Barcelona – miasto jak z bajki

Jola:

Barcelona! To miasto ma mnóstwo pięknych tangowych miejsc. Dlatego po festiwalu w Sitges (wrażenia opisałyśmy TU) uznałyśmy, że musimy się w nim zatrzymać choćby na chwilę. W Barcelonie byłam wielokrotnie i mam wrażenie, że znam większość tutejszych milong, które mieszczą się w małych klubach – jak to zwykle bywa. Ludzie chodzą w różne miejsca i dobrze się znają, więc atmosfera jest bardzo przyjazna, a stosunki prawie rodzinne. Przyjezdni są szybko dostrzegani i witani. Podczas tego pobytu mogłyśmy odwiedzić dwie tamtejsze milongi. Na więcej nie wystarczyło czasu. Na szczęście mogłyśmy też rzucić okiem na miasto.

  

Ania:

Byłam ciekawa, kogo spotkamy. Podejrzewałam – i nie myliłam się – że będzie sporo osób poznanych podczas festiwalu w Sitges. To przecież bardzo blisko, a organizatorzy są z Barcelony. Dopisali zarówno miejscowi, jak i przyjezdni, którzy – jak my – zostali po festiwalu.

Jola:
W poniedziałek poszłyśmy do Milonga del Pipa, która jest zlokalizowana na Rambli. Było sporo bardzo dobrze tańczących ludzi, świetny parkiet i nieźle zaopatrzony barek. Miło się tańczyło. Żałowałyśmy, że milonga trwała tylko 3 godziny (od 22.30. do 1.30.).

Ania:

Wybrałyśmy stolik w miejscu – wydawało się, że niewidocznym… Zarówno z powodu położenia, jak i wszechobecnych ciemności. A jednak nie miałyśmy czasu siedzieć. Dlatego tym razem nie było zbyt wielu zdjęć z milong. A ta odrobina – podczas przenoszenia z telefonu na komputer, albo pomiędzy – się skasowała. Na szczęście zachowało się trochę fotek Barcelony – więc tym razem tango będzie obrazowane widoczkami miasta. 

  

Jola:
We wtorek poszłyśmy na milongę Arrabal. To dość daleko od Rambli, na której mieszkałyśmy. Ale nie aż tak, by nie móc wrócić półgodzinnym spacerkiem.

Ania:

To pół godziny trwało dobre 45 minut. Po wytańczeniu się łażenie nie jest moją wymarzoną aktywnością, ale takie sytuacje traktuję jako spacer krajoznawczy. Gorzej znosiła to nasza nowo poznana koleżanka z Norwegii, która razem z nami wracała. Bała się takich spacerów, ponieważ kiedyś w jednym ze światowych miast natknęła się na buszujące nocą szczury… Ten spacer na szczęście nie dostarczył takich wrażeń.

 

Jola:
Milonga Arrabal podobno zazwyczaj jest dosyć pusta i większość bywalców to początkujący. Tym razem było dość tłoczno, a i poziom tangowy był dobry. Zapewne przyczyniło się do tego zakończenie festiwalu w Sitges, bo większość dobrze tańczących to właśnie uczestnicy festiwalu.

Ania:

Ale były też osoby niefestiwalowe. I takie poznane dzień wcześniej. Bardzo chcę pojechać do Barcelony i zatańczyć na innych milongach. Zwłaszcza że na Costa Brava poznałyśmy naszą fajową rodaczkę Ewelinę, która w Barcelonie mieszka. Ale to inna, następna historia.

Jola:
Ogólnie lubię tańczyć w Barcelonie i jeśli miałabym połączyć wakacje z tangiem, to Barcelona jest numerem 1. Słońce, jedzonko, tango… Tak, Barcelona to mój nr 1. 

  

WRAŻENIA PODRÓŻNICZE, POZA TANGIEM

Ania:

Barcelona to jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Tego, że tak jest, co prawda jeszcze nie wiedziałam. Miał to być mój pierwszy pobyt. Wcześniej przymierzałam się trzykrotnie, raz nawet miałam kupiony bilet i zarezerwowany hotel, ale życie postanowiło inaczej. Na szczęście nadszedł ten właściwy dzień. Jolanda uprzedziła mnie, że tu jest głośno całą dobę. Okazało się, że nasz pokój wychodził na ciche wewnętrzne podwórko, więc było ciszej niż w całym Sitges czy bocznej uliczce Tel Avivu. 

Jola:

O Barcelonie marzy wiele osób. Ja kocham to miasto i wiem, że mogłabym tu żyć. Klimat, ulice o każdej porze dnia i nocy, cudowną architekturę – tego nie ma nigdzie indziej. Pierwszy raz byłam tu 20 lat temu. Mieszkałam na Rambli, gdzie zachwycił mnie ruch, gwar i wielojęzyczny tłum. Uwielbiam włóczyć się po wąskich uliczkach. Ciągle odkrywać coś nowego.


Ania:

Architektura Gaudiego ma swoich gorących wielbicieli i żarliwych krytyków. Na pewno to absolutny światowy ewenement. Mnie osobiście wprawił w przerażenie – moim zdaniem – największy maszkaron świata (o tym za chwilę), ale kamienice zdecydowanie zachwyciły. Nie wiem, jak rozplanowano powierzchnię wewnątrz, ale patrząc na opakowanie – w niejednej mogłabym mieszkać…

  

Jola:

Jeśli masz tylko dwa, trzy dni na Barcelonę, to koniecznie zobacz 4 najpiękniejsze kamienice Gaudiego:
1. Casa Vicens – z przepięknymi kolorowymi ceramicznymi płytkami, ciekawą konstrukcją, pięknymi łukami i wieżyczkami – znajduje się przy Carolines 24.
2. Casa Mila – przypomina kształtem blok skalny, dlatego przez barcelończyków zwana jest Kamieniołomem La Pedrera. Budynek nie ma linii prostych, przez co sprawia wrażenie ciężkiej bryły, którą oplątują dzikie chaszcze… Motyw użyty do dekorowania żelaznych balustrad robi wrażenie. Znajduje się na Passeig de Gracia.
3. Casa Batllo – budowla wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Budowla niezwykła. Dach jest pokryty płytkami przypominającymi rybie łuski. Do tego motywy zwierzęce i kości. Tłoczone kafelki… Można się na nią gapić bez końca. Również jest na Passeig de Gracia.
4. Casa Calvet – najspokojniejszy budynek z wielkiej czwórki. Warto zwrócić uwagę na detale: dach z podwójnymi szczytami, niezwykłe wejście i trzy głowy męczenników spoglądających na przechodniów.

   

Ania:
Oczywiście bez Sagrada Familia wizytowanie Barcelony się nie liczy. Po polsku znaczenie tej budowli jest takie, że to pokutna świątynia świętej rodziny. W Hiszpanii ta budowla jest uważana za główne osiągnięcie Antoniego Gaudiego – dlatego też jego grób znajduje się właśnie w tym miejscu. Budowla nie jest ukończona do tej pory, chociaż rozpoczęto ją w 1882 roku. Jolanda mówi, że na przestrzeni 20 lat – od kiedy bywa w Barcelonie – widzi postępy. Dla mnie jest to największy bohomaz architektoniczny, jaki widziałam (o warszawskiej wyciskarce do owoców nie wspomnę, bo mi wstyd). Jolanda patrzy inaczej, jak na konstrukcyjny cud. Niewiele osób wie, że Jolanda jest inżynierem z dużym doświadczeniem zawodowym. Więc ją zachwycił kunszt wykonania tak skomplikowanej budowli. Ja – jako laiczka – patrzyłam na (w moim przekonaniu) wyjątkowo ogromną szkaradę… Jolanda zwróciła moją uwagę na to, że toto z każdej strony wygląda inaczej. Nie wiem: dobrze to czy źle, ładnie czy brzydko. Ale wiem, że rzeczywiście jest to niesamowity ludzki wytwór. 

  

Jola:

Park Güell, Barri Gotic, Ciutat Villa, Port Barcelona czy Placa España i Museu National d’Art, Font Magica – warte odwiedzenia. Tak jak słynna La Bouqueria na La Rambli, muzeum Picassa, Camp No u, La Barceloneta z cudowną plażą.

Ania:

Muzeum Picassa zaliczyłam w Maladze – wystarczy (relacja TU). Za to zachwycił mnie barceloński targ… Wizualnie, bo smakowo to dużo jest produktów hiszpańsko – katalońsko – fastfudowych. Ale wrażenia wzrokowe – bajeczne…

 

Plaża – byłyśmy w szczycie sezonu. Tłoczno. Z głośników systematycznie komunikowano, żeby panie idąc do morza zakładały staniki, a panowie mieli stosowne gacie – nie stringi. Zdjęcia zamieściłam wyżej, więc nie będę się powtarzać. 

Jola:
Barcelona to także piękne parki, jak chociażby Parc de la Ciutadella.


Można by wymieniać w nieskończoność. Ale po co? Tu trzeba po prostu przyjechać ?

Jola (ta Piękna) i Ania (Bestiaaa)

Neotango Night w Jazz Club Akwarium – 7.10.2017

Nie lubię zbytniego cudaczenia w tangu. Co nie oznacza, że jestem tangową talibką. Nie jestem. Nie lubię starych trzeszczących rzęchów z wyjcowaniem. Lubię tango nuevo. Sądzę, że warto zdefiniować pewne pojęcia – żebyśmy to samo mieli na myśli. Tango nuevo to tradycyjne tanga w nowych aranżacjach lub po prostu nowe tanga. Ale tanga! A nie co popadnie. Wszystko, niezależnie od gatunku muzycznego, podpada pod neotango. Czyli tzw. alternatywa. Taki Gotan Project mieści się w tango nuevo, a także w electro. Tańczenie do Chopina czy rapu (a jakże!) to żadne nuevo, tylko alternatywa. Tyle jeśli chodzi o muzykę. A w tańcu – jest tango milonguero (bardzo kontaktowe, z napieraniem, prowadzenie z centrum), salon (trochę luźniejsze objęcie, we własnej osi), nuevo (luźne objęcie, bez wypiętego kuperka, zamaszystość, boleo, volcady). Jest i neotango, które zawiera w sobie elementy tanga i … wszystkiego innego.

Nuevo często jest mylone z alternatywą.

Pamiętam, jak kiedyś na mojej milondze DJem był Argentyńczyk. Grał zdecydowanie inaczej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni, a jako zawodowy muzyk – też inaczej słyszał. Trochę towarzystwo było umęczone tańczeniem do bardzo wokalnych tang u nas nieznanych. W pewnym momencie zapytał, co zagrać: tradicion czy nuevo. Obecni ochoczo zakrzyknęli, że nuevo – spodziewając się jakiegoś Bonda albo Grace Jones. A tu nastąpiła dalsza część tego, co było… Dla DJ-a pewnie to było co innego, przeciętny polski tanguero nie wyczuł różnicy.

Neotango to takie tango prawie bez tanga.

Zarówno muzycznie, jak i tanecznie. Jakiś czas temu widziałam pokaz neotanga. Zdecydowanie nie umiem z taką gracją tarzać się na czworaka po parkiecie do dziwacznej muzyki. Tak więc decydując się pójść na Neotango Night spodziewałam się umęczenia już po półgodzinie…

Jazz Club Akwarium to bardzo przyjemne miejsce.

Nie wszyscy bywalcy letnich milong na Skwerze Hoovera wiedzą, że to właśnie tu 🙂 Wnętrze restauracyjne znajduje się na górze, a na dole, w podziemiach, urządzono sporą salę z bardzo dobrą drewnianą podłogą, profesjonalnym nagłośnieniem i sprytnym barem (z przemiłym młodym przystojnym barmanem). Nawet plastikowe krzesła nie były takie zwykłe, tylko miały dość ciekawą formę…

DJane Danusia grała bardzo przyjemnie.

Było oczywiście kilka dziwnych kawałków, ale zdecydowanie nie czułam się przytłoczona. Kiedyś niefortunnie publicznie skomentowałam film jako noc żywych trupów, na którym widziałam snucie się do ciężkiej muzy. Obawiałam się, że tu mogę doświadczyć tego na żywo. Ale nie! Danusia tak zagrała, że mnie nie zmęczyła. A wdzięcznymi lekkimi milongami wręcz zachwyciła.

Neotango jest dobre dla tych, którzy nie lubią sztywnych reguł.

Nikt nie oczekuje rondy – można hasać w te i nazad, co bez krzywych spojrzeń czynił warszawski mistrz tej dyscypliny. Nie ma cortin – tańczysz, ile chcesz. Można bez schodzenia z parkietu przyssać się do siebie na półtorej godziny. Można też jeden kawałek zatańczyć, następny sobie darować, by na kolejny wrócić i pląsać. Nie ma oczekiwań co do strojów, a mimo to taki jeden, co to różnie bywa, tym razem był przyzwoicie ubrany (chyba tylko w lato straszy gołymi pachami i skarpetami do sandałów).

Organizatorem jest jeden z najbardziej wszechstronnych zawodowych tancerzy.

Piotr Woźniak to warszawski nauczyciel tanga, promotor tanecznego PRO – AM (profesjonalista i amator startują w międzynarodowych zawodach), a także zawodowy tancerz z dużym dorobkiem scenicznym. W najbliższą środę, 11. października, w warszawskiej Stodole, podczas koncertu Roberto Siri, będzie można go zobaczyć w pokazie tanga solo. Wystąpią także: Jakub Grzybek i Patrycja Cisowska (mistrzowie świata w tango escenario – czyli mega tango show! a także organizatorzy festiwalu RECUERDO) – oraz inne warszawskie pary. 

Warszawa jest gotowa.

Aby mieć cykliczną imprezę, na której zasadą jest brak sztywnych zasad. Moim zdaniem nie ma co wartościować ani muzyki, ani stylów tanecznych (no chyba że dj ewidentnie przysmęca, a tangowicz nie wie, co czyni – ale to inny temat). Każdy może wybrać, co mu pasuje. Dla mnie tango bez bliskiego kontaktu nie ma sensu, ale wierzgnąć czasem też lubię. Muzyka Złotej Ery jest dla mnie tangowo najbogatsza, co nie znaczy, że dla odmiany nie zapląsam do czegoś innego. To co – do zobaczenia? 🙂

Ania (Bestia)

 

 

Sitges 2017 – XIV Tango Festiwal w Hiszpanii

Jola:

O festiwalu w Sitges słyszałam od wielu osób. Tegoroczna edycja odbyła się po raz XXIV! To jeden z najstarszych festiwali w Europie. Lipiec, Barcelona tuż obok, plaża, super jedzonko i tango – to wszystko zadecydowało o kolejnej wyprawie do Hiszpanii: pięć dni w Sitges, dwa w Barcelonie.

Ania:

Po encuentro w Maladze (o tamtej wyprawie możesz przeczytać TU) – zakochałam się w Hiszpanii, hiszpańskich imprezach, różanej cavie i ichniejszych kalmarach… Bardzo byłam ciekawa tego festiwalu. Miałam nadzieję, że ponownie spotkam część osób tam poznanych. I nie mogłam się doczekać nowych znajomości i nowych abrazos… oraz Barcelony, do której wybierałam się trzy razy (raz nawet miałam kupiony bilet i zarezerwowany hotel), ale z przyczyn losowych nie udało mi się dotrzeć.

  

Jola:
Festiwal organizuje (od 1993 roku, zawsze w połowie lipca) Associacion Barcelona Tango Club. Tę edycję rozpoczęto spektaklem w wykonaniu Compañia Tango Amado w centrum kulturalnym El Retiro, na którym był komplet widzów. Potem milonga. Kiedy festiwal zaczyna się w środę – wiadomo, że wielkich tłumów tej nocy nie będzie. Co nie oznacza, że nie będzie z kim tańczyć! Oj… tu było… Nowe znajomości zaowocowały imprezą do białego rana, niekoniecznie tangową… 

   

Ania:

Wszystkie festiwalowe milongi odbywały się w El Retiro. System biletowy był nowoczesny, komputerowy. Cudowne było to, że tańczyliśmy na powietrzu! Hiszpańskie lato wcale nie jest jakoś bardzo upalne, przynajmniej nie w Sitges. Wieczory były przyjemnie ciepłe, ale nie gorące. Podobno rok wcześniej padał deszcz… Tym razem trochę się chmurzyło, ale ostatecznie nie musieliśmy się chować pod zadaszeniem restauracji. Minusem była kamienna podłoga z umiarkowanym poślizgiem. I niestety bałagan na parkiecie. Zwłaszcza w weekend dał się we znaki, kiedy przybyło bardzo dużo osób. O żadnej rondzie nie było mowy. W ogóle poziom tangowy – jak to na festiwalach – był średni. Towarzyski na 5+ 🙂 Ale i tu znalazły się ubraniowe i obuwnicze męskie dziwadła. To ciekawe (zdecydowanie temat gender), że paniom nie przychodzi do głowy założyć na nogi czegś, co okropnie wygląda… 

  

Jola:
K
olejne dni festiwalu to dla wielu uczestników czas na doskonalenie umiejętności pod okiem zaproszonych maestros. Byli to Gustavo Rojas i Gisele Natoli oraz Veronica Palacios i Jorge Pahl. Obie pary oczywiście dały pokaz na nocnych milongach.

Ania:

Szczególne wrażenie zrobiła na mnie milonga w wykonaniu Veroniki i Jorge. Matko, jak ona zasuwała tymi stópkami… Jakby miała w nich motorek… Jorge to kawał przystojnego faceta. Zasadzałam się na taniec z nim. Wyszło, ale… na innej imprezie 🙂 Szczegóły wkrótce. Bardzo bym chciała, aby ta para przyjechała do Polski – nie jest to trudne, ponieważ na co dzień Veronica i Jorge mieszkają i uczą w Barcelonie. A jak tańczą – można zobaczyć TU 

   

Zdjęcia pochodzą z profilu  na Facebooku Veroniki Palacios i mają status publiczny.

Jola:
Festiwalowe dni wyglądały podobnie: wieczorne milongi w El Retiro, a popołudniowe na plaży – które mają swoich zwolenników i przeciwników. Ja osobiście nie przepadam za tańczeniem na ubitym, mokrym piasku, lecz wiele osób było zachwyconych.

Ania:

Nie znoszę tańczenia na piachu czy w wodzie. Może to wygląda malowniczo i romantycznie, ale dla mnie trudne piwotowanie jest zbyt dużym dyskomfortem i nie chce mi się nadwyrężać stawów, bo i po co? Dlatego byłyśmy tylko na jednej. A wystarczyłoby przenieść tangolenie kilka metrów dalej. Było miejsce. Zdecydowanie wygodniejsze niż piach. Widać taka była idea. Więc więcej czasu miałyśmy na knajpki, w których jedzenie i wino wiadomo, jakie jest. Niestety pyszne. Niestety, bo po powrocie do Polski trzeba przechodzić na dietę :p

   

Jola:
Nocne milongi zaczynały się o 21.30, kończyły o 2.00,, czyli jakoś specjalnie długie nie były. Ale po milongach głównych następowało after party. Pierwsze odbyło się na maleńkim cypelku, tuż nad skalistą przepaścią, na trudnym kamiennym podłożu.

Ania:

Czegoś takiego nie przeżyłam w życiu… Jak zobaczyłam tę przepastną otchłań – pomyślałam: nie ma mowy! Usiadłam sobie z boczku i ze ścierpniętym tyłkiem obserwowałam, jak Jolanda pląsa. Matko… Mam jakiś taki ukryty lęk wysokości. Mogę być na 50. piętrze, jeśli są barierki i zabezpieczenia. Tu było po prostu urwisko, jak w filmie grozy. Jednak tak całkiem nie udało mi się wymigać. Tańczyłam… i do dziś, jak sobie przypomnę, znowu cierpnie mi tyłek. Aaa!!!

  

Jola:
Nocne milongi odbywały się w różnym składzie, ponieważ każdego dnia sporo osób dojeżdżało z Barcelony. To powodowało większą rotację partnerów i nowe doznania ? Ja co prawda miałam grono moich ulubionych, ale… zawsze to miło zatańczyć z kimś innym.

Ania:

Generalnie na milongach głównych teren był tangu przyjazny. Stoły i krzesła były ustawione wokół parkietu i było ich na tyle dużo, że nie trzeba było walczyć o posadowienie czterech liter. Dj-e grali dobrze, bez smęcenia i wyjcowania. Tandy zmian i hocki – klocki nas akurat nie interesowały, ale ponieważ – jak to na festiwalach – było więcej pań, one mogły skorzystać i dorwać się do tangueros 🙂 To było zwyczajne polowanie… Nie, zdecydowanie nie chcę brać w czymś takim udziału, ale jak ktoś lubi – niech bierze. My na szczęście nie narzekałyśmy na brak chętnych do wspólnego tanga. Zarówno ja, jak i Jolanda – odpuszczamy uganianie się za mężczyznami w jakiejkolwiek formie. To za nami warto się uganiać :p Była pani bez skrępowania desantująca panów (czasem się nacięła na odmowę), były dziewczyny prowadzące. Wszystko było 🙂

  

Jola:
Festiwal miał kilka niespodzianek miłych i przerażających. Dobrze, że after party zostało przeniesione znad urwiska pod sam kościół, bo co noc było więcej osób i wszyscy na cypelku by się nie zmieścili. Cudowną niespodzianką był koncert Federico Gonzaleza z Buenos Aires. Federico nie dość, że pięknie zaśpiewał na sobotniej after party, to jeszcze miał takie objęcie, że ech…?
Zresztą:
nie tylko on …???

  

Ania:

Tą przerażającą niespodzianką dla mnie był „Tango coaching”. Ja w takich hopsztosach z zasady nie uczestniczę. Jolanda lubi nowe doznania, więc wzięła i się zgłosiła. Już pierwszej nocy umówiła się na kołczowanie z takim jednym. Ja nie chciałam za żadne skarby, bo jako jednostka mało socjalna nie lubię cudaczenia z obcymi ludźmi i dobrze mi z tym. Nie chcę przełamywać żadnych barier, bo to moje barierki ochronne, znane i przeze mnie akceptowane. Nie wiem, ki czort mnie opętał, że zmieniłam zdanie. Na dzień przed zapytałam Yaniny (prowadzącej – cudowna, ciepła kobieta!) – z nadzieją na odmowę – czy mogę dołączyć. Myślałam, że nie będzie partnera… Niestety był. Ale po kolei. Założeniem tango coachingu było wyzwolenie w tangueros „prawdziwego tangowego ja”; żeby zacząć tańczyć, nie udając kogoś innego. No i fajowo. Tylko że ja nikogo nie udaję, więc nie mam czego wyzwalać. Jolanda wystawiła do wiatru tego, z którym się umówiła (zapracował na to), i kołczowała się całkiem przyjemnie z kimś innym. Ja dostałam z przydziału (oczywiście było więcej kobiet, więc męscy organizatorzy przyszli z odsieczą) sapiącego, gniotącego moją talię i plecy jak ciasto na pierogi takiego jednego, co to najpierw mnie zadziwił, wkurzył, potem rozśmieszył (sapaniem i gnieceniem), a w efekcie końcowym ubawił, bo w taki sposób wczuwał się w connection, że pękałam ze śmiechu. Przy całej sympatii do tangowej kołczini – nie chciałabym tego powtórzyć nigdy więcej. Moim zdaniem takie zajęcia są dobre dla tych, co by chcieli się trochę pomiętosić, ale nie znają się na tyle, by mieli śmiałość 🙂

  

Jola:
To był cudowny czas. Do zobaczenia za rok na jubileuszowym XXV Festival International de Tango Sitges ❤

Ania:

To znaczy, że jedziemy..? OK!

WRAŻENIA PODRÓŻNICZE – POZATANGOWE

  

Jola:

Sitges leży zaledwie 35 km od Barcelony i jest doskonale z nią skomunikowane. Autobus kursuje całą dobę (w dzień co 15 min., w nocy co półtorej godziny) i kosztuje 4 €. Niestety nie zdążłyśmy na ten o północy. Samolot miał 30 minut opóźnienia i zabrakło nam dosłownie 5 minut… Skutek: 1,5 godziny oczekiwania na następny ? Nie zepsuło nam to humoru absolutnie, bo liczy się doborowe towarzystwo ??? Na miejsce dotarłyśmy koło 3 w nocy.

Ania:

Wylatywałyśmy z Modlina. To chyba najgorsze lotnisko świata. Z kontrolą bezpieczeństwa wariują jeszcze bardziej niż na Okęciu. Jolanda musiała zrobić awanturkę, bo służbista przyczepił się do czegoś, na co na lotniskach całego świata nie zwracają uwagi. I wieczne opóźnienia… Czy jakikolwiek samolot wystartował punktualnie? To są niby drobiazgi – dla tych, którzy rzadko podróżują. Dla nas to zwyczajnie wkurzająca strata czasu. Mamy porównanie, jak funkcjonują inne lotniska na świecie. Nasze polskie muszą być oczywiście pasażerom nieprzyjazne, bo po co ma być sprawnie i miło, kiedy może być do dupy?

Jola:

Na szczęście zawsze jakoś dolatujemy. Z lotniska autobusem dojechałyśmy do centrum. Tam musiałyśmy znaleźć przystanek do Sitges. Połaziłyśmy w tę i z powrotem i na około, a po kilkunastu minutach zorientowałyśmy się, że miałyśmy przystanek pod nosem :D 😀

 

Ania:

Czekając na właściwy autobus na właściwym przystanku – uciełyśmy sobie pogawędkę ze zmęczoną balangowiczką narodowości brazylijskiej i zjadłyśmy resztki prowiantu z torby Jolandy, która miewa zaopatrzenie, bo zaczyna podróż znacznie wcześniej niż ja (dojeżdża z Olsztyna). Kiedy dojechałyśmy na miejsce, też trochę połaziłyśmy w te i wewte, bo mapa wujka gugla działa, jak chce. Czasem z opóźnieniem, czasem dziwnie się ustawia i idzie się nie w tę stronę… Kiedy namierzyłyśmy właściwy azymut i doczłapałyśmy prawie pod wejście, hurgot walizek ciągniętych po bruku zaalarmował naszego gospodarza, który przez domofon zaczął nawoływać Jolandę… Nie jest tajemnicą, że to ona robiła rezerwację. Jak zwykle zresztą. Jest dobra w te klocki i tyle. Jak ja raz zarezerwowałam Berlin, to się okazało, że w cholerę daleko i IV piętro bez windy…

Jola:

Nasze mieszkanie okazało się być bardzo przyjemne i wygodne: wyposażona kuchnia, czysta łazienka i nasza sypialnia z cudownym tarasem oraz wszechobecnym, bardzo przyjacielskim kotem Pimpim.
Mieszkałyśmy na jednej z głównych ulic, bardzo blisko plaży i w niewielkiej odległości od imprez festiwalowych. Mogłyśmy się wygodnie relaksować 🙂

   

Ania:

Dobra lokalizacja niestety zazwyczaj związana jest z hałasem. Poza Tel Avivem, gdzie w bocznej małej uliczce w nocy panował straszny hałas (samochody dostawcze, śmieciarki, marcujące w maju wolno żyjące koty… Cała relacja jest TU) – to było najgłośniejsze miejsce, w jakim nocowałyśmy. Od bladego świtu zasuwały ciężarówki, autobusy i chyba cały kataloński ciężki transport…

Jola:
Sitges to dla Hiszpanów takie ichnie Saint Tropez. Kurort, do którego przyjeżdża się zabawić i poleżec na plaży. To miejsce słynie również z niezwykłej tolerancji – jest hiszpańską stolicą gejów i podobno cieszy się największą popularnością w Europie. Jestem tolerancyjna i widok par o innej orientacji niż moja zupełnie mi nie przeszkadza. Knajpka z najlepszymi kalmarami była tuż obok, więc próbowałyśmy się wczuć…

 

Ania:

Lipiec to szczyt sezonu. Plaża pełna ludzi. Nie ma naszych nadbałtyckich parawanów, ale ręcznik leży przy ręczniku. A w weekend jest jeszcze ciaśniej. Pierwsze dwa dni chodziłyśmy na zwykłą plażę. Aż odkryłyśmy tę drugą – okazała się mniej tłoczna. Co ciekawe: na nią także przychodziły rodziny z dziećmi. Oczywiście widać było dziewczyny trzymające się za ręce i chłopaków dających sobie całusy, ale standardowe rodziny nie należały do rzadkości. Tyle tylko, że skoro na takiej plaży leżałyśmy z Jolandą obok siebie – nie mogłyśmy liczyć na awanse mężczyzn poza chłopakiem sprzedającym napoje. Ojjj… podobał się chłopakom, a my podobałyśmy się jemu 🙂 Ponieważ miejsce trochę zobowiązuje, nakazałam Jolandzie smarować moje plecki z większą niż zwykle czułością :p

   

Jola:
Sitges
to bardzo urokliwe miasteczko. Główną atrakcją turystyczną jest kościół świętego Bartłomieja z XVII wieku – dla Ani był to zamek ? Tu właśnie, na placu kościelnym, odbywały się nasze after party ?

Liczne bary zapraszają na całonocne imprezy. Knajpki ze wspaniałym jedzeniem to hiszpańska codzienność… Chociaż najlepsze kalmary jadłyśmy w Pic Nic przy samej plaży (z jakim widokiem!). Zamówiłyśmy po dwie porcje. Ich smak śni mi się do dziś ?

  

Ania:

Co ciekawe: życie mocno nocne i wczesnoporanne tętni tylko w weekend (w tygodniu jednak krócej to wszystko trwa i w czasie powrotu z afterek byłyśmy jednymi z nielicznych na ulicy), tak więc Sitges nie jest typową hiszpańską imprezownią. Myślałam, że w lipcu w Hiszpanii to… o matko i jeszcze więcej. A tu cisza, spokój… Jak na afterce za głośno zagrali, to przyjechała Policja… Normalnie miasteczko emerytów 😀 Co nie zmienia faktu, że kocham Hiszpanię. Po prostu.

  

     

 

Tango w Łazienkach Królewskich – lipiec 2017

Po raz trzeci.

A mój pierwszy – tangoliliśmy u króla. Emilka K. powiedziała, że to jej najważniejsza impreza w roku. Moja nie, ale niewątpliwie ma swój urok i NIE można nie docenić tego, że się odbywa w takim miejscu.

Pora wakacji niby nie sprzyja frekwencji, jednak było nas całkiem sporo. Jerzy Cz. na koniec powiedział, że mnie nie widział. Mimo mojej żarówiastej sukienki 🙂 Nie bardzo mu wierzyłam (a właściwie wcale), dopóki nie zobaczyłam na zdjęciach Jacka M. w czerwonym kapeluszu – a w naturze też go nie widziałam 🙂
Taniec Rodziców małej Natalii rozczulił wszystkich… Pozdrawiam serdecznie!

Nie będę pisać o przemówieniach, bo wiadomo, że muszą być. Imprezę organizuje Akademia Tanga Argentyńskiego, która jakiś czas temu przetasowała swoje szeregi, chcąc poczynić wrażenie świeżości. Dla imprezy w Łazienkach Królewskich nie miało to znaczenia, dla gości też, a reszta – to inny temat. Zagadką pozostaje wpuszczanie/nie wpuszczanie uczestników. Pani z bramki robiła to swoim kodem, dzięki Grażynie jakoś przeszłam selekcję…

Ważne, że wszystko było naprawdę super, pogoda dopisała, DJ Olga Zawada również.

Było tak,  jak w takich sytuacjach trzeba: czyli pogodnie, wesoło, tangowo.
A teraz zamieszczę hurtowo zdjęcia, które zrobiłam, i przy okazji odkryłam różne możliwości ich edycji. To moja swobodna fantazja w posługiwaniu się filtrami – reklamacji nie uwzględnia się, a oryginały skasowane. Ale!
To nie wszystkie. Reszta pojawi się niebawem w albumie na fejsie – jak nie zapomnę, wkleję link 🙂

Serdeczności – Ania (Bestiaaaa)





P.S. 1 – chłopak w kapeluszu na ostatnim zdjęciu tańczył sam ze sobą do naszej muzyki. Nikogo nie poturbował, był uważniejszy niż niejeden tanguero. Trochę szkoda, Anno S., że poszłaś tańczyć – bo tylko Ty mogłaś go wziąć w nasze objęcia…
P.S. 2 – Jajajaj… To byłoby niemożliwe w Buenos czy Hiszpanii… Dziewczyny same na trawie…

P.S. 3 – film… będzie. Może – jak wystarczy mi czasu 🙂

 

 

 

Malaga tiki taki…

Jola:
Do Malagi przybyłyśmy rzecz jasna z powodu tanga ? Zaprosił nas cudowny Tango Dj i organizator Milongero del Sol – Francisco Saura. Impreza organizowana jest dwa razy w roku, wiosną i jesienią. Cieszy się dużym powodzeniem. Nie ma o niej informacji w ogólnym obiegu, nie znajdziesz wydarzenia na Facebooku.

Ania:

Kiedy Jolanda zarządziła Hiszpanię, zgodziłam się bez wahania. Dopiero po jakimś czasie mnie uświadomiła, że to nie taki pierwszy lepszy maraton, tylko impreza dla wybranych i wcale nie tak łatwo się na nią załapać, zwłaszcza bez rejestracyjnego partnera (a my, jak wiadomo, głównie jeździmy we dwie). Pewnie dlatego oprócz nas była tylko jedna polska para – Ewa i Tadeusz z Łodzi. Polskim akcentem był też Dj Michał Kaczmarek z Poznania.
Jednak zanim rozpoczął się maraton, trafiłyśmy na miejscową milongę. Było dość tłoczno. Poznałyśmy tanguero, który po każdej przetańczonej tandzie dawał partnerce różę. Ale nie jakąkolwiek! Starannie dobierał, aby pasowała. Ja dostałam w kolorze moich oczu, Jolanda – pasującą kolorystycznie do bluzki.

Jola:

Maraton odbywał się w hotelu z dobrą restauracją i bardzo klimatycznym patio. Jedynym mankamentem było to, że hotel był położony dosyć daleko od centrum miasta i plaży. Jeśli ktoś nie mieszkał na miejscu, to w nocy pozostawała tylko taksówka.

Ania:

Położenie maratonowego hotelu zniechęcało nas do jakichkolwiek wypraw. Ponieważ byłyśmy w Maladze od kilku dni – bez żalu rezydowałyśmy na tarasie przynależącym do pokoju, który był na tyle duży, że spokojnie mogłyśmy utrwalać opaleniznę. Lubię, kiedy mieszka się na miejscu. Wtedy impreza ma inny klimat, łatwiej się integrować.

Integracji sprzyjały okrągłe ośmio czy dziesięcioosobowe stoły, przy których spotykaliśmy się na obfitych i smacznych kolacjach. Maraton trwał typowo od piątku do niedzieli. Nie było pre-milongi i afterparty, ale czasu wystarczyło, aby się wytańczyć. Zwłaszcza bez tangowych butów! Przyleciałyśmy prosto po milondze w Wenecji. Mogłam tu, na maratonie, kupić nawet moje ulubione Bandolery, ale po pierwsze miałam już kupione trzy nietangowe pary, po drugie – nie było w moich gabarytach takich, które rozpaliłyby we mnie żądzę posiadania. Salsowe i tu musiały dać radę.

Jola:
Formuła tego maratonu to t
ypowe encuentro milongero, ze ścisłym podziałem na strefę męską i żeńską. Dobrze rozstawione krzesełka dawały możliwość mirady i cabeceo. Sala była spora, z dobrym parkietem, klimatyzowana.

Ania:

Ale tego na początku nie zarejestrowałyśmy. W piątkowe popołudnie – bo wtedy się wszystko zaczęło – dostrzegłyśmy masakrycznie wysoką średnią wieku… Po dziesięciu minutach Jolanda stwierdziła, że jej się nie podoba i tańczyć nie będzie! A ja pomyślałam rozczarowana, że nastawiałam się na ogniste czarne diabły, a tu geriatria… którą mam u siebie… No dobrze, ale skoro już jesteśmy i przez trzy dni nie mamy innej opcji, zaordynowałam: tańczymy!

Jola:

I tu miłe, bardzo miłe zaskoczenie. Panowie tańczyli świetnie, byli szarmanccy i ładnie pachnieli! Z godziny na godzinę przybywało nowych uczestników i w efekcie średnia wieku mocno się obniżyła ?, a przyjemność z kolejnych tand była coraz większa. Każdy dzień przynosił nowe znajomości tangowe i towarzyskie. Kilka z nich pozostanie na długo w mojej pamięci. Cudowny czas i piękne miejsce idealne na wiosenną beztroskę ?

Ania:

Formuła maratonu powodowała, że nawet jak się trochę na parkiecie pobałaganiło, to bez ofiar, ponieważ nikt nie wierzgał. Nikt też nie uprawiał polki – galopki, dzięki czemu panów nie zalewały siódme poty i dłużej zachowywali świeżość. Co nie znaczy, że nic się nie działo! Ależ działo się!!! I wcale nie było tylko „dorosło”. Przypomniało mi się, że Serbowie są bardzo przystojni… 🙂
Szkoda, że kiedy nastąpił czas oficjalnych podziękowań i pożegnań, nasz polski dj gdzieś się zawieruszył.

To był mój pierwszy maraton w takiej formule. Złapałam bakcyla. Ja w ogóle lubię bardzo bliskie objęcie i dla mnie tango w otwartym to nie jest tango, tylko aerobik, więc
milonguero wpisuje się w moją przyjemność. Dla pań ważna jest strategia siadania, zwłaszcza pierwszego dnia i w sobotnie popołudnie. Nie ma mowy o wyrywaniu się na parkiet! Jeśli nie chce się nieporozumień, musi być zachowana kolejność: mirada, cabeceo, mężczyzna podchodzi, a kobieta CZEKA, utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Zdarzyło się, że ruszyło do mnie dwóch panów. Zdarzyło się, że pan poszedł do pani za mną i gdybym się wyrwała, byłoby mi głupio.
Maratonowy bufet nie był nadmiernie obfity. Powiedziałabym, że jeden z uboższych, jakie do tej pory spotykałam. Woda, jakieś soki czy napoje, czasem ciastko i plasterek wędliny… I tyle. Ale atmosfera, miejsce i muzyka były świetne. Bardzo chętnie to powtórzę. U nas wiosną zimno, tam już czuć gorącą atmosferę lata.

SFERA POZATANGOWA – CZYLI PODRÓŻNICZO PO NASZEMU
Jola:

Wenecja wskoczyła nam ot tak, za to Malagę zaplanowałyśmy od dawna. Hiszpania to kraj, który kocham i on kocha mnie. Że przecież kocham Buenos? Owszem. Buenos Aires to miłość bezwarunkowa. Śródziemnomorska cześć Europy to takie letnie zatracenie ?
W Maladze byłyśmy w sumie osiem dni. Mieszkałyśmy we współdzielonym z właścicielami mieszkaniu, świetnie położonym, blisko plaży i Starego Miasta. Nasi gospodarze – cudowni, ciepli, otwarci i chętni do pomocy – dbali o nas jak o małe dziewczynki.

Ania:

Mieszkanie było bardzo wygodne i niebywale czyste. Dwie łazienki zapewniały bezkolizyjne korzystanie. Kawa, herbata, własnoręcznie upieczone przez gospodynię ciasto oraz ciepłe rozmowy pełne poczucia humoru sprawiały, że każdy dzień zaczynałyśmy bardzo przyjemnie. Droga na plażę obfitowała w bujną roślinność. W Polsce zimno, a tam cudownie ciepło… Bardzo lubię tak wkraczać w wiosnę.

Jola:
Każde południe zaczynałyśmy od plażowania. W pierwszych dniach kwietnia nie ma za wiele ludzi, mimo to można było nawiązać przyjaźnie ?

Ania:
W różnych miejscach na świecie się opalałam, ale to tu, w Maladze, po raz pierwszy w życiu złamałam swoją zasadę (że cycki pokazuję tylko wybrańcom) i zrobiłam to topless… A potem musiałam się chować, bo moja skóra jednak jest dość jasna i muszę uważać, żeby nie przesadzić.

Jola:

Po południu szłyśmy na Stare Miasto. Renesansowa katedra z ołtarzem zbudowana na miejscu dawnego meczetu, Alcazaba, Casillo de Gibralfaro, twierdza i zespół pałacowy – pozostałość po muzułmańskim emirze, Teatro Romano z I wieku p.n.e., Plaza de Toros de La Malagueta dla miłośników walk byków – nie ma tu dużo do zwiedzania i da się to ogarnąć w 3 dni.

Ania:

W naszych podróżach nie nastawiamy się na muzea i galerie. Wolimy chłonąć atmosferę miasta i ludzi. Ale być w Maladze i nie odwiedzić Muzeum Picassa – no nie… Nie wiedzieć czemu obowiązywał zakaz fotografowania. Boją się, że jak człowiek zobaczy zdjęcie, to nie przyjedzie, żeby zapłacić za wstęp? Czy mają obawy, że jednak to muzeum nie jest jakieś nadzwyczajne i wyjdzie to na zdjęciach? Odwiedziłyśmy też dom sławnego malarza. Również nic specjalnego. Ale – jak powiedziałam – pewne miejsca odwiedzić po prostu wypada, choćby raz w życiu. 


Jola:
Z
przykrością muszę stwierdzić, że muzeum wrażenia na mnie nie zrobiło. Zwłaszcza że ja akurat uwielbiam szwendanie się bez celu po uliczkach… Tu lody, tam pyszne kalmary, boquerones czy krewetki w sosie czosnkowym… I do tego wino… Koniecznie różana Cava! Jest pyszna! Czego chcieć więcej? No może jeszcze jakiś drobiażdżek miły dla każdej kobiety…


Ania:
To był bardzo hedonistyczny czas… Jedzenie, wino, słońce i południowe flirty… W tym momencie nasuwa mi się taka dygresja: jeśli ktoś mówi, że pieniądze nie są ważne, to znaczy, że nigdy ich nie miał. Bez odpowiedniej ich ilości można pojechać jedynie do Radomia, a jak to powiedziała kiedyś Pierwsza Dama polskiego filmu Beata Tyszkiewicz: „Bycie w Radomiu nie jest czymś specjalnie oryginalnym”… Tak więc zanurzyłyśmy się w przyjemnościach bez wyrzutów sumienia 🙂 I kiedy zostałyśmy zawiezione do najbardziej znanej knajpy specjalizującej się w owocach morza i rybach – folgowanie sobie ograniczała nam jedynie pojemność naszych żołądków 🙂

Ania:

Różana Cava to najlepsze wino musujące, jakie piłam. Wyprzedziło nawet moje ulubione różowe Prosecco 🙂 Bardzo mi się w Maladze podobało. To kameralne miasto z uroczymi kamieniczkami. Myślę, że w szczycie sezonu, kiedy przeżywa oblężenie, może tu być nie do wytrzymania. Ale na początki kwietnia jest bardzo przyjemnie: ciepło w dzień, rześko wieczorem. Bardzo chętnie odwiedzę Malagę za rok.

 

Oprócz doznań smakowych przeżyłam jeden szok duchowy. Byłyśmy w Maladze przed świętami wielkanocnymi. Jak to w południowym katolickim kraju – ruszyły przygotowania do procesji. Nigdy nie widziałam na żywca, jak to się odbywa. Nasze polskie smętne zawodzenie to pikuś. Tam to jest całe misterium. Najpierw trafiłyśmy na trening orkiestry. Mijając w parku kołyszących się kilkadziesiąt osób z różnymi instrumentami, poczułam się jak w filmie grozy… Ale prawdziwe przedstawienie nastąpiło kolejnej nocy. Procesja przechodziła obok miejscowej milongi. Pochodnie, ogromny krzyż, Jezus i Maria… i to wszystko niesione przez tłum miarowo kołyszący się do ponuro-transowej muzyki… Trudno mi sobie wyobrazić, jak taka procesja wygląda w Meksyku lub Brazylii… A jak to wyglądało? ZOBACZ

 




 


Milonga w Casino di Venezia – 1 kwietnia 2017

 

 

 

 

Jola:

Ten wyjazd był zupełnie przeze mnie nieplanowany. Byłam jeszcze w Buenos Aires, kiedy Ania napisała: „Jolando – jedziemy do Wenecji!”. Policzyłam: między jednym a drugim będę w domu – w którym nie byłam od dwóch miesięcy – tylko dziesięć dni… „I wystarczy!” – napisała Ania 😀
Tyle pięknych wspomnień z poprzedniego pobytu… Perspektywa tańczenia w wyjątkowym miejscu… OK! I stało się tak, że zaczęło to być jedno z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń.

 

 

 

 

 

 

 

Ania:

Milonga w Casino di Venezia odbywa się tylko raz w roku.  Gospodarzem i Tango Dj – em jest bardzo lubiany Roberto Rampini. Pomyślałam: milonga w pałacu i kasynie jednocześnie – toż to dla mnie raj! Uwielbiam pałace, lubię ruletkę (niestety rzadko grywam), Roberto na pewno zagra energetycznie…
Pierwszy zimny prysznic – a właściwie wiadro lodowatej wody – chlusnęło we mnie już na lotnisku: nie wzięłam tangowych butów… AAA!!!!! Ich brak na nogach tanguery podczas milongi to tak, jakby piłkarze rozgrywali mecz na bosaka albo w tenisówkach!

 

 

 

 

 

 

 

Przeczesałyśmy z Jolandą internety, Cristina – partnerka Roberto – jak mogła, starała się pomóc… Dziękuję Ci! Okazało się, że jest! Sklep z butami tanecznymi, w tym do tanga!!! Jedziemy! Niemal na drugi koniec Włoch… A konkretnie: do nowej części Wenecji, tej na stałym lądzie. Wyprawa: ponad godzinę w jedną stronę. Niestety: butów do tanga trzy pary i żadna dla mnie. Cóż zrobić, kupiłam do salsy. Nie był to komfort mojej ulubionej tangowej marki, ale lepszy rydz niż nic! A buty bardzo ładne.
Wyrychtowałyśmy się jak ta lala i w drogę!

 

 

 

 

 

 

 

Jola:

Wstęp na milongę nie był tani (40 € milonga + 20 € wejście do kasyna). Obowiązywały stroje wieczorowe. No ale przecież był to pałac i Casino di Venezia! Już samo wejście robiło wrażenie, a kiedy zobaczyłam właściwe wnętrza – stwierdziłam, że będzie to uczta dla ciała i ducha.

                                                                         

 

 

 

 

 

 

 

Na zdjęciu: Dorotka Wandrychowska, dzięki której dowiedziałyśmy się o tej milondze.

Przepiękna, spora (jednak nie za duża) sala balowa, świetny parkiet, który chciało się wypróbować… Lecz na to trzeba było zaczekać. Bal rozpoczęła najzwyczajniej na świecie wyżerka 🙂 Dużo pysznego jedzenia i bardzo dużo naszego ulubionego Prosecco, którego nie żałowano 🙂

   

Ania:

Po dotarciu na początku trochę się zmartwiłam. Wnętrza piękne, ale ludzi multum… Rozstawione krzesła były już w większości zajęte, nie było szans na dobrą miejscówkę… Perspektywa stania w butach na obcasach – zwłaszcza salsowych, które mimo ich urody moje nogi znosiły słabo – mocno mnie przerażała… Jeśli chodzi o przybyłych – głównie pary, w mocno starszym wieku. A ruletka… Zamiast krupiera jakieś automatyczne dziwadło! Miejsce piękne, tylko czy będziemy się dobrze bawić..?

Rozpoczęcie imprezy sutą kolacją było dobrym pomysłem. Szwedzki stół, wybór i dostateczna ilość jedzenia oraz liczba obsługi zapewniły, że nikt głodny nie pozostał. Raczyłyśmy się z Jolandą dość długo, zwłaszcza Prosecco 🙂 Bez pośpiechu zmieniałyśmy bufety, bo tak ciągle brać z jednego trochę się wstydziłyśmy 🙂

Kolej Jolandy pójścia po kolejkę :p 

W tym czasie, w którym my się delektowałyśmy wszystkim naokoło poza tańcem, co szybsi – zjedli, zatańczyli, zmęczyli się i poszli. Kiedy postanowiłyśmy wyruszyć na podbój parkietu, okazało się, że średnia wieku spadła, wcale nie ma tak strasznego tłoku, można usiąść i wygodnie kabeceować. Muzyka niosła! Zwłaszcza tandy walców Roberto dobrał tak, że przepięknie komponowały się z wnętrzem i nami 🙂

                                                 

 

 

 

 

 

Roberto Rampini, gospodarz wieczoru i Tango Dj.

Postanowiłam jeden utwór tanecznie odpuścić i nagrać film. Później, kiedy chciałam opublikować – zauważyłam, że jedną parę dość mocno poniósł i walc, i żarliwy pocałunek… Nie opublikuję (a szkoda, bo walc przepiękny!). Przynajmniej do czasu, aż nie zweryfikuję, czy poniosło parę stałą, czy tylko jednotandową… Cóż, w emocjach jednak czasem może coś się wymknąć spod kontroli… Dodam tylko, że najpiękniejszą tandę tego wieczoru (i jedną z piękniejszych moich do tej pory) – miałam właśnie tu, i była to tanda walców, na dodatek z… warszawskim kolegą 😀

Jola:

Podsumowując: było miło, szczególnie cieszyły spotkania z przyjaciółmi nie widzianymi od lat… Ale poziom tańczących raczej przeciętny. Co nie zmienia faktu, że atmosfera była świetna i bawiłyśmy się doskonale.
Piękna impreza godna polecenia!

Ania:

Wiadomo, że tangowo człowiek ocenia imprezę po tym, jak się bawi. Ja nie mogłam narzekać. Zwłaszcza że moje stopy nie chciały zaprzyjaźnić się z salsowymi butami (tzn. na parkiecie o nich zapominały, ale stać, a nawet siedzieć w nich było koszmarem). Podłoga rewelacyjna, a nagłośnienie to po prostu mistrzostwo świata. Miejsce niezwykłe – nawet to ruletkowe dziwadło nie przeszkodziło mi w zanurzeniu się w klimacie dawnych energii… To po prostu warto poczuć…

  

Na parkiecie z porządkiem bywało różnie – ale im więcej bywam, tym bardziej jestem przekonana, że nad żywiołem i hasaniem można chyba zapanować jedynie w formule encuentro milonguero.
Myślę, że jest to fantastyczna impreza dla par, które chcą w romantycznym miejscu spędzić kilka dni, a przy okazji potańczyć w pałacu. I dla wszystkich tych, którzy do tej pory nie byli w Wenecji, byli w niej dawno lub z niewłaściwą osobą 🙂 A dla singielek – jeśli nie mają wygórowanych wymagań tanecznych i umieją korzystać z mirady i cabeceo. Nie spotkałam desantu! Na pewno NIE jest to impreza dla pań, które siedzą jak królewny i czekają na odnalezienie przez księcia…


Moje salsowe buty z „brylantami ” dały radę, ale…

… w pewnym momencie zastąpiły je trampki do sukni. Też nie było źle i parkiet dał radę
🙂

Album ze zdjęciami Vincenzo Cerati z milongi znajdziesz TU

SFERA POZATANGOWA, PODRÓŻNICZA

Ania:
Oczywiście kontrola bezpieczeństwa na Okęciu to jedno wielkie polowanie na rzeczy podróżnych. Tym razem straciłam najwięcej. Bo też najgorzej się spakowałam. Ale już wiem, jak tych nadgorliwców przechytrzyć! Przy najbliższej okazji – czyli już niebawem – sprawdzę, czy moja metoda działa…

Byłam w Wenecji trzy razy: dawno temu i zawsze we wrześniu. Za każdym razem myślałam, że tam jeszcze musi być ciepło, a tu za każdym razem okazywało się, że było około ośmiu stopni i lało. Bardziej zmarzłam jedynie w Lizbonie (ale z innych względów). Wrzesień ileś lat temu był absolutnym końcem sezonu: pustki, prawie wszystko pozamykane, szaro i smętnie. Miasto opuszczone przez turystów wyglądało na wymarłe… Pomyślałam: sprawdźmy przełom marca i kwietnia!

Jola:
Dotarłyśmy 30 marca. U nas zimno, a tu cudowne słońce i rozkoszne ciepełko!
Z lotniska do naszego miejsca zamieszkania bezpośrednio docieramy vaporetto. Doskonały środek transportu, jedyny możliwy w dotarciu do starej części położonej na wyspie – a tylko ta jest turystycznie atrakcyjna. Warto kupić bilet kilkudniowy, bo nie jest to tani środek lokomocji.

Ania:

Mieszkałyśmy w fajnym miejscu. Apartament był wygodny, świetnie położony – chociaż gdyby kolega Marek T. po nas nie wyszedł, to mogłybyśmy w bocznych uliczkach trochę się go naszukać… I posiadał – apartament, ale kolega w sumie też hehe – dodatkowe wyposażenie – tak żeby turyści mogli sobie zrobić pamiątkową fotkę 🙂

  

Jola:

Poznawałyśmy Wenecję głównie na własnych nogach. Wszędzie jest łatwo trafić, bo ma bardzo dobre oznakowania (na każdym rogu uliczki na budynku wiszą tabliczki z nazwami i kierunkami) – trzeba tylko zwracać na nie uwagę. Jeśli coś się przegapi, to spacer malowniczymi uliczkami wśród niezwykłej architektury, kanałów, pływających gondol i przystojnych gondolierów wynagrodzi nadłożone kilometry.

    

Ania:

Nie wszyscy gondolierzy są przystojni. Jeśli miałabym wydawać kupę forsy, to raczej nie brałabym takiego niewyględnego… A co, tylko mężczyźni mogą zwracać uwagę na wygląd? W tym przypadku to także element pracy, jak u hostessy. Mi dispiace, ragazzo brutto, ale bym cię nie chciała i już!

Pamiętałam Wenecję jako szarą, odrapaną, opustoszałą i zimną. A tu przywitało mnie słońce, lazurowa woda, kolorowe i jakoś mniej odrapane budynki (UNESCO podarowało znaczące fundusze na ratowanie dziedzictwa kultury i chociaż nadal niektóre są mocno nadgryzione zębem czasu i niedofinansowania – zniknęło moje poprzednie wrażenie, że Wenecja to przegniła tektura i zaraz się rozpadnie…).

  

Jola:
O tym, co należy podziwiać w Wenecji, piszą w każdym przewodniku, więc nie będę się nad tym rozwodziła. Osobiście polecam spacer bez określonego celu, kawę, pyszne jedzonko i wino. Wenecja jest tak piękna, że gdzie się nie dotrze, jest się zachwyconym. Nie jest tania, ale na kawę, pizzę, wino, parę ciuszków i cudowne buty było nas stać 🙂

       

Polecam wycieczkę tramwajem wodnym po Canale Grande. Z wody można podziwiać pałace usytuowane wzdłuż i w szerz kanału.

Ania:

Przejażdżka – a właściwie przepływka wodnym tramwajem po Canale Grande – jest tyleż przyjemna, co tłoczna. Zaskoczyła mnie ilość turystów! Uznawałam, że koniec marca to jeszcze nie sezon. Jakże się myliłam! Wszędzie tłumy, i to do późnej nocy. A vaporetto pękało w szwach. Widoki – obłędne… Kamieniczki bajkowe…

  

Z powodu tłoku czasem bywało nerwowo. Nikt nie lubi, żeby mu wchodzić na głowę. Byłyśmy świadkami awantury starego Włocha z młodą Amerykanką. Dziewczynie pomyliła się komunikacja miejska ze statkiem wycieczkowym. Wepchnęła się między siedzenia, żeby trzaskać selfie, atakując swoim tyłkiem siedzącego staruszka, który głośno wyraził swój sprzeciw. Do tej pory zastanawiam się: powinnam zwrócić jej uwagę czy nie brać się za wychowywanie całego świata…?

    

Postanowiłyśmy popłynąć na Lido. Jest to niewielki kurort, który na przełomie marca i kwietnia nienachalnie tętni życiem (wyobrażam sobie, co tu musi dziać się latem…) – a przecież plażować już można, tylko my jednak jeszcze nie zdecydowałyśmy się na bikini…

   

Biorąc pod uwagę, że w Warszawie występowały opady i temperatura oscylowała w okolicach zera – my nie narzekałyśmy, mogąc wypić kawę i zjeść lody w kawiarnianym ogródku 🙂

  

Jolanda zarządziła obowiązkową kawę na Placu św. Marka. Uznałyśmy, że trudno: zrujnujemy nasze finanse, ale NIE wypić kawy w takim miejscu po prostu nie uchodzi! Okazało się, że nie było aż tak strasznie. Jasne: cztery dychy za kawę stawia włosy dęba, ale 10 € już tak nie przeraziło 🙂
Żegnaj, Wenecjo! A może: do zobaczenia…?

  

 

Promocja bez promocji

To będzie niezwykły wieczór!

Pomyślałam podekscytowana, kiedy otrzymałam zaproszenie na dzień promocji najbardziej u nas znanego szampana. Impreza odbywa się jednocześnie w osiemdziesięciu miejscach na świecie, w trzech w Polsce. Musi być ekstra! Zwłaszcza tu, w mojej Warszawie. Po pierwsze: występ artystyczny miał być na wysokim poziomie.

Po drugie: szampan. Uwielbiam! Jestem kobietą luksusową (i wcale się tego nie wstydzę), ale nie snobką! Odróżniam szampana od wina musującego 🙂 Chociaż różowym Prosecco i różaną Cavą nie pogardzę 🙂 Szampana lubię od chwili, kiedy piętnaście lat temu piłam go w Paryżu, w Moulin Rouge. Był odpowiednio schłodzony, a moje kubki smakowe do niego dojrzałe.

Warszawski klub na topie

Widok zgodny z nazwą klubu.

Po trzecie – miejsce! Pomyślałam: skoro impreza zamknięta, z zaproszeniami, to musi być full wypas! Klub najmodniejszy w Warszawie (widok na panoramę stolicy rewelacyjny). Szampan na pewno będzie lał się strumieniami… I z pewnością będzie obfity bufet: kawior, ostrygi, elegancja – Francja… A przy wyjściu każdy gość dostanie w prezencie butelkę… Może mojego ulubionego, różowego…? No dobrze – pomyślałam w połowie dnia – wieczór daleko, zanim dotrwasz do frykasów, zjedz obiad, kobieto! Nie mogłam się doczekać, kiedy wskoczę w moją białą kieckę i włoskie szpilki. Chciałam jak najszybciej robić wrażenie, flirtować, pić szampana i zakąszać kawiorem…

Jazda windą na wysokość prawie trzydziestego piętra – przeszkloną, z widokiem na miasto – robi wrażenie. Całe miejsce jest właściwie tarasem widokowym, można więc palić. Wygodne loże z białymi kanapami obitymi prawie skórą, zachęcają do miłego spędzenia czasu. Bar usytuowany na środku zapewnia spragnionym ciałom dobry dostęp do trunków.

Mógł to być event marzeń.

A nie był. Za to była promocja szampana bez szampana. To znaczy: można było kupić za pięć stów, ale nie przewidziano nawet powitalnej lampki. Nie mówiąc o kawiorze hahaha. Dobrze, że zjadłam obiad. Dziewczyny zamawiały w barze (kieliszek za stówę), ja się zaparłam i uznałam, że ponieważ nikt mnie nie przygotował na wydatki – nie będę ich ponosić. Nie wiem, po co były zaproszenia, skoro za wszystko trzeba było płacić. Ludzie nie dopisali. To pierwsza impreza, na której było więcej obsługi, niż gości. A mogło być tak pięknie…

Zamówione butelki trunków hostessy roznosiły w oprawie sztucznych ogni. 

Po co o tym piszę?

Początkowa wersja tego tekstu była inna. Poniósł mnie temperament i zawiedzione nadzieje. Ale nie chcę nikomu szkodzić. Mam następujące ogólne spostrzeżenia: tam, gdzie budżet niewielki i impreza niekomercyjna, wszystko potrafi działać sprawnie. Może dlatego, że w takich np. organizacjach pozarządowych ludzie pracują także dla pasji, a ciągły brak pieniędzy pobudza ich kreatywność… W wydarzeniach komercyjnych wydane pieniądze nie przekładają się na efekt. W tym przypadku, mimo bardzo dobrego miejsca, produktu i występu – zabrakło pasji i pomysłu na dobry promocyjny event. Miałam wrażenie, że został zrobiony tylko dlatego, że centrala nakazała, bo „taki dzień”.

Ania

Lo de Silvia Festival Tango – Tel Aviv 2017

Jola:

O Izraelu marzyłam od dawna, ale jakoś nie wpisywał się w moje tangowe podróże. Aż tu zupełnie niespodziewana wiadomość od Ani: „Jolando – jest festiwal w Tel Avivie, termin idealny, poopalamy dupki, potańczymy, zobaczymy niezwykły kraj . Kocham Tel Aviv. Jedziemy?” 🙂
Ania ogarnia rejestrację na festiwal, ja bilety na samolot i mieszkanie. Uwielbiam ten moment. Szukanie dobrego i taniego lotu oraz dobrze położonego mieszkania w dobrej cenie to nie lada sztuka. Nie chwaląc się – jestem w tym specjalistką 🙂

Ania:

Byłam w Izraelu 9 lat temu. Zakochałam się w Tel Avivie. Po załatwieniu formalności dotarło do mnie, że w tym samym czasie jest nasze warszawskie Secreto Encuentro, na które też się zapisałam…

Do Izraela nie lata się ot tak.

Zwłaszcza na tango. Postanowiłyśmy, że niezależnie od poziomu czy organizacji – po prostu chcemy tam być. Festiwal zorganizowała przesympatyczna Silvia Rajschmir. Nietypowo, bo zaczynał się w środę, a kończył w sobotę. Zaprosiła świetne pary. Ariadna Naveira i Fernando Sanchez to ulubieńcy Jolandy. Ja miałam okazję widzieć ich po raz trzeci. Ich pokaz był jak zwykle elegancki, bez zbędnych udziwnień. Graciela Gonzalez to tangowa legenda. Przyjechała z młodym tancerzem, niejakim Leonardo Sardella. To, co Graciela robi ze stopami w milondze, to po prostu majstersztyk. Lekkości i sprawności może jej pozazdrościć niejedna zawodowa tancerka. Analia Vega i Marcelo Varela znani są z muzykalności. Różnorodność par to świetny pomysł.

Ariadna Naveira & Fernando Sanchez.
Fot. Yakov Zak

Jola:

Byłam bardzo ciekawa tego festiwalu, szczególnie że zainteresowało mnie zachowanie mężczyzn tych takich zwyczajnych, nietangowych. Ja, kobieta, którą kochają mężczyźni ciepłych krajów – tu byłam przezroczysta. Mijający mnie faceci traktowali mnie jak powietrze. O co chodzi? Czy w tangu też tak będzie?
Dzień pierwszy i pierwsze miejsce nie aż tak złe, choć nieporywające. Poziom tangowy średni. Ludzie mili, choć nie skorzy do integracji. Wyglądało na to , że wszyscy się znali i świetnie się bawili we własnym towarzystwie. Mimo wszystko nie było tak źle. Tańczyłyśmy bardzo dużo, z jakością bywało różnie.
Inne dni wyglądały podobnie, choć  czasami miejsce było  delikatnie ujmując  w czarnej du….


Podsumowując: organizatorka bardzo miła,  bardzo dobre pary maestros, podłogi do przyjęcia, o samych miejscach  nie mogę wyrazić się za dobrze.
Odwiedziłyśmy codzienne milongi. Ten sam skład,  miejsca równie  obskurne  i mało bezpieczne. Ale już nie byłyśmy obce.
Tangowo nie było idealnie, ale sam pobyt w tym cudownym kraju wynagrodził wszystko.

Ania:

Nie wiem, która to była edycja tego festiwalu. Może pierwsza? Jedno z miejsc było bardzo komunikacyjnie bardzo niewygodne. To cud, że tam trafiłyśmy. Na szczęście Izraelczycy byli bardzo pomocni, zawsze mogłyśmy liczyć na podwiezienie. To bardzo ważne, bo o ile w przeróżne miejsca jakoś docierałyśmy (jakoś, czyli na piechotę i raz autobusem – co było dobrą okazją do przyjrzenia się różnym obliczom nocnego Tel Avivu), to wracać nad ranem na stańczonych nogach byłoby bardzo trudno. A taksówki drogie jak diabli. W jednym miejscu była podłoga kamienna. Poślizg miała świetny, ale ze względu na twardość – stopy jednak dotkliwie ją odczuwały. W ciągu dnia poza plażą także chodziłyśmy, więc jednego wieczoru, właśnie na tej kamiennej podłodze, po dwóch godzinach tangolenia, moje stopy kategorycznie odmówiły mi posłuszeństwa.

Strategia

Będąc bogate w różne doświadczenia, przyjęłyśmy strategię: pierwszego dnia tańczymy ze wszystkimi, drugiego – prawie, trzeciego – z ulubionymi, czwartego – z wybrańcami. I był to nasz udany festiwal. Tak sobie myślę, że jeśli sama kobieta przychodzi tylko na jedną milongę festiwalową – nie może być zadowolona. Panowie potrzebują czasu. Na oglądanie też 🙂 Średnia wieku była dość wysoka, ale znalazło się kilku niestarych rodzynków. Było ich więcej, tyle że także tu, jak na całym świecie, było towarzystwo wzajemnej adoracji, które kisiło się tylko ze sobą. Grupka Rosjan mieszkających w Tel Avivie nie dopuszczała nikogo do swych łask. „Nie choczesz – nie nada. Zachoczesz – nie budziet”, ot co! Z jednym takim zatańczyłam na naszej ostatniej milondze. Miałam wrażenie, że traktuje mnie jak narzędzie do onanizowania mną swojego ego i tańca.

Atmosfera była mniej festiwalowa, bardziej na luzie.

Nie widać było specjalnie strojnych sukni. Sporo panów było ubranych dość niedbale, w dżinsy i t-shirt. Zdarzył się jeden w krótkich portkach… Miałam nadzieję na spotkanie Izraelczyka, z którym tańczyłam w Berlinie – niestety nie było go.

Tanda życia mi się nie przydarzyła, ale bardzo przyjemnie się wytańczyłam. Przeżyłam też lekkie załamanie nerwowe, kiedy podczas ostatniego dnia festiwalu okazało się, że mało jest uważnych tangueros… Niestety ogólnie był dość spory bałagan na parkiecie. Zaskakująco mało kto tańczył po rondzie. Ostatniego dnia parkiet miał pewien problematyczny fragment. Postanowiłyśmy, że nie tańczymy z tymi, którzy wprowadzają nań partnerki. Okazało się, że ładują się tam prawie wszyscy, a ja zostałam nań wtarabaniona już w pierwszej mojej tandzie, chociaż palcem pokazałam, co omijać. A kiedy argentyński maestro zaczął pivotować na tym czymś swoją partnerkę, uznałam, że tango chyba nie ma sensu…

Dwie rzeczy godne były naśladowania.

Pierwszego dnia dostałyśmy podpisane imiennie kopertki, a w nich bileciki na każdą milongę. Niby nic nadzwyczajnego, ale adres na każdym bilecie zdecydowanie ułatwiał planowanie trasy dotarcia. Nie trzeba było nerwowo przeszukiwać fejsa. Bilety zabrano przy wejściu, ale kopertkę sobie zostawiłam na pamiątkę 🙂

Każdy uczestnik dostał także wachlarz. Po pierwsze użytecznie, po drugie to także miła pamiątka. I praktyczna, bo mieści się do mniejszej torebki lub do tylnej kieszeni męskich spodni.

Adela i Jakub

Przesympatyczną parę Polaków, mieszkających w Szwecji i Izraelu, poznałyśmy na Majorce. Wracałyśmy z plaży. Chciałyśmy pójść na skróty. Dotarłyśmy do muru. Mówię: „Nie wracamy się, nie ma rady – przełazimy”. Jolanda miała tak wąskie spodnie, że nie mogła zadrzeć nogi i musiała je zdjąć. I przetarabaniając się z gołym tyłkiem napatoczyła się własnie na nich 🙂 Miło było ich spotkać, bo są przemili i mają świetne poczucie humoru.


Fot. Yakov Zak

Practica czyli milonga

Cztery dni festiwalu… i co dalej? Okazało się, że jest! Nazwane praktikami, ale z normalnymi tandami i cortinami. Muzyka była lepsza niż na naszej niejednej milondze… Byłyśmy na dwóch. Czyli na 9 dni pobytu – 6 dni z tangiem = ok 🙂 Wstęp dość drogi jak na polskie warunki: 30 szekli od osoby (ok. 30 zł). Jak na Tel Aviv to taniocha 🙂 Po festiwalu panowie byli wzrokowo z nami zapoznani, więc praktycznie nie schodziłyśmy parkietu. Nie widziałam, aby panie odmawiały. Poza nami. Z upływem czasu byłyśmy coraz wybredniejsze. Zarówno podczas festiwalu, jak i później – niestety górował desant. Dojrzała tanguera mi wyjaśniła, że kiedy oni w młodości byli uczeni tańca towarzyskiego, kawaler musiał podejść do panny, z fasonem strzelić obcasami i wyciągnąć rękę… I rzeczywiście desantowcy byli w słusznym wieku. Młodsi oraz kilku mieszkających tam Argentyńczyków na szczęście nie zachowywało się aż tak bezpośrednio. Jeden – nazwany przez nas „wczuwaczem” – Argentyńczyk właśnie, trochę za bardzo się wczuwał, przytulał i jeździł ręką po plecach. Ale w cabeceo był wytrwały, nie podchodził z desantu. Więc mimo że widziałam, jak obłapiał Jolandę, postanowiłam wynagrodzić jego wytrwałość i raz raczyłam. Inny w ramach mirady stroił przedziwne miny. Odbyłyśmy na tę okoliczność taką rozmowę:

Jolanda: Zobacz, stoi tu taki jeden i się krzywi.
Ania: A bo to takie cabeceo.

J.: A skąd wiesz?

A.: Bo zrobiłam mu tak samo i poszliśmy tańczyć.

Poza tangiem – część podróżnicza

Ania:

Lotnisko Chopina – koszmar kontroli nadgorliwych funkcjonariuszy

Muszę to napisać: to jakiś obłęd. Bardzo dużo podróżujemy. Kiedy po raz pierwszy leciałam tanimi liniami do Lizbony i okazało się, że w zimie mogę na tydzień spakować się w tzw. bagaż kabinowy – postanowiłam tak właśnie podróżować: z bagażem podręcznym. Razem z nim przechodzę kontrolę. Bywam na wielu lotniskach świata, ale takiego cyrku, jaki robią z kosmetykami u nas na Chopina, nie spotkałam NIGDZIE. Zarówno w Berlinie, jak i Tel Avivie, nawet napoje nie stanowiły problemu. U nas czepiają się kremów, a podobno błyszczyków do ust i soczewek jednorazowych też. Dwa razy wywaliłam drogie balsamy do ciała (obstawiam, że po służbie dzielą się zdobytymi dobrami, bo innego powodu nadgorliwości nie widzę). Tym razem z Jolandą powiedziałyśmy: NIE! Kiedy pan od kontroli zaczął na nas pohukiwać, zabrałyśmy walizeczki i poszłyśmy do stanowiska odpraw, żeby nadać bagaż. Okazało się, że w Wizzair chcą za to prawie trzy stówy! W liniach regularnych bez problemu można oddać bagaż podręczny, w tanich nie – chyba że nie ma miejsca w kabinie i sami zabierają. No więc kombinowałyśmy, co zrobić. Panowie z obsługi chcieli nas poratować większymi plastikowymi woreczkami, ale… nie mieli. Więc przepakowałyśmy się (co nie jest proste, kiedy w walizce wszystko poukładane jak puzzle) i poszłyśmy do innego stanowiska kontroli. Obsługiwała je pani, która poprzednim razem była bezwzględna. Tym razem miała lepszy humor i prawie się udało (musiałam poświęcić odżywkę do włosów, a Jolanda płyn micearny). Przed nami panowie wywalali markowe wody toaletowe, żele pod prysznic, szampony… Myślę, że taka bezwzględność jest typowo polska: pokazać wyższość nawet w zarządzaniu płynem do higieny intymnej udręczonego pasażera.

Kiedyś wjazd do Izraela i wyjazd stemplowano w paszporcie. Było to kłopotliwe, jeśli chciało się później wybrać chociażby do Emiratów Arabskich, które nie są w stanie wojny z Izraelem, ale jednak to kraj arabski. Teraz – aby nie stawiać ludzi w kłopotliwej sytuacji proszenia o stempel na osobnej kartce (tak zrobiłam poprzednio) – drukują specjalny „bilet” pozwalający na wjazd i pobyt przez trzy miesiące (bez prawa podjęcia pracy).

Z powrotem

Śmiałyśmy się, że linie lotnicze wysyłają codziennie informację z przypomnieniem o wylocie i sugestią, aby być trzy godziny wcześniej. Ja zwykle jestem godzinę przed i wystarcza. Tu pomyślałyśmy: Izrael, kontrola, przeszukania bagażu… No dobra, będziemy wcześniej. Nie trzy godziny, ale dwie i pół. Okazało się, że musimy autobusem (lotniskowym) przejechać do innego terminala. Trzeba przyznać, że nie ma problemu z uzyskaniem informacji. Pracownicy lotniska stoją co kilka kroków i chętnie pomagają zbłąkanym podróżnikom. No więc zapakowałyśmy się w autobus i jedziemy. Autostradą! Wcale nie tak krótko, bo około kwadransa. Nawet się zastanawiałyśmy, czy aby na pewno zmierzamy tam, gdzie trzeba… Kiedy dotarłyśmy, najpierw od razu nas przechwycono i chciano skierować do odprawy, którą przecież miałyśmy zrobioną internetowo. Ze trzy osoby niedowierzały, że nasze walizki są bagażem podręcznym. Pokazując bording pass w końcu mogłyśmy wejść do terminalu. A tam… nic poza bufetem i stanowiskiem kontroli. Chciałam kupić jakieś słodycze na prezenty, a tu sklepów nie ma! Za to są sprawni pracownicy, którzy nas kierują, gdzie trzeba. Nie ma rozbebeszania walizek. Cała kontrola sprowadza się do pytań: Kto pakował walizki? Czy zostawiałyśmy je bez nadzoru? Czy dostałyśmy jakiś prezent od kogokolwiek (i owszem, ale odpowiedz brzmiała: no!)? Czy ktoś dał nam coś do przewiezienia? Jolanda bez problemu wniosła wodę w dużej butelce. No i tak się zastanawiam: skoro Izraelczycy nie robią problemów, po cholerę robią je inni? Niech jadą do nich na przeszkolenie i nie utrudniają ludziom życia w podróży.

Po kontroli okazało się, że… mamy znowu wsiąść w autobus i wrócić do poprzedniego terminala. Tym razem wieziono nas po terenie lotniska i wysadzono przy wewnętrznym wejściu. Zrozumiałyśmy, dlaczego tyle razy upominano nas, aby być trzy godziny wcześniej. Będąc standardowe dwie – mógłby być problem ze zdążeniem.

Izrael jest długi i chudy.

Wszerz można go przejechać w dwie godziny (tyle trwa podróż nad Morze Martwe), wzdłuż to kilkunastogodzinna wyprawa. To niezwykłe miejsce z kilkoma strefami klimatycznymi. Nie będziemy powielać informacji dostępnych w przewodnikach i internecie, bo i po co.

Mapa zaczerpnięta z serwisu www.globtroter.pl

Na miejscu

Jola:

Do Tel Avivu docieramy nocą. Uwielbiam moment, kiedy po raz pierwszy wciągam w płuca powietrze nowego miejsca i czuję jego zapach. To zawsze powoduje uśmiech. Tym razem oprócz uśmiechu wkradły się wątpliwości. Napisy, które nic nie mówią, napawają lekkim strachem. Okazało się, że nie jest tak źle i z niewielką pomocą dotarłyśmy z lotniska do naszego lokum. Mieszkanie spore, gospodyni miła, jak dla mnie ok. Ania kręci nosem, bo jakość łazienki jej nie pasuje. Hahaha, przyzwyczaj się – mówię – nie jest źle .

Ania:

Tel Aviv jawił mi się jako miasto, w którym mogłabym mieszkać. Byłam w nim przejazdem przez cztery godziny dziewięć lat temu i jakoś tak mi się wydawało, że to wyjątkowo piękne miejscde. Wtedy byłam z wycieczką, czyli przywozili i odwozili. Z zorganizowaną grupą zdecydowanie zaoszczędza się czas na przemieszczaniu, ale tylko indywidualnie jest szansa na poznanie prawdziwego oblicza odwiedzanego miejsca. Pamiętam piękną plażę, gargamelowaty różowy hotel na niej (teraz go nie znalazłam), ciepłe morze… Czystość, biel budynków i dużo psów na smyczach z zadowolonymi właścicielami. Niestety teraz zmieniłam zdanie: nie chciałabym tam mieszkać. To jeden wielki plac budowy, mnóstwo zrujnowanych willi – kiedyś zapewne pięknych i Bauhaus wypierany przez wieżowce – często wizualnie po prostu paskudne. Budują metro! Pierwszą linię. Jakżesz mi miło, że Warszawa ma prawie aż dwie…

Apartament, w którym mieszkałyśmy, był dość przestronny (miałyśmy swoją sypialnię i salon haha), ale łazienkę i kuchnię miał zapewne z lat 60. ubiegłego wieku. Jolanda mówi, że w krajach południowych to normalne i że tylko u nas remontuje się mieszkanie, bo coś jest niemodne.

Na szczęście nie było robali. Widziałyśmy ogromne karaluchy łażące nocą po ulicach, ale była to chyba odmiana podwórkowa. Magda, dzięki której możesz czytać te słowa (to ona ogarnęła wordpressa),  powiedziała, że one w ciągu dnia… siedzą na drzewach. O matko!!! A ja, zachwycona pniami, podchodziłam tak blisko… Na szczęście nie przyglądałam się gałęziom. Podobno w Buenos karaluchy są wszędzie. Zatem na moją relację nie ma co liczyć, bo nie ma mowy, żebym tam pojechała.

To, co wyróżnia Tel Aviv od innych południowych miast, to to, że nie ma obnośnego handlu, nagabywaczy i straganów – wszystkie sklepy/sklepiki są w lokalach. Chociaż w Alghero na Sardynii były, ale jakoś tak cywilizowanie, bez handlarzej nachalności.

Izrael wzbogacił się na nowych technologiach. Tymczasem bilet autobusowy kupuje się u kierowcy, albo wsiadając przednimi drzwiami pokazuje się aktualność karty miejskiej. Nie ma pracy dla „kanarów”.

Jola:

Tel Aviv to miasto kontrastów. Bardzo nowoczesna architektura, nastawienie na turystów i kasę. Bardzo piękna, ale nie wyróżniającą się niczym . Pozbawiona duszy. Szklane drapacze. Gdybym nie wiedziała, że jestem w Tel Avivie, to zapewne mogło by to być każde inne wielkie miasto. Beton, szkło i stal wkrada się wszędzie, przytłaczając starą niską zabudowę.

Choć moim zdaniem nie są to perełki architektury. Tel Aviv jest stosunkowo nowym miastem. Powstał w 1909 roku na peryferiach starej Jafy. Jedynym miejscem, które łączy starą cześć Tel Avivu z nową, jest Zespół Białego Miasta, czyli Bauhaus znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Z przykrością stwierdzam, że nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia.

Ania:

Ależ mnie poprzednio zachwycił właśnie Bauhaus! Miałam wrażenie opływowej spójności, a jasność elewacji podwajała wrażenie czystości. Teraz niestety bardzo dużo willi jest w opłakanym stanie. Szkoda, że zamiast odnawiać to, co dla mnie osobiście ma ogromny urok – stawia się betonowe szkarady.

Tel Aviv – Jaffo

Jola:

Stara Jafa (Izraelczycy mówią: Jaffo) to zupełnie inna opowieść. Poszłyśmy tam brzegiem morza. Piękny spacer i cudowne widoki. Jafa to starożytne miasto z bogatą historią, dziś całkowicie wchłonięte przez nowoczesny Tel Aviv. Spacer nadbrzeżnymi uliczkami starego portu, Wieża Zegarowa, Meczet Mahmudiego, Synagoga Best Zuzana czy Muzeum Starożytności to obowiązkowe punkty na mapie Jafy. To wyjątkowe miejsce, zdominowane przez kulturę arabską. Jeśli wrócę do Tel Avivu, to spędzę tu dużo więcej czasu.

Zabawa

Ania:

Od piątku po południu do soboty włącznie transport publiczny i usługi zamierają. W Jerozolimie właśnie wtedy jest największy ścisk pod Ścianą Płaczu. Mieszkańcy Tel Avivu są mniej religijni, a właściwie tych religijnych widać tam niewielu. Tel Aviv to miasto Izraelczyków, rzadko można zobaczyć muzułmaninów. Ale jeśli akurat wypada pora ich modlitwy – robią to.

Podczas szabasu autobusy miejskie nie jeżdżą w całym Izraelu (prywatne tak). W Tel Avivie większość sklepów i restauracji jest otwarta. Szabas to czas rodzinnych odwiedzin, a dla niereligijnych to czas wzmożonej zabawy. Od wczesnych godzin popołudniowych słychać muzykę, widać tańczących ludzi w restauracjach i lejący się alkohol.

Pije się wszędzie, bez skrępowania: na plaży, na skwerach, na ławkach, na schodach fontanny… Alkohol nie musi być zamaskowany. Butelka whisky stoi sobie na kamiennym blacie parkowego stolika i nikomu to nie przeszkadza. Nie widziałam nikogo pijanego. Zdarzają się osoby bezdomne śpiące na ławkach, ale jest ich zdecydowanie mniej niż w jakimkolwiek innym mieście, w którym byłam.

Ludzie

9 lat temu wydawało mi się, że Izraelczycy są wyniośli, a jeśli ktoś jest otwarty, to Arabowie. Teraz – koncentrując się na Tel Avivie i nie podróżując na tereny Autonomii Palestyńskiej – przyznaję, że mieszkańcy Tel Avivu są bardzo uczynni i pomocni. Kiedy zakałapućkałyśmy się przy wyjściu z lotniska – pewien pan sam się zainteresował i zapytał, w czym nam pomóc. Zawsze, jak byłyśmy w potrzebie, otrzymywałyśmy pomoc. Nawet wtedy, kiedy panie (bardzo uczynne!) mówiły tylko po hebrajsku… Otwierały telefon, wstukiwały mapę i po prostu pokazywały… My nie miałyśmy internetu poza Wi-Fi w miejscu noclegu, ponieważ transmisja danych jest bardzo droga (połączenia też: wychodzące prawie dychę, przychodzące prawie piątaka). Jeśli ktoś ma jakieś wyobrażenie, jak wygląda osoba pochodzenia żydowskiego – niech pojedzie do Izraela. Aby tam zamieszkać, trzeba przedstawić swoje udokumentowne żydowskie pochodzenie. Każdy jest skądś i mieszkańcy mają tak różny wygląd, jak różni są ludzie. Wiele razy zwracano się do mnie po hebrajsku. Blondynki i niebieskoocy nie są jakimś wyjątkiem.

Podryw

Przez pierwsze trzy dni wydawało nam się, że Tel Aviv to miasto samych gejów. Nie ma na ulicy uśmiechających się do kobiet mężczyzn. Nie ma komplementów charakterystycznych dla południowych krain. „To kraj nieprzyjazny kobietom!” – zakrzyknęła Jolanda. Ja dodałam, że nie tyle kobietom, co turystkom nastawionym na podziw 🙂 Jakże się myliłyśmy… Oni po prostu mają inną strategię. Nie wprost. Mogłyśmy tego doświadczyć, kiedy na dwa dni się rozdzieliłyśmy. Mężczyzni południa głośno dają wyraz swojemu zachwytowi kobietą, nawet jeśli nic z tego nie wynika. Po prostu tak mają. Izraelczycy są pragmatyczni. Przez pierwsze dni czułyśmy się przezroczyste. Wynikało to z tego, że w ich kulturę nie jest wpisane „zaczepianie”. Za to kombinują całkiem niezle 🙂 Zostałam zapytana, jak nazywa się plaża, na której jesteśmy? Kiedy odpowiedziałam, pan się zdziwił, po czym zapytał, skąd jestem, na jak długo, opowiedział mi o swojej karierze i zaproponował pójście do baru dla ochłody… Inny poprosił, żebym zerknęła na jego rzeczy, kiedy on pójdzie się kąpać. Nawet nie doszedł do morza, kiedy wrócił, podziękował, przedstawił się jako trener siatkarzy i zaproponował masaż… Jeszcze inny zapytał: „W taki upał wolisz wódkę z lemoniadą czy piwo?” 🙂 Tak więc Tel Aviv nie jest miastem tylko gejów. A w Jerozolimie nawet pod Ścianą Płaczu nie każdy przychodzi po to, by się jedynie modlić…

Hałas przez całą dobę

Mieszkałyśmy przy małej bocznej uliczce, a jednak hałas był nie do zniesienia przez cały czas. Śmieciarka o świcie, jakiś agregat warczący całą dobę, nocne harce kotów z rozdzierającymi miaukami… Co ciekawe – koty w Izraelu są zwierzętami wolno żyjącymi – dzięki temu nie ma problemów z myszami i szczurami. Pełno ich na każdym kroku. Ludzie wystawiają im miski z wodą i tacki z karmą – bardzo często częstują się także psy, których również jest dużo (żyją z ludźmi w domach i prowadzane są na smyczy). Przewodniki podają, że Tel Aviv to miasto, które nigdy nie zasypia. Może jakaś jego część. Mieszkałyśmy w samym centrum i kiedy wracałyśmy z milong (ok. 4-5 rano), wszystko spało i wydawało się, że jest tak cicho…

Plaża

Jola:
Srebrno – błękitne morze, delikatnie złoty piasek i nowoczesna architektura wokół robi wrażenie. Jest cudownie. Opalając się poczyniamy pierwsze obserwacje ?
Plaża jest pełna mężczyzn, są tu w znaczącej przewadze. Leżą parami, grupkami, widać, że świetnie się ze sobą bawią. Czujemy się jak samotna blond wysepka na czarnym oceanie. Ocean jest spokojny, wysepka go nie interesuje ? DLACZEGO??? Niestety panowie wolą zdecydowanie panów i nawet pojawienie się takich dwie blond Wenus tego nie zmieniły ???


Tel Aviv słynie ze swoich przepięknych plaż, które ciągną się na przestrzeni kilku kilometrów. Większość jest strzeżona. Wybrzeże jest łatwo dostępne i bezpieczne. Bary, leżaki, parasole ,prysznice i kosze na śmieci są w zasięgu ręki ?

Ania:

Tel Aviv jest o tyle cudny, że centrum miasta leży niedaleko plaży. Co jakiś czas rozlega się apel w czterech językach (hebrajski, angielski, rosyjski i francuski), aby zachować czystość, nie wnosić szklanych butelek i nie kąpać się poza wyznaczoną strefą. Generalnie Tel Aviv jest miastem czystym, chociaż chodząc na milongi widziałyśmy jego brudniejsze zaułki. Plażę obsługują panowie od leżaków i parasoli, ratownicy oraz supervisorzy – cokolwiek to znaczy.

Woda z każdym dniem stawała się cieplejsza. Za to piach… Pogoda była piękna, ale wiatr postanowił sobie z nami pofiglować. Był taki dzień, że w ogóle nie wiał (lampa non stop, 32 stopnie w cieniu – poszłyśmy na plażę dopiero ok. 15.00.). W inne dni wiał różnie. Miałam wrażenie, że przyjął strategię eskalacji wciskania pyłu w tyłek. Generalnie powiewał dość przyjemnie, ale był taki dzień, kiedy… oszalał.

Okazało się, że ten piękny jasny piasek jest cholernym pieprzonym pyłem, który wdziera się w każdy otwór twojego ciała. Po pięciu minutach jesteś nim pokryta tak, że nie widać twoich rysów twarzy. Oj, zatęskniłam do drobniutkich brązowych kamyczków Malagi… Nie ma handlu obnośnego, nikt cię nie nagabuje. Przez dziewięć dni widziałam dwa razy pana z lodami i sokami.

Ceny

Masakrycznie wysokie. 1 szekla to mniej więcej 1 zł. Tel Aviv to dobre miasto, jeśli chcesz odpocząć od nałogów (papierosy – 30 szekli, 0.7 Sobieskiego – 119 szekli, piwo – najtańsze widziałam za 7.50, ale normalnie kosztuje ponad 25).

To także dobre miasto, jeśli chcesz przestać nadmiernie jeść. Zakupy w sklepie na 2 dni to wydatek 90 szekli. Knajpy – stówa od osoby, chyba że chce się pójść do baru, gdzie danie z humusem kosztuje 30). Jednorazowy przejazd autobusem – 5.80, kolejka z Savidor na lotnisko – 13 z kawałkiem. Chcesz zjeść loda? W sklepie 9 szekli, na plaży 20.

Żołnierze

W Tel Avivie widoczni głównie na dworcach, w Jerozolimie ich więcej. To dzieciaki zaraz po szkole średniej. Dziewczyny służą dwa lata, chłopcy trzy. Nie są zbyt postawni, często karabin jest niemal wielkości wątłego ciała. Poprzednio widziałam, jak wchodzili do morza (bez munduru, ale nie wypuszczając karabinu z rąk), albo jak w knajpie tańczyli (w mundurach i z karabinami). Czasem nie mają munduru, ale karabin tak. A czasem w mundurze są bez karabinu. Na poniższym zdjęciu po prawej widać arabsko – żydowską knajpkę. Na co dzień nie czuć żadnego konfliktu.

Morze Martwe – czyli upał, sól i błoto

Ania:

Trzeba pojechać, jak już jest się w Izraelu. Z mojej poprzedniej wizyty pamiętam przezroczystą wodę i jasny piasek. Bo byłam w innym miejscu. Plaża Morza Martwego dostępna z Tel Avivu (jedzie się przez Jerozolimę) jest tą najpopularniejszą i nazywa się Kalya. Po wyjściu z liniowego autobusu natknęłyśmy się na busika, który za darmo nas zawiózł na samą plażę. Z powrotem już nie było tak fajnie. Bus jadący z plaży do Jerozolimy kosztował dwa razy drożej niż ten liniowy. Więc z plaży drałowałyśmy do przystanku na piechotę (około pół godziny). Potraktowałyśmy to jako element dbania o kibić 🙂 A że była godzina 18.00. – słońce grzało, ale nie tak strasznie jak w południe. Ze względu na położenie Izraela, od godziny 10.00. do 17.00. słońce jest w zenicie. Z której strony nie patrzeć i jak się nie ustawiać – jest nad głową i już.

Na tej konkretnej plaży, a właściwie w wodzie, było to osławione błoto, którym za naszego pobytu smarowali się głównie panowie – także po łysych czaszkach. Może liczyli na poprawę urody i odrost loków?

Na plaży nie było piachu, a jakieś ubite klepisko. Na szczęście były dostępne krzesła, leżaki i parasole. Upał był potworny, na słońcu trudno było wytrzymać nawet nam, lubiącym opalanie. Wejście do morza było bardzo śliskie ze względu na to błoto, które miało konsystencję szlamu. Brrr…Z tego względu woda była mętna. Kostiumy kąpielowe w jasnych barwach słabo ją znosiły. Mój już w Warszawie wymoczyłam w odplamiaczu i jakoś doszedł do siebie.

Jola:

Wyprawa nad Morze Martwe miała być hitem naszego pobytu w Izraelu, szczególnie że zaplanowana była na dzień moich urodzin. Czy była? I tak, i nie…
Podróż zajmuje około dwóch godzin i kosztuje (razem z autobusem miejskim) około 75 szekli od osoby. Wstęp na plażę jest płatny – nasza kosztowała 57 szekli, ale podobno są również o wiele droższe. Autobus wysadził nas w szczerym polu, a upał niemal powalił. Pierwsza myśl: O matko, gdzie my jesteśmy?! Gdzie jest to Morze Martwe?! Dokąd mamy iść?! Na szczęście był kierunkowskaz i ….. busik, który czekał na turystów. Szczęśliwe, że nie musimy iść w tym upale, docieramy do celu i możemy wreszcie skorzystać z osławionego na całym świecie dobra narodowego. Droga do samego morza wiodła przez świetnie zagospodarowany teren: knajpki, sklepy, leżanki, piękny ogród. Widok z góry na morze, które jest w zasadzie bezodpływowym zbiornikiem położonym 471 metrów poniżej poziomu (wąską strużką dopływa jedynie rzeka Jordan), robi wrażenie: otoczony pustynią i fragmentami zamglony przez unoszony wiatrem pustynny piach.

Zeszłyśmy w potwornym upale z niezliczonej ilości schodów. Chwila odpoczynku w cieniu i z determinacją oświadczyłam, że idę zażywać kąpieli. Postawienie gołych stóp na nagrzanej ziemi o mało nie spowodowało zawału, w podskokach wracałam po klapki. Następne wyzwanie to wejście do wody. Jest bardzo ślisko, każdy krok to walka, ale po pokonaniu trudności – reszta okazuje się być frajdą. Woda była bardzo przyjemna, a smarowanie się błotkiem to niezła zabawa.

Jerozolima

Ania:

Miasto smaków, zapachów, miejsce mocy… Uważam, że KAŻDY – bez względu na religię/wiarę/filozofię/ateizm/cudanakiju – powinien ją odwiedzić. I jest o połowę tańsza niż Tel Aviv 🙂 Nie każdy wie – a i w żadnym przewodniku nie znalazłam o tym informacji – że Jerozolima ma drugi poziom, wybudowany na… dachach. Rosną na nim drzewa i trawa, pasą się kozy, wybudowane są mniejsze kamieniczki, w których mieszkają całe rodziny, często chasydzkie (ortodoksyjnie religijni). Niewierni są dla nich przezroczyści. Nie istnieją. Jak bardzo trzeba być wytrenowanym w nie widzeniu… Są w tym mistrzami. Trzeba wiedzieć, jak tam wejść. I być uważnym, bo łatwo stracić schody z oczu, a bez nich raczej się nie zejdzie i żaden chasyd w tym nie pomoże.

Jola:

Wyprawa do Jerozolimy była absolutnie niezwykła. Szkoda, że byłam tam tak krótko. Na zobaczenie starej części potrzeba dwóch dni. Ja miałam tylko kilka godzin.
Z Tel Avivu jedzie się klimatyzowanym autobusem z WiFi ? Przejazd trwa ok. 45 minut i kosztuje 22 szekle. Cała w szczęściu, że jestem już na miejscu, miałam zamiar udać się na zwiedzanie. I tu pojawił się problem: byłam bez mapy, przewodnika, internetu i nieprzygotowana. Na dodatek nikogo wokół. Szłam zgodnie z intuicją. Nagle nie wiadomo skąd pojawiał się stary Żyd. Popatrzyłam na niego z nadzieją, a on zapytał, w czym mi pomóc. Musiałam wyglądać na zdesperowaną, bo mężczyzna wziął moje dłonie w swoje, tak jakby chciał mnie uspokoić. Wytłumaczył mi, jak dojechać i gdzie wysiąść. Dotarłam do Bramy Damasceńskiej. Idąc starymi kamiennymi chodnikami mijałam tłumy turystów i przedstawicieli wielu religii. Moją uwagę przykuwali oczywiście ortodoksyjni Żydzi. Początkowo błądziłam bez celu po wąskich uliczkach. Uwielbiam to. Zapachy i różnorodne dźwięki sprawiają, że czuję się cudownie. I tu z pomocą przyszedł mi kolejny starszy Żyd: po standardowym pytaniu, w czym mi pomóc, dał mi mapę Starej Jerozolimy i język rosyjski wcale mi nie przeszkadzał.


W Jerozolimie jest sporo miejsc wartych uwagi. Ja skupię się na dwóch, które wywarły  na mnie największe wrażenie.

Stara Jerozolima jest dobrze oznakowana, a podzielona jest na dzielnice chrześcijańską, muzułmańską,  żydowską i ormiańską.
Zanim dotarłam do Bazyliki Grobu Pańskiego, przeszłam częściowo drogę krzyżową. Gorąco polecam nawet osobom nieszczególnie religijnym. Idąc ostatnią drogą Chrystusa, mijamy stare uliczki, na których czas zatrzymał się dawno temu.
W bazylice stanęłam przy kamieniu namaszczenia. Czułam niezwykłą energię tego miejsca: skupienie, łzy, modlitwy i delikatny dotyk płyty zrobiły na mnie wrażenie. Podziwiałam kopułę. Z otworu spływało niebieskie światło. W kolejce do grobu Pańskiego panowała cisza. Po wyjściu potrzebowałam kilku minut, by ochłonąć.


W drodze do Ściany Płaczu – świętego miejsca wyznawców judaizmu – zostałam poczęstowana pyszną kawą z kardamonem ? Pod samą ścianą szczegółowo mnie skontrolowano pod względem bezpieczeństwa i właściwego ubioru, a zrobiła to bardzo miła, aczkolwiek stanowcza Żydówka. Z zainteresowaniem przyglądałam się otaczającym mnie ludziom. Strona męska (pięć razy większa niż żeńska) jest dla kobiet niedostępna, więc tylko z daleka mogłam popatrzeć na modlących się mężczyzn. Gdy dotarłam do części właściwej dla mojej płci, zobaczyłam tłum kobiet, które trzymały w rękach Torę, zakrywając nią twarze. Panowała tam niezwykłą cisza. Kobiety modliły się kiwając w transie, a po ich twarzach spływały łzy. Niezwykłe wrażenie. Patrząc na te płaczące w ciszy kobiety miałam łzy w oczach i dreszcze na całym ciele. Byłam całą sobą w ich bólu, prośbach i podziękowaniach. Ich widok ciągle mam pod powiekami.

Miejsca warte odwiedzenia

Ania:

W Izraelu jest tylko jedno lotnisko. Można też polecieć do Jordanii, odwiedzić Petrę (jest niesamowita) i strefę bezcłową w Ammanie. Kiedy byłam poprzednio, dolar kosztował 2 zł. Napakowałam całą walizę różności. Mój bagaż ważył 65 kg 🙂 Na lotnisku „usłużny” pan chciał mi „pomóc” włożyć walizkę na taśmę przy kontroli (licząc na bakszysz, jak to w krajach arabskich), ale nie zdołał jej nawet podnieść 🙂 W Izraelu nie ma wyciągania łap po cokolwiek. W każdym arabskim kraju warto mieć odliczone pieniądze na bilet w autobusie, bo resztę trudno wyegzekwować. Tu nie ma problemu z wydaniem reszty nawet z banknotu stuszeklowego – chociaż tuż po przyjezdzie kierowca jednak sobie zaokrąglił i po dwadzieścia groszy na nas zarobił 🙂

Kiedy byłam poprzednim razem, zostałam obwieziona po wszystkich najważniejszych miejscach. Byłam w Tyberiadzie, Nazarecie, Betlejem (widziałam teoretyczne miejsce narodzin Jezusa. Za to kontrole przy wjeździe i wyjeździe ze strefy Autonomii Palestyńskiej to dopiero zabawa…), Haifie (ogrody Bahaistów to istny cud. Ich religia bardzo mi się spodobała, ale kiedy okazało się, że oni także spotykają się e wspólnocie, by czytać swoje święte księgi, mój rys antysocjalny wziął górę i zrezygnowałam), nad Jeziorem Galilejskim (nigdzie na świecie nie było mi tak gorąco, jak tam), w Jerychu (wjeżdżając czteroosobowym szczelnie zamkniętym plastikowym wagonikiem na wzgórze, na którym w klasztorze mieszkał mnich-samotnik, po raz pierwszy w życiu widziałam, jak z ludzi cieknie pot dosłownie strumieniem), w Ejlacie (najbrzydszy nadmorski kurort, jaki kiedykolwiek widziałam, a woda w Morzu Czerwonym była w lipcu dla mnie za chłodna). Organizacja kibuców robi wrażenie. To niesamowite, że na tak trudnym, suchym terenie udało się zrobić pola uprawne i plantacje. Warto to zobaczyć. Będąc na indywidualnej wyprawie też można to wszystko ogarnąć, jednak trzeba by zrezygnować z plażowania. Jolanda może się smażyć godzinami. Ja lubię się powygrzewać dwie godziny, więcej to dla mnie strata czasu, a i moja skóra nie ma takiego pigmentu, aby dawać się nadmiernie jarać…

W Izraelu widziałam kilka śmiesznych pojazdków. Poprzednio będąc w Jerozolimie, z zachwytem obserwowałam, jak na bardzo wąskiej uliczce mijają się dwa ciągniczki. Owszem, były małe, ale uliczka była tak wąska i zastawiona straganami, że wydawało się to po prostu niemożliwe… Teraz rozbawiło mnie jednoosobowe autko i mini-samochodzik sprzątający z kierowcą po lewej stronie (!), a zachwycił powszechny model roweru. Chciałabym!

Tango Te Amo: tango, podróże, życie…

Tango Te Amo istnieje od dawna!

Jako fanpage na Facebooku już od kilku lat. I pojawił się pomysł, aby zrobić coś więcej…

Portal to za dużo, blog za mało… Zaglądaj do nas, bo będziemy się dynamicznie rozwijać.

Piękna i Bestia

— czyli relacje zarówno ze wspólnych, jak i osobnych tangowych podróży:
Joli (piękna i słodka) i Ani (sarkastyczna bestia).
⇐  Więcej o nas znajdziesz w zakładkach.

Poza nami znajdziesz tu:

  • Relacje z tangowych eventów (milong, festiwali, maratonów)
  • Informacje ważne dla środowiska tangowego i dla tych, dla których to jest inny świat 🙂
  • Podróżnicze ciekawostki
  • Zapowiedzi tangowych wydarzeń
  • Przepiękne zdjęcia i materiały video.

Chcesz się czymś podzielić?

Przeżyłaś/łeś coś niesamowitego, co chciałabyś/chciałbyś przekazać szerszemu gronu?
A może organizujesz event, na którym nie wyobrażasz sobie naszej absencji? 🙂

Zapraszamy do kontaktu.

     Nie chcesz być na zdjęciu?

 Mamy zgodę fotografów na publikację, miło, jeśli także się zgodzisz 🙂 Ale jeśli nie – napisz do nas, usuniemy.

P.S.

Z przyczyn różnych (czas, ciągłe zmiany) nie udzielamy informacji dot. biletów lotniczych czy hoteli.
Wszystko jest w internecie. Jeśli coś chcemy polecić – piszemy o tym.