowadzonych przez Dorotę i Marcina z Radio Tango Uno wiem, kiedy zgrzyta i dlaczego, więc bywam w tym względzie chimeryczna. I nie chodzi o to, że chciałabym uchodzić za muzycznego tangowego eksperta (po tylu latach słabo odróżniam orkiestry heh). Nie. Ale układanie muzy to nie jest takie hop siup i wielu niby djów nie wie, że w tym względzie kompletnie brakuje im kompetencji. Tu takich nie było, muza porywała.

Foto: Meg Skoczylas.

Organizatorzy.

Grację Bryś-Kołodziejczyk i Rafała Kołodziejczyka poznałam na Gryfie – fantastyczni, otwarci, pomocni ludzie. Głównego organizatora, Michała Kaczmarka, znam dłuuugooo… Z pewną przerwą, bo był obrażony. Ale już przestał. Wiecie: w relacjach bywa dynamicznie, tych tangowych też. Och, właściwie w tych tangowych to dopiero jest dynamicznie… W każdym razie Michał włożył dużo wysiłku w rzetelne przygotowanie całości, dlatego nie dziwota, że nie miał już siły na przemawianie z entuzjazmem. Team tworzyli także Monika Parker (służby operacyjne doniosły, że bez niej w ogóle ta impreza nie mogłaby się odbyć) i Jarek Kasprzak.

Doznania osobiste.

Po raz pierwszy mi się zdarzyło zatańczyć z kimś, kto nie umiał, ale muzykalnie przytulał… Ach, i było jeszcze coś, ale o tym będzie w książęce…

Całość.

Bardzo udana impreza. Była okazja do ponownego spotkania tych, z którymi tańczyło się dwa tygodnie wcześniej na Gryfie. I tych, z którymi spotykamy się okazjonalnie. Niektórzy spotkali swoje byłe/byłych… W ilości wykraczającej poza sztuk jeden… Taki urok tangowych zawirowań hehe…
Było także udanie towarzysko.

Foto: Meg Skoczylas.

Wirus.

To ciekawe, że na weselach i pogrzebach zarażają się na potęgę, a na tangu do tej pory (stan na dzień 13.09.2020) odnotowano raptem 4 (słownie: cztery!) przypadki. Media robią z ludzi wariatów, podając różne sprzeczne informacje. Do mnie przemawia ta, otrzymana od lekarza z klinicznym doświadczeniem: aby zarazić się covidem, płyn ustrojowy (czyli np. ślina lub glut) musi trafić na uszkodzoną błonę śluzową. W pocie wirusa nie ma. Więc jak się tańczy bez – zwanego przez pewne niewysublimowane kręgi społeczne – walenia w ślinę, wcale nie jest się łatwo zarazić. Jasne, osoby z wszelakimi chorobami są bardziej narażone, dlatego uważajmy na siebie, ale nie dajmy się zwariować.

 

 

V Gryf Tango Marathon – lipiec 2020

Co to była za impreza!!!

Po pseudozarazowej izolacji to był pierwszy maraton, który się odbył. Nie będę tu dyskutować na temat lęku/odpowiedzialności/zastraszaniu – nie chce mi się. Jak jest naprawdę – kto to wie… Ale wiem jedno: ja nie dam się wpędzić w wegetację za życia i dołączam do tych, którzy też się nie dają.

I tak sobie myślę, że zamiast pouczać, co kto powinien/nie powinien w sprawie zdrowia i choroby, lepiej zadbać o rzeczywiste relacje. Może zrobić w nich porządek, żeby reszta życia była przyjemniejsza? Może nie tracić czasu na osoby, które podcinają skrzydła? Może wyciągnąć wnioski z przeszłych doświadczeń? Może powiedzieć komuś, że się go kocha? Albo przeciwnie: może czas zostawić kogoś w spokoju i zrozumieć, że w tym wcieleniu nic z tego?

Matko, jakaś sentymentalna się zrobiłam. Ach, no tak: dzieje się tak, kiedy wpadam w powyjazdowy dół. Poziom endorfin spada… I powrót myślami do fantastycznych abrazos nie wystarcza…

Miejsce

Tegoroczna edycja odbyła się jak zwykle w Centrum Kultury Stara Rzeźnia (co ciekawe: w miejscu tym kiedyś mordowano zwierzęta, ale energetycznie ono jest już wyczyszczone…), jednak w innej sali. I to było super!

Więcej przestrzeni, okna, wygodnie ustawione stoły – dobre warunki do cabeceo, tańczenia i odsapki. A także do pogaduszek i integracji.

400 metrów powierzchni, 180 metrów parkietu, bufet dobrze zaopatrzony, uczestników odpowiednia ilość do wielkości miejsca, balans. Organizatorzy bardzo przestrzegali równowagi i udało im się. 

Drugi kubek zasilił maratonową kolekcję.

Muzyka

Świetna. Nie słyszałam co prawda Joasi Kozłowskiej (za to chyba grał nie wymieniony tu Michał Kaczmarek..?), ale z przyjemnością stwierdzam, że na naszych polskich maratonach naprawdę fajnie nam grają (na Barocco też, ale o tym w następnym wpisie). Wiadomo: gusta muzyczne są różne. Ja mam swój: nie lubię smędolenia (przez niektórych zwanego romantyzmem) i jednego kopyta. Inna sprawa, że muzykę też się odbiera poprzez partnerów…

Poziom tangowy

Ja nie miałam ŻADNEJ słabej tandy. A miałam wiele fantastycznych… I nowe odkrycia… Biorąc pod uwagę moje wrażenia i bezkolizyjność na parkiecie, stawiam tezę, że poziom był bardzo dobry. Nie wiem, czy to z powodu wyposzczenia tangowego, w każdym razie wszyscy tańczyli chętnie i ze wszystkimi. Dla większości kwarantanna była łaskawa. Niektórym wrzuciła parę kilo, co się niestety przekłada na ciężkość parkietową. Mnie na szczęście oszczędziła, a właściwie sama się oszczędziłam, dbając o to, co jadam i pijam.

Organizacja

V Gryf, mój drugi. Na pewno nie ostatni!

Wszystko było jak trzeba, także w związku z nieco innymi warunkami. Podczas rejestracji mierzono temperaturę, wypełnialiśmy także ankiety z danymi. Minęły ponad 2 tygodnie i wszystko wskazuje na to, że będą bezużyteczne. Dwie osoby tańczyły w maskach. Moim zdaniem nie miało to większego znaczenia, ale jak komuś daje poczucie, że o siebie i innych w ten sposób dba – niech sobie zakrywa, co chce.

Atrakcje dodatkowe

Był, a jakże, flashmob, na którym nie tylko tańczyli tango, ale również jakieś takie cudactwo zwane belgijką, do której jest chorografia. Prosta, ale jest. Dobrze, że mnie tam nie było, bo jakby tak przyszło komu do głowy ze mną to popląsać, z pewnością finał byłby opłakany (z powodu zaburzonej lateralizacji nie jestem w stanie zapamiętać żadnej, nawet najprostszej choreografii, więc z pewnością wywołałabym niejedną stłuczkową katastrofę).  

Ktoś nakręcił fajny filmik z tej belgijki, ale gdzieś mi zniknął. Edit: tajny współpracownik K. jest szybszy niż błyskawica, dzięki niemu możecie zobaczyć TO  😆  Te hocki-klocki wyczyniali pod przewodnictwem Adriana Grygiera, który nie tylko jest nauczycielem tanga, ale wraz z Dorotą prowadzą szkołę tańca, a poza tym Adrian to profesjonalny DJ i zawodowy wodzirej dobry na każdą imprezę (wesela, rocznice, bale karnawałowe), polecam!

Taneczna rodzina w komplecie. Dorota i Adrian Grygierowie to główni organizatorzy Gryfu.

Folklor

Były warsztaty, prowadzili je Anita Escobar i Adrian Luppi. 

Jedyny folklor, jaki (z trudem) trawię, to chacarera (i to nie każda). Ale! Uważam, że czasem jest to sympatyczny przerywnik milongowy i jeśli któryś z panów mocno się uprze  (bardzo mocno i kategorycznie), to tańcnę. Nawet się z tego przeszkoliłam, żeby nie wyglądać w razie czego jak najostatniejsza łamaga. Tu, na Gryfie, też czakarerzyli, a jakże. 

Jak to na takiej imprezie – buty, ciuchy, biżuteria są nieodłącznym dodatkiem. 

Stałym elementem jest także rejs po Odrze, a jakże, z tangiem. Pogoda dopisała, więc był to miło spędzony czas. Beze mnie, ponieważ nocowałam u wiedźmy i trochę zajmowały mnie także nasze wiedźmie sprawy.  

Zbiorowe zdjęcie musi być! Ja rzadko na takich występuję, zwykle stoję/siedzę z boku.

Zdjęcie: Foto Milonguero.

Pozatangowo

W ostatniej części maratonowego popołudnia pozwoliłam sobie przyprowadzić gościa. Elena, u której nocowałam, jest nie tylko wiedźmą (tak tak…), jest też instruktorką kizomby. Przyszło jej do głowy, że może czas na nowe wyzwanie i będzie nim tango. Zelektryzowała zdecydowaną większość panów. Byli tacy wyrywni, co natychmiast chcieli z nią tańczyć 😈  Niektórzy myśleli, że to Blanka, moja córka (mają coś wspólnego, owszem) 😆  Oj, panowie… Jak Elena zdecyduje się na tango, wielu z was pożegna się z rozumem na długo…

Prawda jest taka, że uroda to jedno, ale wiedźmy mają pewną specyficzną energię i to ona tak naprawdę przyciąga jak magnes. Albo odstrasza. Tu nie ma szarości. Albo się nas kocha, albo nie znosi…   

Drugi raz byłam na Gryfie.

I teraz mam nasze polskie dwie ulubione imprezy, na których nie wyobrażam sobie nie być: Beskid i właśnie Gryf. Tęsknię!

A teraz Barocco…